CZĘŚĆ TRZECIA – OFERTA POBYTOWA
Stary Dobry Kochany Kraków – stolica Polski, stolica polskiej tradycji, kultury, sztuki, literatury, obyczajowości, nauki, polityki, katolicyzmu na ziemiach polskich i niektórych sąsiednich… Długo by wyliczać. Wszystko, co składa się na tę z górą już tysiącletnią polskość, ma jakieś odniesienia krakowskie. Tysiącletnia kultura lechicko-łacińska, czyli ta nasza własna, jakże w ostatnich pokoleniach sponiewierana, promieniowała przez stulecia właśnie z Krakowa.
I oto wędrując dzień po dniu po tym upalnym w lecie 2019 roku Krakowie coraz to odnosiliśmy nieodparte wrażenie, że ktoś – my przecież nie wiemy kto to taki, a skądże! – usiłuje z Krakowa zrobić jakąś taką wydmuszkę, pustą skorupę, wytartą z wielowiekowych właściwych jej znaczeń, treści i kulturowych zasobów, spreparowaną na bezwolne, bierne przyjęcie i wchłonięcie jakiejś innej tożsamości. Jakiej? Na początek tej masowo-globalistycznie-turystyczno-biznesowej spod znaku „interes się kręci”, czego figurą niech będzie na przykład opisany już przez nas ów czwartkowy wieczór na Rynku Głównym. To, i w taki właśnie sposób, może się przecież dziać wszędzie na świecie!
Pusta skorupa! Także dosłownie. Na kogo czekają zaobserwowane przez nas pustostany krakowskie? Na kogo czekają pustostany warszawskie? I te nowo wzniesione w środku miasta, i te z których owi „czyściciele kamienic” powypędzali lokatorów. Budynki mieszkalne wielorodzinne, w stanie użyteczności, w których na całych rozległych fasadach nie świeci się wieczorami w żadnym okienku.
Nie silimy się tu „stygmatyzować” ludzi żadnej narodowości, ani żadnego języka, więc o upodobaniach niektórych spośród przybyszów powiemy tylko tyle, iż podobno Kraków jest ulubionym w skali naszego kontynentu celem weekendowych wypadów burdelowo-alkoholowych (sic!) dla bardzo licznych gromad mężczyzn z pewnego dużego i ważnego (lecz nie katolickiego/postkatolickiego) kraju europejskiego, i przecież nie z tego tylko kraju. Lotnisko w Balicach w pełnym ruchu. I to by była jedna z tych przyczyn, dla których nie tylko w weekendy nie ma w Krakowie wolnych miejsc noclegowych. Ale owych mężczyzn ceny krakowskie bynajmniej nie odstraszają, lecz właśnie zachęcają. „Pawiem narodów byłaś i papugą…” – wylicza Wieszcz z wyrzutem; no a teraz jesteś w dodatku jeszcze tą trzecią, tanią…
Lecz „worek, korek i rozporek” są to zaledwie najpospolitsze spośród powabów, jakie do Krakowa mają ściągać tłumy ludzi z owego „pokolenia nowego wieku”. Trafiliśmy oto w jednej ze starszych dzielnic na międzynarodowy zlot młodzieży ubranej przeważnie w czarnego koloru spodenki i koszulki i… wytatuowanej. Dość liczna gromada chłopców i dziewcząt stała wprost na ulicy, przed wejściem do zapewne jakiegoś „klubu”. Poza tym, przynajmniej tam, na ulicy, nic się w tej materii nie działo. Klientela położonego naprzeciwko ogródka restauracyjnego przyglądała się tej scenie pociągając piwo. Nadciągały kolejne grupy czarnoubranych-wytatuowanych. Słyszymy języki wschodnie i zachodnie – niektórzy wpatrują się w swoje GPS-y aby się przekonać, czy już są na miejscu, chociaż czarną gromadę widać z daleka „bez konieczności zastosowania jakiegokolwiek urządzenia wspomagającego”.
Tatuaż w Polsce współczesnej wymaga osobnego opracowania, zapewne z udziałem księdza-egzorcysty, a to z uwagi na treść i nader wielką rozmaitość pojawiających się w tej dziedzinie wizerunków, wzorów i znaków. Zapytaliśmy pewnego pana oczekującego w progu jednego z krakowskich salonów „tattoo” o to, co się dzieje wtedy, gdy ktoś po kilkudziesięciu latach zmieni zdanie, że mianowicie nie chce on już, aby go do trumny składano z tatuażem. Podobno można to jakoś wywabić, aczkolwiek zdania co do skuteczności i zdrowotności stosowanych metod są podzielone.
