CZĘŚĆ SIÓDMA – RÓŻNE „POLITYKI HISTORYCZNE”
Pozostańmy jeszcze na owym XIX-wiecznym szlaku powstańczo-rewolucyjnym. Oto Stary Cmentarz na krakowskim Podgórzu – powróciliśmy z Kongresówki do Galicji – ten opodal jakże charakterystycznej Kolumny Boga Ojca. To tutaj pochowano Edwarda Dembowskiego i towarzyszy, o czym dowiadujemy się… z obszernej informacji zamieszczonej na stosownej tablicy, i z epitafium na nagrobku też. Są tu i inne tego rodzaju tablice informacyjne, zawierające bardzo ciekawe i obszerne wiadomości o pochowanych tam osobach i o samym tym miejscu. Dziękujemy! Tak trzymać! Dobra robota! Bo inna robota, czyli renowacja lub nawet odtworzenie wielu spośród grobów na tym położonym teraz na uboczu i niewielkim w rzeczy samej cmentarzu, jest dopiero do wykonania.
Edward Dembowski – jeden z bohaterów szkolnego nauczania w czasach PRL, traktowany jako jeden z owych dawniejszych prekursorów Polski Ludowej, która wszakże miała być zwieńczeniem naszych tysiącletnich dziejów. Do późniejszych socjalistów-demokratów, tych z początku XX już wieku, do PPS-owców, PRL-owsko-szkolna propaganda przyznawała się już z niejakim dystansem, skoro w tamtych czasach pojawili się nareszcie owi komuniści, z których działania Polska Ludowa miała już wynikać bezpośrednio i wprost. Ale PPS-owcy byli w szkolno-propagandowym przekazie użyteczni o tyle, że wielu z ich przywódców, tych z przełomu XIX i XX wieku, nosiło polskie nazwiska, i w ogóle było etnicznymi Polakami; gdy na nieoczekiwany i obcy dźwięk nazwisk co poniektórych z ówczesnych komunistów (ale i socjalistów też) klasa szkolna wybuchała śmiechem.
„Pani nauczycielka”, aczkolwiek w z konieczności cenzuralnych słowach, starała się dzieciom szybko uświadomić przekaz pewnego śmiałego porzekadła, które brzmi: „Po nazwisku, to po pysku”. Nic więc dziwnego, że masowa zamiana nazwisk „na polskie” wezbrała „w tamtych środowiskach” w XX wieku, o czym nawet traktują stosowne dowcipy.
Ale, tutaj, nawet i tego nie trzeba, gdyż „my są swoi, my są zdrowi…”. Oto malowniczy Rynek Górny w Wieliczce, a przy nim takiż gmach obecnie Starostwa Powiatowego. Na ścianach gmachu, umieszczone tam w minionej już epoce, po obu stronach reprezentacyjnego doń wejścia znajdują się tablice kommemoratywne – po jednej stronie wspomnianego wyżej Edwarda Dembowskiego, który przecież swego czasu tutaj „rewolucję robił”, a po drugiej stronie późniejszego odeń o dwa pokolenia Ignacego Daszyńskiego, którego wspomniany przez nas w jednym z poprzednich odcinków pomnik-nagrobek wciąż stanowi centralnie usytuowaną dominantę krakowskiego Starego Cmentarza Rakowickiego. Tu, w Wieliczce, Daszyński nadal jest nazywany – jak czytamy – „hetmanem polskiej demokracji” (sic!). Lecz – jak to dziś u nas – czy kij czy drewno, to wszystko jedno. Czytamy zarazem na owej tablicy, że już w roku 1945 „plac ten jego (Daszyńskiego) imieniem na wieczne czasy (sic!) nazwany został”. Na wieczne czasy? Lecz przecież jesteśmy nie na żadnym placu, lecz na wielickim historycznym Rynku Górnym, o czym świadczą nazwy umieszczone na jego narożnikach i na tabliczkach z numerami domów. Na wieczne czasy… Jaka to skrócona ta „wieczność”…
A w Wadowicach – pamiętacie? – nadal widnieje na ścianie tamtejszej fary wypisane: „Czas ucieka, wieczność czeka”, z zaznaczoną datą 2 kwietnia 2005 r., kiedy to ten znany na świecie wadowiczanin przeszedł ową granicę pomiędzy czasem a wiecznością właśnie.
