My tu w dniach ostatnich rajcowaliśmy się wyborami do parlamentu naszego bantustanu, chociaż, tak entre nous, nie są one aż tak ważne. Przede wszystkim dlatego, że ponad 80 procent obowiązującego u nas prawa, to są dyrektywy Komisji Europejskiej, które nasi Umiłowani Przywódcy redagują następnie własnymi słowami, żeby suwerenowie nie nabrali podejrzeń, że z tą suwerennością jest coś nie tak. Złosliwi powiadają, że zamiast 460 posłów można by zatrudnić jednego tłumacza i nikt by nie zauważył różnicy, a skoro nie ma różnicy, to po co przepłacać?Obawiam się jednak, że jeden tumacz by nie wystarczył, bo Komisja Europejska bombarduje członkowskie bantustany dyrektywami w ilości więcej, niż jedna dziennie, więc pojedynczy tłumacz umarłby z przepracowania. Ale ekipa 20 tłumaczy z powodzeniem by już sobie poradziła. No tak – ale jak by wtedy wytłumaczyć suwerenom, że z tą suwerennością wszystko jest w jak najlepszym porządku? Byłoby to bardzo trudne, być może nawet niemożliwe, a gdyby się wydało, że traktat lizboński amputował Polsce ogromny kawał suwerenności, to podważyłoby to też podstawy kultu prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który traktat ten – za błogosławieństwem brata Jarosława – bo Jarosław Kaczyński pierwszego kwietnia 2008 roku, wraz z innymi posłami PiS oraz Platformy Obywatelskiej, głosował za upoważnieniem prezydenta do ratyfikacji – ratyfikował.
Niedawno jeden z wyznawców prezydenta Lecha Kaczyńskiego napisał mi, że owszem – ratyfikował, ale dlatego, że musiał, bo jakby nie ratyfikował, to by go… – no właśnie – co by mu zrobili? Czy ktoś (kto?) przełożyłby go sobie przez kolano i wlepił serię bolesnych klapsów? Na takie zuchwalstwo mógłby porwać się co najwyżej brat Jarosław, ale nie słychać, by prezydent Kaczyński został przez ratyfikacją traktatu lizbońskiego przez swego brata tak boleśnie skarcony, więc te rzewne, hagiograficzne blagi o tym, że się „poświęcił”, że „musiał”, możemy śmiało włożyć między bajki. Ta ratyfikacja ma oczywiście swoje konsekwencje, podobnie jak blagierskie zapewnienia Pulardy, która wtedy była ministrem spraw zagranicznych, że na korytarzu w Brukseli, między schodami, a toaletą, otrzymała ustne gwarancje, że polskiej suwerenności nic nie zagraża. Ale gwarancje, zwłaszcza takie – gwarancjami – a życie – życiem. Bardzo ładnie to wygląda zwłaszcza na przykładzie sodomitów. Naczelnik Państwa przez ostatnie cztery lata, za pośrednictwem swoich pretorian, dysponowała zasobami całego państwa, a proszę – ani katastrofa smoleńska nie została wyjaśniona i jedyny pożytek z niej odniósł pan red. Tomasz Sakiewicz, w którego spółki Skarbu Państwa, a zwłaszcza – Polska Grupa Zbrojeniowa – pompowały szmalec w zamian za rozgłaszanie różnych fantasmagorii, ani nie została storpedowana ofensywa sodomitów, chociaż poszczególni mężykowie stanu twierdzili, że z nią „walczą”, jednak policja raczej ich demonstracje ochraniała ani nawet z panią Ludmiłą Kozłowską i jej małżonkiem, panem Kramkiem, którzy teraz zaciągają swoich krytyków przed niezawisłe sądy i prawdopodobnie tam wygrają. A dlaczego wygrają? A dlatego, że polski rząd, podobnie jak Naczelnik Państwa, mogą tylko się nadymać i to nie wszędzie, tylko w rządowej telewizji. Wyjaśniła to już wiele lat temu pani sędzia Małgorzata Jungnikiel, stwierdzając podczas dyskusji na Uniwersytecie Warszawskim, poświęconej ewentualnemu wejściu Polski do unii walutowej, że sądy w Polsce będą stosowały prawo Unii Europejskiej nawet w sytuacji jego sprzeczności z konstytucją naszego bantustanu. Toteż jeśli niezawisłe sądy w naszym bantustanie się dowiedzą, że parasol ochronny nad panią Kozłowską i panem Kramkiem wcale nie został zwinięty, tylko odwrotnie – nadal trzyma go Mocna Ręka – to ani chybi posypią się piękne wyroki – bo w przeciwnym razie całą tę „niezawisłość” można by potłuc o wiadomy kant.