Ktoś kiedyś powiedział, że Kraków to kościoły i muzea. Miał wiele racji. Wcale nie śpieszymy się z podważaniem tego spostrzeżenia, pomimo że sami niniejszych akurat opowieści od tematu ani kościołów ani muzeów nie rozpoczynaliśmy.
A oto ważna i miła dla dzisiejszych Polaków wskazówka – nazwijmy ją – geokulturowa. Zarówno wśród cudzoziemców zwiedzających krakowskie świątynie, jak i muzea, pośród innych wybijał się ku naszym uszom język… włoski. Nie „światowy” angielski, ale włoski. O tak! Stara dobra kultura, wiodąca w naszej cywilizacji, jeszcze żywie i oto poprzez wysokie Alpy i rozległe Karpaty nawiązuje ponownie ową dawną nić porozumienia ze swoją północną, polską, młodszą siostrzycą. Ale że młodszą, to żadna dla nas ujma, bynajmniej.
Włosi wcale nie są krzykliwi, przynajmniej w Krakowie. Spotykamy całe rodziny, dwu- i trzy-pokoleniowe – to turyści indywidualni. Spotykamy także włoskie grupy z przewodnikiem, złożone zazwyczaj z ludzi w wieku średnim lub starszym. Ale grupy młodzieży, przeważnie nie wytatuowanej, też się pojawiają. Pięknie! Czy nie za czymś takim tęskniliśmy w czasach „żelaznej kurtyny”? Widać także grupy hiszpańskie, znacznie mniej liczne niż włoskie – oni mają dalej, więc to nie ich przodkowie przybywali tutaj przed wiekami.
Są i inne narodowości, czego przecież nie trzeba tu ani wykazywać, ani udowadniać. Na przykład: dwie rosyjskojęzyczne dziewczyny, o wizażu jeszcze nie zglobalizowanym, czyli – inaczej mówiąc – „tamtejszym prowincjonalnym”, obchodzą powoli i z namaszczeniem wnętrze gotyckiego kościoła i coś sobie pokazują, rozmawiając z cicha. Po pewnym czasie jesteśmy w innym już kościele… a tu znowu te dwie. „Żelazna kurtyna” ciągnęła się na zachód od Polski, lecz na wschodzie też była, i tam nazywała się „sistiema”. Więc za czasów „sistiemy” obecność tych dziewczyn tutaj była też niemożliwa. Kołacze się nam po głowie, iż oto z górą sto lat temu Matka Przenajświętsza zapowiadała Pastuszkom w Fatimie, że oto „Rosja się nawróci”. Ale jak konkretnie miałoby się to dziać? Czy cicha obecność tych młodych kobiet w krakowskim katolickim kościele jest właśnie jakimś z licznych etapów na drodze do zapowiadanego nawrócenia?
Aż tu wkracza jakiś śniady młodzieniec, w grupie mu podobnych, i obfotografowuje co się da, pomimo iż w ramach prac konserwatorskich rozległe powierzchnie ścian świątyni wraz z rusztowaniami są pozasłaniane. Język migowy jest najwidoczniej uniwersalny, więc dajemy mu z pewnej odległości znaki, aby zdjął czapkę i wyjął z buzi papierosa. Z czapką nie robi ceregieli, ale co do papierosa, to z kolei on daje czytelny znak, że przecież papieros nie został zapalony, i że on go tylko tak sobie żuje. Na jakim etapie nawracania był z kolei ten młodzieniec?
A nad głowami mamy, a jakże, piękny gotycki łuk tęczowy (sic!), bo tak właśnie się ten historyczny obiekt nazywa. Czerwień-purpura była przez wieki kolorem królewskim… Nawet więcej niż królewskim. W jaki to płaszcz przyodziany został sam Chrystus Pan? Jak na przykład na obrazie „Ecce Homo” wystawionym w jednej z krakowskich świątyń. Czerwień jest też kolorem męczeństwa, za Świętą Wiarę – i stąd czerwony ornat w trakcie Mszy odprawianej w święto danego męczennika. Aż ten właśnie kolor, na przełomie XIX i XX wieku, zabrali nam i królom socjaliści i komuniści. A myśmy dali go sobie zabrać!