Dembowski, Daszyński – takich też, jak się okazuje, mamy patronów (porównajmy choćby z nędzą rozbitego nagrobka Michała Bobrzyńskiego na Rakowicach, o czym pisaliśmy poprzednio). Na ścianie budynku po drugiej stronie wielickiego Rynku Górnego widnieje, obowiązkowo w tym miejscu, tablica ze wspomnieniem żydowskim; pośrodku zaś na płycie Rynku, chociaż tutaj, zwraca uwagę ciekawy „interaktywny” pomnik dawniejszych gwarków wielickich. Jest nawet pomnik wagonika do wywozu urobku z kopalni.
Niech no więc przyjdzie tu jakiś rozgarnięty cudzoziemiec, który zażąda możliwie wyczerpującej informacji o tym wszystkim, co wokoło osobiście obserwuje, więc o całości tego Rynku i jego pełnego kulturowo-historycznego przekazu. Co mu powiecie o Tysiącletniej podkrakowskiej lechickiej Wieliczce? O czym na początek? O Żydach? O Daszyńskim, i jego żydowskich wyborcach? Tak, stulecie tego wydarzenia minęło już w styczniu bieżącego roku! O Dembowskim, który pod niesionymi przez swoich zwolenników kościelnymi chorągwiami zginął na Podgórzu od salw wojska cesarsko-katolickiego? Przecież to się razem kupy nie trzyma. Nawet polskie dziecko po wysłuchaniu tych, i tylko tych, wyjaśnień nadal pozostanie w niepewności. Czy to aby tak? I tylko tak? Sytuację ratują jeszcze owi gwarkowie i nieodległy Zamek Żupny; ale Kopalnia Soli ze swoimi malowniczymi urządzeniami szybowymi i z niezwykłymi podziemiami znajduje się przecież opodal.
Lecz cudzoziemiec tu na Górny Rynek nie przychodzi, chociaż w Kopalni zagranicznych przybyszów jest wielu, płacących tam dodatkową opłatę za oprowadzanie ich w zrozumiałym dla nich języku. Ot, syndrom – nazwijmy to – prezentowanego już przez nas podwawelskiego Pałacu Biskupa Ciołka.
Bo nikt już z przyjezdnych, Polaków ani cudzoziemców, nie fatyguje się na drugą, północną stronę wielickiego obniżenia, aby nawiedzić tamtejszy stary klasztor oo. Franciszkanów-Reformatów. Niezmiernie ciekawe i charakterystyczne to miejsce. I my byśmy się może nawet tam nie udali – przecież nie zdołaliśmy już odwiedzić niektórych spośród starych klasztorów krakowskich i podkrakowskich – gdybyśmy nie pamiętali owego nakręconego już około dziesięciu lat temu polskiego filmu zatytułowanego „Braciszek”, ze świetną tytułową rolą Artura Barcisia. Doprawdy, filmowcy w Polsce, jacy są, każdy widzi, ale… co pewien czas zdobędą się jednak na przedstawienie czegoś naprawdę wartościowego.
Że Barciś zagrał „wiarygodnie”, „przekonywująco”, a nawet „koncertowo”, przyznawały zagadnięte przez nas miejscowe panie-parafianki. A zagrał on kandydata na ołtarze, brata Alojzego Kosibę, zakonnika w tym właśnie klasztorze, tam pochowanego, mającego opodal nawet swój wzruszający (lecz obecnie nieco uszkodzony) pomniczek.
My film „Braciszek” pamiętaliśmy z dawniejszych lat, lecz całkiem przypadkowo mieliśmy okazję obejrzeć go w telewizji powtórnie; tak się złożyło, że na krótko przed naszym wyjazdem w krakowskie. Gdzie to było? Gdzie żył i działał ów oryginalny braciszek? W napisach wymieniano jakby Kazimierz nad Wisłą, ale i Wieliczkę… Oho! Jesteśmy, tu na miejscu… Trzeba to sprawdzić! Ruszamy! Oto tam pod górkę wiedzie ulica do wielickiego klasztoru.
O, polscy filmowcy! Brawo! Tym razem – dobra robota! Czasem Wam się zdarza! I tak trzymać!