Ale kiedy my tu rajcowaliśmy się wyborami , to w Ameryce Południowej rozpoczął się tak zwany „synod amazoński” Kościoła katolickiego, o którym przewielebny ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski powiada, że może być początkiem „schizmy”, czyli rozpadu rzymskiego Kościoła. Przewielebny ksiądz ma oczywiscie rację, chociaż niekoniecznie, bo ten rozpad rozpoczął się już ponad pół wieku temu, podczas II Soboru Watykańskiego. Jak pisze Roberto di Mattei w swojej książce „Sobór Watykański II – historia dotąd nieopowiedziana”, jeszcze przed jego rozpoczęciem popełniony został grzech pierworodny w postaci umowy z Metzu, gdzie francuski kardynał Eugeniusz Tisserant zobowiązał się wobec prawosławnego metropolity lenigradzkiego Nikodema, „w świecie” funkcjonariusza KGB – że II Sobór Watykański nie potępi komunizmu, w zamian za co delegacja rosyjskiej Cerkwi zgodzi się zaszczycić Sobór swoją obecnością. I tak się stało; ani jeden z „ojców soborowych” nie ośmielił się na temat komunizmu zająknąć. Grzech pierworodny zdarza się raz, ale jego skutki są trwałe – i tak właśnie stało się w tym przypadku. Roberto di Mattei opowiada, jak to w trakcie Soboru powstało coś w rodzaju konspiracji „ojców” nader postępowych.
Nie byłoby może w tym nic osobliwego, bo „ojcowie” konserwatywni też mogli konspirować w drugą stronę i nawet próbowali to robić – ale konspiracja postępowa przetrwała również po Soborze – i to był właśnie, a właściwie – to jest właśnie tak zwany „duch Soboru”. Ten „duch” sprawił, iż na przykład, wbrew postanowieniom konstytucji soborowych, język łaciński został praktycznie wyrugowany z liturgii katolickiej na rzecz języków narodowych – że rozpoczął się „dialog z judaizmem”, który doprowadził do wydania watykańskiego dokumentu, iż „w przeszłości” zdarzały się „niewłaściwe interpretacje” Ewangelii, krzywdzące dla Żydów. Skoro takie „niewłaściwe interpretacje” zdarzały się „w przeszłości”, to skąd możmy mieć pewność, że te dzisiejsze są aby na pewno „właściwe”? W taki oto sposób „duch Soboru” prowadził do stopniowego rozwadniania religii katolickiej, a Kościół – jak to zauważył Mikołaj Davila – „straciwszy nadzieję, że ludzie będą postępowali zgodnie z jego nauczaniem, zaczął nauczać tego, co ludzie robią”. Ale jakże ludzie mieliby postępować zgodnie z nauczaniem Kościoła, skoro „w przeszłości” zdarzały się „niewłaściwe interpretacje” Ewangelii?
Toteż kościół hierarchiczny machnął ręką na „nauczanie”, koncentrując się na administrowaniu zaświatami, no i oczywiście – miliardem ludzi deklarujących swoją do niego przynależność. Ale czy te deklaracje o przynależności są aż tak ważne, skoro papież Franciszek w Abu Dhabi expressis verbis zauważył, że „Bóg chce”, to znaczy – życzy sobie za chować „różnorodność religii”? Jeśli by to była prawda, to o tym, jaką religię sobie wybrać, decydowałaby wygoda; jeśli wszystkie drogi prowadzą na szczyt, który uwiarygadnia każdą z nich, to dlaczego ktokolwiek miałby mozolnie wspinać się po skałach, ryzykując w każdej chwili złamanie karku, kiedy tuż obok klimatyzowane autokary dowożą turystów na szczyt bez żadnego ryzyka? No a teraz ten cały „synod amazoński”, który debatuje, czy nie wyświęcać aby żonatych mężczyzn. A dlaczegóż by nie, skoro przecież sam „Bóg chce”, by panowała „różnorodność religii”, a w innych religiach żadnego celibaty nie ma? A skoro już będą wyświęcani „żonaci mężczyźni”, to tylko patrzeć, jak zaczną być wyświęcane zamężne kobiety. Wtedy każdą plebanię będzie zamieszkiwało kilka świętych, to znaczy – wyświęconych rodzin i pewnie w tym celu niedawno zostało zmienione jedno z przykazań kościelnych – zamiast „w czasach zakazanych wesel i zabaw hucznych nie urządzać” wstawiono „troszczyć się o potrzeby wspólnoty Kościoła”.
Wygląda na to, że „duch Soboru” musiał w latach ostatnich zostać zdominowany przez osobników w rodzaju feldkurata Ottona Katza z „Przygód dobrego wojaka Szwejka”, którzy patronują dekadencji religii katolickiej. Może nie byłby w tym nic tragicznego, gdyby nie okoliczność, że chrześcijaństwo, a ściślej – etyka chrześcijańska, jako podstawa systemu prawnego, jest, a w każdym razie – była jednym z trzech filarów cywilizacji łacińskiej, która na naszych oczach też chyli się ku upadkowi pod naporem żydokomuny.
Stanisław Michalkiewicz
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!