Niewinne kolory tęczy, również mające rozległe konotacje biblijne, kulturowe… i przyrodniczo-estetyczne. Nawet na ekranie telewizora było widać, jak nad równiną Birkenau rozpinał się na niebie łuk tęczy, właśnie wtedy, gdy przemawiał tam papież Benedykt XVI. „A któż ciebie, śliczna tęczo, w siedmiobarwnym pasie, namalował na tym niebie, jako na atłasie…?” – zapytuje Poetka pośród gromadki niewinnych dzieci. I oto teraz, jak sto lat temu czerwień, zabiera nam się tęczę. I my, jak wtedy, biernie akceptujemy tę symboliczną przemoc i ten rabunek tak w rzeczy samej miłego i powszechnego koloru czy też znaku. Dlaczego to właśnie „oni” mają być akurat „czerwoni” lub „tęczowi”? Kto o tym zadecydował? Przecież nie my! Co następnego nam zabiorą? Co się z nami dzieje? Co za bezmyślność!
Towarzystwo Tatrzańskie – jak wspominał Ferdynand Goetel – stawiało sobie przed pierwszą wojną światową za cel możliwie szerokie udostępnienie Tatr i Podtatrza całemu narodowi, ale… wkrótce po pierwszej wojnie światowej „zmieniło front o 180 stopni” i zaczęło rozważać, jak tu powstrzymać i zmniejszyć lawinowy napór narodu na wspomniane, już wtedy zadeptywane, Tatry i Podtatrze. Mijają pokolenia, a problem tylko narasta.
Z Krakowem jest dziś to samo, choć jego trudy bycia zatłoczonym dzielą chyba jednak nie wszystkie najszerzej znane miasta europejskie. Podobno przez, nie należącą wszakże do największych, Katedrę Wawelską przechodzi dziennie nawet dziewięć tysięcy turystów; nie znamy danych dla innych europejskich katedr. Tę krakowską jednak częściowo obiletowano, podobnie jak Kościół Mariacki, także kryptę na Skałce. Jakoś dziwnie to się u nas toczy. Oto dla celów „only for prayers” przeznaczono kaplicę z nagrobkiem JW Króla Stefana Batorego. Tak więc wycieczki węgierskie i inne mają kłopot, ponieważ muszą w tej kaplicy udawać, że są „prayers”, co dotyczy z pewnością jakiejś części uczestników tych wycieczek. Zresztą, także ta kaplica jest perełką naszej sztuki barokowej, co miłośnicy tej sztuki powinni mieć możność obejrzenia (ale ludzie tego pokroju są zarazem w znacznej większości modlący). Niezręczną sytuację potęguje fakt, że w owej kaplicy, czyli – jak my to po doświadczeniach z zagranicznych świątyń nazywamy – w kojcu dla mniejszości katolickiej – wystawiany jest, w monstrancji, Przenajświętszy Sakrament. Tak było w trakcie naszej tam obecności.
Przenajświętszy Sakrament wymaga wszakże wyłączności. Tylko ku Niemu winna być skierowana uwaga i myśl osób się przed Nim znajdujących, w pozycji klęczącej oczywiście. Więc jak? Klęczymy oto w pięknych stallach, nieco naprzeciw nagrobnej figury Króla Batorego, rozglądamy się (a jednak) i przypominamy sobie naszą ostatnią tu bytność, przed laty. Zza kotary wiszącej w drzwiach głośno szumi rzeka turystów opływająca Katedrę. Coraz to ktoś wpada do kaplicy, niekiedy większą grupą i wtedy… Przepraszamy za określenie, lecz obserwujemy wtedy rozmaite turystyczno-modlitewne „gimnastyki”. Jedni bowiem zdążyli pomiarkować, że tu można się tylko modlić, a inni nie. Globalizacja – przybysze z całego świata, zatem, jak mawiano w czasach dawniejszych pokoleń się tu modlących, także i: poganie, heretycy, schizmatycy, żydzi (nazwę religii i jej wyznawców pisze się małą literą), a dziś – w dodatku – całe tłumy pospolitych bezbożników różnych odmian. Atoli – żeby było jeszcze trudniej – przecież współcześnie katolicy też się dzielą na jakieś odmiany („wspólnoty”), wśród których jest także odmiana „poszukujących” (szuka, szuka i coraz to nie znajduje…).