Jednakże, prawdziwy braciszek zmarł, jak się okazuje, będąc już człowiekiem starszym, po osiemdziesiątce. Natomiast widz filmowy odnosił wrażenie, że odchodził on do Pana Boga będąc w wieku co najwyżej średnim. Ale… może to tylko z przyczyny nieuwagi tego widza.
Tematem naszych rozważań, jest, w rzeczy samej to, co się dzisiaj popularnie nazywa „upamiętnieniem”. I tak na przykład, z czasów drugiej wojny światowej przetrwała w Warszawie pamięć o strasznym, wówczas niemiecko-gestapowskim więzieniu Pawiak, i o tym w Alei Szucha (tu w piwnicach cele więzienne, zaś na piętrach pokoje przesłuchań), a w Krakowie o takimże więzieniu na ul. Montelupich. Tak na przykład, jak o tym kiedyś czytaliśmy, złapanych kurierów tatrzańskich Niemcy najpierw przesłuchiwali w zakopiańskiej willi „Palace”, a potem wieźli właśnie do Krakowa na Montelupich.
Zofia Kossak, przecież więźniarka Pawiaka i obozu w Birkenau, tak to zagadnienie ujmuje w dialogu przytaczanym w jej obozowych wspomnieniach zatytułowanych, po prostu: „Z otchłani”:
Dawno (tu, w lagrze) jesteście?
Trzy miesiące, z Monte.
A… (Szmer uznania).
A wy skąd?
Z Pawiaka.
O… (Szmer jak wyżej).
Nie uśmiechaj się czytelniku – przestrzega Zofia Kossak. Więzienie na Montelupich w Krakowie, zwane dla skrócenia Monte, i Pawiak warszawski przedstawiały taką sumę męczeństwa, bohaterstwa, krwi i łez, że nie dziw, iż ich „lokatorki” legitymowały się z dumą, pozdrawiały się nawzajem niby dwie znające swą wartość załogi niezłomnych twierdz (Warszawa 2019, ss. 37-38).
Dzisiejsi jednak Polacy mają – a wiele na to przykładów podaliśmy w niniejszych krakowskich rozważaniach – kłopoty z, jak to się mówi, ogarnięciem całości. Bo i z elementarną wiedzą „o całości” u nas coraz gorzej, w dużej mierze za przyczyną ustroju szkolnego 6+3+3, i nie tylko jego. Na to nakłada się tendencja do popadania ze skrajności w skrajność. Jakie to, na przykład, skrajności? Ano na przykład takie, że oto raz to narzekamy na hitlerowców, a o sowietach cicho sza; to znów odwrotnie. Lecz przecież okupacyjne Szare Szeregi śpiewały: „Gdy rzucą nam wyzwanie, ze Wschodu czy z Zachodu, Zawisza miecz nam poda, i ruszym do pochodu…”.
A gdy już narzekamy na sowietów, to obowiązkowa i tylko na tych z drugiej wojny światowej i ewentualnie okresu po tej wojnie. Stalin jest więc zły, ale Lenin (zmarł w roku 1924)… no właśnie, jaki? W Polsce dzisiejszej o zbrodniach sowieckich z pierwszych lat Rewolucji i Wojny Domowej (dużą literą) i o wiekopomnym polskim zwycięstwie z 1919-1920 roku – cicho sza!
Naszym zdaniem „oni” boją się o tym mówić z tego m.in. powodu, aby młodzież nie utrwaliła sobie tej prostej prawdy, że owo zwycięstwo odniesione zostało nie dzięki pewnym znanym ludziom i grupom osób, lecz pomimo szkodliwej działalności tychże. Gdyby rozgłosić prawdę, to dotychczasowa sztuczna hierarchia wykreowana w ramach owej „poprawnościowej polityki historycznej” zostałaby na oczach szerokiej publiczności zburzona (to już się w Polsce XX wieku zdarzało). Co poniektórzy dzisiejsi profesorowie musieliby się dopiero pośpiesznie douczyć o tych prawdziwych polskich bohaterach i zwycięzcach, dzisiaj szerszemu ogółowi w ogóle nieznanych, natomiast na co poniektóre dzisiejsze historyczno-poprawnościowe idole spadłoby w przekonaniu szerokich mas Narodu zasłużone pohańbienie.