Jedni więc, widząc monstrancję, rozpoznając co to takiego, i poczuwając się do okazania należytej czci Panu Bogu, walą na kolana, a przewodnik nieśmiało, łokciem czy paluszkiem, milcząco wskazuje na nagrobek Batorego. Inni zaś chodzą sobie pomiędzy tamtymi klęczącymi jakby nigdy nic, gdyż najpewniej nie mają wystarczającej albo i żadnej wiedzy o wystawianiu Najświętszego Sakramentu w katolickiej świątyni. I nam tej „na dzisiejsze czasy” wiedzy zbrakło, gdyż nie spodziewaliśmy się, iż ktoś będzie uparcie wystawiał Przenajświętszy Sakrament na takie despekta, „w porze największej zwiedzalności”, i to jeszcze na Wawelu.
Zstępujemy do Krypt Królewskich, z których pierwszą jest – że przypomnimy – Krypta Św. Leonarda; to właśnie m.in. krypty są obiletowane. Mój Boże, ile skojarzeń, ile obrazów, wzruszeń, historycznych wspomnień. Nic dziwnego że młody ksiądz Wojtyła tu właśnie zapragnął był odprawić swoje prymicje, co z takim namaszczeniem ukazał Mistrz Zanussi w swoim filmie, z akompaniamentem muzyki Mistrza Kilara.
Teraz, tutaj… Co za wrzawa! Słyszymy opowieść o krypcie w jednym z obcych języków. Natomiast przewodniczka referująca coś po polsku kilku młodym osobom stara się przekrzyczeć rywalkę. Lecz mówi ona wcale nie o krypcie, lecz… zgadnijcie sami.
-
-
Przepraszam, czy mogłaby pani… trochę ciszej.
-
Ciszej? A dlaczego ja ciszej. Ja też jestem przewodniczką… To tamta może, a ja nie?
-
Tamta też mówi za głośno…
-
To i mi wolno. A panu pewnie się nie podoba to, o czym ja opowiadam. Gdy na Szerokiej oprowadzałam grupę, to też wyszedł tam na nas taki jeden i on też chciał, aby było ciszej. Jakie ciszej? My jesteśmy u siebie, to mówimy tak jak chcemy. To oni mają być tu ciszej, albo i w ogóle…
-
Ależ droga siostro, nam tu chodzi tylko i wyłącznie o zbyt wielkie natężenie dźwięku, w tym świętym dla każdego Polaka i katolika miejscu, gdzie na dobrą sprawę powinna panować grobowa… Tak, właśnie grobowa cisza.
-
Siostro? Co za siostro? Jaka siostro? Kto pan w ogóle jesteś?
-
Działo się to wobec owych Czcigodnych Zmarłych, których sarkofagi stoją w kryptach wawelskich oraz wobec tych, którzy spoczywają pod ich posadzką.
Dopuszczalna przepustowość muzeum, czy raczej muzeów wawelskich jest bezustannie przekraczana, tak że biletów zaczyna brakować niekiedy już około południa. Wielki najazd. Tłumy prażą się w słońcu w najmniej dwóch kolejkach po bilety do Zamku. Czy my chcemy na to właśnie poświęcać nasz cenny czas?
Pałac Biskupa Erazma Ciołka – jeden z oddziałów Muzeum Narodowego, wyszykowany i otwarty niewiele lat temu, znajdujący się mniej niż dwieście metrów od Wawelu. I jak to wreszcie u nas jest urządzone? Oto klasa artystyczno-historyczna tutejszej ekspozycji jest tego rodzaju, że mogłaby być śmiało częścią także tej reprezentacyjnej wawelskiej – Galeria Sztuki Polskiej XII-XVIII wieku (na piętrze), a nadto zbiory sztuki cerkiewnej z obszaru zwłaszcza Karpat i Podkarpacia (na parterze). I pustka! Prawie żywego ducha, a obok na Wawelu ludziska mdleją w kolejce po tamtejsze bilety. Czyżby nie wiedzieli o Pałacu Ciołka? Chyba nie wiedzą… Gdyby wiedzieli, to przynajmniej pięć-dziesięć procent z nich przyszłoby tutaj, w ślad za nami. Byle nie wszyscy! Wpuszczanie tego głośnego tłumu pomiędzy tutejsze eksponaty byłoby straszne.
-
-
Gdzie to wszystko było do tej pory? – pytamy stojąc pomiędzy prześwietnymi pod sam sufit gotyckimi tryptykami pochodzącymi ze świątyń Ziemi Krakowskiej (o tak, gdy analogiczna galeria w Warszawie gromadzi dzieła z obszaru przecież nie Mazowsza, lecz zwłaszcza Pomorza, czyli dawnych Prus Królewskich).