I jeszcze coś… Za PRL-u nauczano nas o tym, co robili niektórzy nawet szeregowcy komunistycznej Armii Ludowej i Gwardii Ludowej; tak skrupulatnie podchodzono do sprawy. Teraz naucza się o tym, co robili niektórzy nawet szeregowcy formacji objętych dziś wspólną nazwą Żołnierzy Wyklętych. A o wiekopomnych dziełach nawet wielu spośród generałów z lat 1919-1920 – ani słowa.
Dotarliśmy także i pod mury krakowskiego więzienia „Monte”. Tam, na murze, widnieje krzyż oraz tablice ku wspomnieniu ofiar komunizmu tutaj torturowanych i pomordowanych. Przez pół wieku ogłaszanie takich treści było zakazane, karane, a w tym miejscu i w tej formie wprost niemożliwe. Teraz jest możliwe. Dobrze! Jednakże kilka lat wcześniej w tych samych więziennych murach z takimi samymi polskimi patriotami to samo robili hitlerowcy. Atoli na „Monte” osobnej tablicy ze wspomnieniem ofiar okresu 1939-1945 jakoś nie zdołaliśmy odnaleźć. Czy ona tam jest, lecz w miejscu przed nami zakrytym? Czy była tam w okresie „antyniemieckiego” PRL-u?
Owszem, dzisiejsze „Monte”, a właściwie już to z wczesnych lat 90. XX wieku, załatwia się z owym historycznym problemem zbiorczo – naszym zdaniem – nazbyt zbiorczo, i ogólnikowo. Na jednej z tablic czytamy albowiem:
„Pamięci ofiar systemów totalitarnych i wszystkich więźniów sumienia w latach 1939-1989”.
I wytłumacz to młodzieży, przybyłej tu w czasie wakacji, cudzoziemskiej – jako jej przewodnik, ale i tej naszej dzisiejszej polskiej – jako jej nauczyciel!
Co należy, zawsze, koniecznie i na pewno, do zbioru „systemy totalitarne”? A co do tego zbioru nie należy?
Głos zabierze ktoś lepiej rzecz znający, a powołujący się na przykład na doświadczenia latynoskie, hiszpańskie, portugalskie, czy nawet… włoskie – i cała ta nowo-polska, narzucona nam, „poprawnościowa” i neo-polityczno-historyczna narracja upada. Tak, tak, włoskie, czyli „klasycznie faszystowskie”. Ile to tamten „faszystowski „reżim” dokonał politycznych mordów, po więzieniach, i poza więzieniami, w ciągu owego aż prawie ćwierćwiecza sprawowania rządów nad Słoneczną Italią?
A Irlandczyk wskaże na wielowiekową opresję jego katolickiego narodu doznawaną od protestanckich Anglików. No i co?
Dzisiejsi Polacy, na razie publicyści (to już bardzo dużo), lecz na źródłowych badaczy też kiedyś przyjdzie pora, pomału zabierają się za rozliczanie owej polskojęzycznej piłsudczyzny i grup z nią współpracujących. Oliwa na wierzch wyliwa…
Piłsudczyzna-sanacja ma wszakże przez dwa pokolenia PRL-u utrwalone, acz w rzeczy samej pozorne alibi. „Polska przedwojenna” miała być oto „dobra” poprzez pospolite przeciwieństwo wobec „złego PRL-u”. Lecz skoro „Polska przedwojenna” była rządzona przez większą część czasu swego trwania przez Piłsudskiego i jego następców, to i piłsudczyzna stała się poprzez to w świadomości znękanych powojennych Polaków też „dobra”.
Do tego wystarczy jeszcze powstrzymać stosowne badania źródłowe, a w każdym bądź razie nie dopuścić, aby wyniki badań historyków dotarły do świadomości szerszego ogółu osób zainteresowanych najnowszą historią Polski (i teraźniejszością). I już…
Kim byli owi „więźniowie sumienia” o jakich traktuje tablica umieszczona na murze krakowskiego więzienia, której tekst wyżej zacytowaliśmy? Byli oni, i bywają, bardzo rozmaici. A tu się oficjalnie zrównuje – i niech to pozostaje bez urazy i bez pomniejszania znaczenia czyichkolwiek cierpień – jakiegoś hipisa, który w czasach jaruzelizmu uparł się, aby nie iść do wojska, z masakrowanymi przez Niemców-hitlerowców i przez sowietów bojownikami o wolność Polski.