-
W magazynach lub, niektóre obiekty, w rozproszeniu, eksponowane w innych muzeach.
-
Dlaczego tu nie ma zwiedzających?
-
Bo to nie jest na głównej ogranej trasie: Rynek-Grodzka-Wawel.
-
Ale tuż obok tej trasy – mówimy ze zdziwieniem, jak byśmy zapomnieli o naszym zeszłorocznym doświadczeniu toledańskim.
-
Takie rzeczy zdarzają się bowiem nie tylko u nas. W toledańskim Muzeum Tapiserii (na Wawelu takie obiekty nazywają się „arrasy”) – gdzie doznawaliśmy kolejnych zachwytów – także nie było zwiedzających, pomimo iż znajduje się ono o kilka przecznic od tamtejszej Katedry, czyli stałego punktu dla każdego turysty, i pomimo że jest częścią tamtejszego katedralnego zespołu muzealnego. Może to i lepiej – była sposobność posmakowania w ciszy i spokoju, jak i teraz w Pałacu Ciołka. Tu jednak spotkaliśmy kilka osób, i to młodych, z którymi można było uciąć przemiłą gawędkę na temat oglądanych wspaniałości, zwłaszcza z pewną młodą panną nieznanego nam imienia, zachowującą się – co dziś unikatowe – z naturalnym wdziękiem, którą to pannę, i pozostałe osoby, niniejszym pozdrawiamy z oddali.
Jeśli jednak myślicie, że jeśli coś jest nie po drodze lub nawet nieopodal drogi, więc już nie na utartym i rutynowo od lat wydeptanym turystycznym szlaku, to się ludzi nie da w to miejsce skierować, ani ich do niego przyciągnąć, choćby było ono najwspanialsze na świecie, to bardzo się mylicie. O, jak bardzo! Ludzie potrafią albowiem walić drzwiami i oknami do miejsc nawet takich, o jakich po pewnym zastanowieniu nie potrafią powiedzieć, dlaczego właściwie do nich zmierzają. Bo przecież ludzie potrafią po innych powtarzać z przekonaniem treści, których na dobrą sprawę nie znają, ani rozumieją. Potrafią w wyborach głosować na kandydatów, o jakich tak po prawdzie nie wiedzą nic, a nic. I tak dalej… Już Platon o tym pisał, jakże dawno temu.
Przecież dająca tytuł całym naszym niniejszym krakowskim wywodom „Schindler’s Factory” znajduje się poza jakimikolwiek szlakami turystycznymi, z dala od historyczno-turystycznej tkanki miasta, w pewnej odległości od najbliższego przystanku tramwajowego (trzeba iść), i w ogóle, jak przystało na „factory”, w dzielnicy (kiedyś) przemysłowej, dzisiaj trochę opuszczonej i zakurzonej, do której wchodzi się pylistym tunelem wiodącym pod torami kolejowymi (w remoncie). Podobno wielojęzyczna kolejka chętnych do zakupu biletu, aby zwiedzić oddział Muzeum Miejskiego znajdujący się w owej „Fabryce Schindlera” potrafi ciągnąć się po ulicy na odległość nawet i ponad dwustu metrów, czego jednak nie zaobserwowaliśmy, pomimo naszej dwukrotnej bytności w tym miejscu – czyli na owej ulicy.
Jakie eksponaty pokazują w tym muzeum-fabryce? Sami tego akurat obiektu nie zwiedzaliśmy, a osoby przez nas zapytywane też chyba nie, skoro nie potrafiły nam one wyraźnie na pytanie odpowiedzieć.
-
-
Tam pokazują jakieś filmy, o wojnie, i o Żydach. Tam wiszą takie plansze z tekstami, liczne zdjęcia… No i trochę takich starych urządzeń fabrycznych, ale chyba nie stąd, bo tu za PRL-u była wytwórnia sprzętu telekomunikacyjnego.
-
Lecz czy nasz informator zwiedzał był ekspozycję? Nie mamy pewności. A co do sprzętu telekomunikacyjnego, sprawdźcie sami, skąd pochodzi ten montowany i wykorzystywany dziś w Polsce. Wiemy atoli na pewno, że już nie z tej krakowskiej i polskiej fabryki; szersze to oczywiście zagadnienie, znajdujące ostatnio dla siebie także opracowania książkowe, o jakże smutnej wymowie.
c.d.n.
Marcin Drewicz, wrzesień 2019
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!