Skoro znamy wydarzenia i potrafimy je ponazywać, to róbmy to. Nazewnictwo jest dość bogate, bo i opisywana przezeń rzeczywistość też. Nie silmy się na stosowanie jakiejś złotej formuły, koniecznie i za wszelką cenę jakiegoś streszczenia, nad-skrótu, poza którym pozostanie nam wciąż nieopisany szmat rzeczywistości.
Pewien katolicki duchowny narzekał, że nawet przy typowaniu kandydatów na ołtarze, z grona męczenników, to, kim byli mordercy, sprzyja beatyfikacji pewnych osób, lecz utrudnia beatyfikację innych.
Krakowski niegdysiejszy Plac Kolejowy nazywa się teraz Placem Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Na tymże placu umiejscowiono całkiem niedawno nader oryginalny pomnik poświęcony pułkownikowi Ryszardowi Kuklińskiemu – w formie stalowego, enigmatycznego łuku końcami wygiętego ku dołowi oraz ciągu mniejszych pół-kolebek (half-pipe) otwartych ku górze. Co do formy – powtarzamy! – co do formy, to naszym zdaniem popełniono gruby błąd, gdyż nie spodziewający się niczego przyjezdny, po wyjściu z dworca kolejowego (alias Galerii Krakowskiej, o której wzmiankowaliśmy w jednym z poprzednich odcinków), musi się troszkę nachodzić i nawypatrywać, o ile się wcześniej nie zniechęci, aby pomiarkować, że te oto łuki i half-pipe’y poświęcone są akurat Kuklińskiemu. A poza tym, obiekt ten co do swojej formy absolutnie nie pasuje do stylu bliższego i dalszego swego otoczenia.
W Warszawie na ul. Brackiej, a właściwie „na Mysiej” niedawno popełniono w zakresie podobnej zagadkowej formy podobny błąd, atoli tu dość szeroka łukowata wstęga unosi się jednym swym końcem z trotuaru ku górze. Rzecz nazywa się Memoriał Wolnego Słowa i znajduje się naprzeciw wejścia do niegdysiejszego głównego urzędu cenzury. Ale samodzielnie, człowiecze, co to takiego – nie rozbieriosz.
Tak więc obok umieszczono stosowną tablicę z wyjaśnieniem o co chodzi – bo z samej treści-wyglądu pomnika nie sposób tego odczytać – lecz także z krótkim opisem historycznym świadczącym o sukcesach i maksymalnym zasięgu owego „wolnego słowa”, czyli wydawnictw „drugiego obiegu” w okresie 1976-1989.
Analogiczne opisy zdecydowano się zamieścić także na krakowskim pomniku Kuklińskiego, acz odciskając je w metalu – bo inaczej i tam nie sposób by było rozpoznać przesłania pomnika. Zmówili się, czy co? Czy wydarzenia tej sub-epoki późnego PRL-u, w jakiej działał m.in. płk. Kukliński oraz podziemni autorzy, wydawcy, drukarze i kolporterzy, koniecznie muszą być w naszych przestrzeniach miejskich szyfrowane?
Przecież pomnik w swojej formie już z daleka powinien przywoływać widza ku wyobrażanej przez siebie treści. A nie stanowić zagadki trudnej do rozwiązania lub w ogóle nie do rozwiązania. A tu na łuku warszawskim w dodatku urządzają sobie skoki tutejsi „skejci”; na krakowskim raczej by było trudno. Przynajmniej przed tym ów nowy pomnik się broni.
Imię Agnieszka zaczyna się na literę A, tak jak imię Anna. I my jakoś tak pomyliliśmy oba imiona, czemu towarzyszyła seria zabawnych sytuacji. Bo oto zrazu w krakowskim akademickim kościele Św. Anny, tam gdzie znajduje się sanktuarium Św. Jana Kantego, pytaliśmy, czy nie tu pochowany został, ostatecznie, generał Józef Haller. Charakterystyczne dla naszych dzisiejszych czasów jest to, że od ludzi w kościele i w jego pobliżu, świeckich ale i duchownych, otrzymywaliśmy odpowiedź „nie” lub „nie wiem”, a na pytanie o to, gdzie zatem szukać tego pochówku, także odpowiedź „nie wiem”.
My akurat nie mieliśmy przy sobie żadnego „urządzenia mobilnego”. Ale uczynna miła pani krakowianka miała, i ta poświęciła nawet kilka minut na to, aby stamtąd wyczytać, specjalnie dla nas (!), że Hallera pochowano u Św. Agnieszki, czyli w krakowskim kościele garnizonowym. Oczywiście! A gdzieżby indziej? Też na A.
Atoli kościół ten okazał się być zamknięty, lecz dziedziniec przed nim otwarty. Na spiżowych tablicach wiszących na murze wokół dziedzińca głoszona jest tam chwała Ludowego Wojska Polskiego, wraz z Armią Czerwoną zwyciężającego hydrę hitlerowską – wymienia się wszystkie wielkie jednostki składające się na Pierwszą i Drugą Armię LWP. Oczywiście, ci z „Zachodu” teraz też są tam wspominani, i w ogóle wszyscy. Wojna była prowadzona przeciwko Niemcom, więc jedni i drudzy walczyli przeciwko temu właśnie przeciwnikowi.
Geneza umieszczenia właśnie tutaj owych tablic LWP jest nam nieznana, a musi być ciekawa. Z terenu Warszawy nie przypominamy sobie tego rodzaju inicjatywy. Tam zaś, w Krakowie, coś takiego musiało być chyba zrealizowane w czasach rządu Jaruzelskiego, bo wcześniej raczej nie – brak wystarczających kontaktów „władzy ludowej” z Kościołem, a później też nie – skoro uwaga Polaków najpóźniej w latach 80. XX w. odwróciła się od treści w popularny sposób wyrażanych np. w serialu „Czterej Pancerni”. Owszem. W latach 90. XX w. „Czterech Pancernych” i „Stawkę większą niż życie” Telewizja Polska też emitowała, lecz przed każdym odcinkiem, wtedy, pojawiał się na ekranie pan historyk, który uprzedzał widzów o zawartych w tym odcinku historycznych przekłamaniach. Tak było!
Kto to śpiewał? Chyba Jacek Kaczmarski? Taką piosenkę, w której się powtarzały słowa: „Bo on z AL, a ja z AK…”. To za PRL-u była przecież główna oś wewnątrzpolskiego konfliktu, rozpoznawana w wymiarze powszechnym, a nie tylko w tym lub innym środowiskowym.
Dzisiaj – kto wytrzyma ten pluralizm? Tylko ten, kto nie ma wiedzy! „Nie dociekaj…”. „Nie wnikaj…”. „Daj se spokój…” – oto potoczne odzywki, będące w obiegu w czasach PRL-u, a zachęcające w rzeczy samej do zajęcia się nie więcej jak bieżącą codziennością, i właśnie do nie dociekania, kto ma rację, a kto nie. Aby tylko nasze własne-osobiste, tu i teraz, było na wierzchu. Dziś się mówi o „mądrości etapu” zaznaczając, że motywacja i postawa tymi słowami określona nie pochodzi jednak z dorobku akurat naszej, łacińskiej cywilizacji.
Bo tam, w Krakowie, z jednej strony wychwala się na dworcowym placu antykomunistycznych i prozachodnich (proamerykańskich) Jana Nowaka-Jeziorańskiego i Ryszarda Kuklińskiego (jakkolwiek by życiorysy ich obydwu się różniły), lecz w mało uczęszczanym kościele Św. Agnieszki, w jego bezpośrednim otoczeniu, sławi się jednocześnie formacje wojskowe prowadzone właśnie przez komunistów, w ścisłym braterstwie broni z Armią Sowiecką, i w ogóle stanowiące część tej armii; podobnie zresztą jak Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie stanowiły w rzeczy samej część Armii Brytyjskiej. Sowieci i Brytyjczycy, oraz Amerykanie, byli wszakże sojusznikami… i kółko się zamyka. Teheran-Jałta-Poczdam…
Lecz o wzmiankowanych obiektach krakowskich wie ten tylko, który się w ich pobliże zabłąkał i ich ideowo-semantyczne przesłanie zdołał odczytać. Aż dwa warunki. Zatem historyczno-poznawcze rozdwojenie jaźni o szerszym zasięgu z tego właśnie powodu nam jeszcze nie grozi.
c.d.n.
Marcin Drewicz, wrzesień 2019
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!