Tak! Nawet coś takiego wydarzyło się w roku 1919 – tym jakże wytrwale po Stu Latach zamilczanym Roku Polski Mocarstwowej. Czy już mamy do dyspozycji naukową monografię powstałą w oparciu o „źródła polskie, ukraińskie i inne” na temat: „Polskie rządy w Kamieńcu Podolskim – listopad 1919 – czerwiec 1920”? Może nawet podejmowano ten temat.
Bo od rozpoczęcia na tamtym południowym odcinku sowieckiej czerwcowej ofensywy, właściwie kontrofensywy, a w jej konsekwencji od tamtego dramatycznego polskiego Wielkiego Odwrotu z Kresów, żadnych już polskich rządów nad Kamieńcem i nad tym co na wschód od Kamieńca nie było.
Minęło Sto Lat… i nadal nie ma. Przypomnijmy, że w wieku XVII przerwa w przynależności do Korony Kamieńca, Podola i dalszych rozległych obszarów aż do Dniepru i prawie do Kijowa (sic!) trwała – jak się po upływie li tylko pokolenia okazało – lat tylko 27; aczkolwiek w roku 1672 wyglądało to rzeczywiście groźnie, także ze względu na stosunki polityczne w samej Rzeczypospolitej. U Sienkiewicza czytamy przecież, że „Kamieniec i Podole” odtąd już „na sułtana… po wieki wieków” („Pan Wołodyjowski”, rozdział LVI). Dzisiaj zaś Ukraina i Kamieniec – czyje są? Ni sułtańskie, ni kozackie, lackie, królewskie, ani carskie… że ten temat pozostawmy już znawcom „współczesnej sceny politycznej”.
W lipcu 1919 roku resztki Ukraińskiej Armii Galicyjskiej (UAG), pokonanej po długich mozołach, gdyż na przekór zachodniej tzw. opinii międzynarodowej, przez Wojsko Polskie, wycofały się za rzekę Zbrucz (Sto Lat później, w mijającym roku 2019, właściwie wszystkie polskojęzyczne massmedia o tej doniosłej rocznicy w sposób doskonały zamilczały!). Jak pisze historyk:
„Ścigając nieprzyjaciela polscy żołnierze uchwycili cztery mosty na Zbruczu, w Skale, Husiatyniu, Satanowie i Podwołoczyskach i utworzyli przyczółki na wschodnim brzegu rzeki. Jednak zgodnie z otrzymanymi rozkazami oddziały, z wyjątkiem obsadzających wspomniane przyczółki, nie przekroczyły dawnej granicy między Austrią i Rosją”, chociaż – dodajmy dla porządku, pod względem czysto wojskowym mogły to uczynić teraz już bez większych przeszkód. „28 lipca (1919) Józef Piłsudski wydał rozkaz z podziękowaniem dla żołnierzy uczestniczących w zmaganiach z UAG. Wojnę we Wschodniej Galicji uznał za zakończoną” (Michał Klimecki, „Polsko-ukraińska wojna o Lwów i Galicję Wschodnią 1918-1919”, Warszawa 2000, s. 242).
Siły ukraińskie, jakie jeszcze były, wycofały się właśnie do odległego od skalistych brzegów Zbrucza ledwie o nieco ponad 20 kilometrów i takoż na skale posadowionego Kamieńca Podolskiego (odległości podajemy tu w kilometrach, chociaż w tamtym czasie i na tamtym terenie mierzone były one we wiorstach: 1 wiorsta=1066.78 m.). Tam też spotkali się Ukraińcy zachodni-galicyjscy ze wschodnimi swymi rodakami z wojsk Ukraińskiej Republiki Ludowej atamana Petlury – z przeciwnego kierunku, bo od wschodu spychanymi na Kamieniec przez swoich wielkoruskich przeciwników, czerwonych i białych. Armia URL miała skład wszakże płynny, a na interesującym nas tu obszarze, rozciągającym się nad Dniestrem w odległości stu i więcej kilometrów na południo-wschód od Kamieńca (o czym dalej) czynne były także oddziały m.in. atamana Tiutiunika, w zasadzie podległe zwierzchnictwu naczelnego atamana Symona Petlury.
Gdy obóz polityczny Józefa Piłsudskiego – że go tak tu dla uproszczenia nazwiemy – zdawał się oddawać obszary na wschód od Zbrucza, więc i Kamieniec Podolski, w ostateczności tak niezbornie przez siebie wspieranej państwowości ukraińskiej, to Rosjanie tzw. biali uważali Kamieniec i Wschodnie Podole po prostu za jedną z wielu części Rosji – jednej-niepodzielnej; tak samo rumuńską teraz (od 1918) Besarabię, czyli krainę rozciągającą się pomiędzy rzekami Dniestr i Prut.
Rosjanie czerwoni tak po prawdzie też – w nieco dalszej perspektywie – atoli na jesieni tego Wielkiego Roku 1919, i jeszcze wyraźniej na początku roku 1920, „oferowali” oni Polsce także powiaty kamieniecki, położony odeń na północ płoskirowski (w późniejszych czasach nazwany chmielnickim), jak również powiat starokonstantynowski (gdzie rozgrywa się akcja „Pożogi” Zofii Kossak), i inne dalej ku północy ciągnące się ziemie kresowe, co wraz z całą projektowaną polsko-sowiecką linią graniczną miało być wtedy, już na przełomie lat 1919/1920 (sic!), potwierdzone traktatem pokojowym (o tych sprawach pisaliśmy kilka miesięcy temu w serii artykułów pt. „Rokowania tajne, ale dla kogo…”).
W listopadzie roku 1919, między innymi na skutek nakazanej przez Józefa Piłsudskiego bierności Wojsk Polskich na północnoukraińsko-południowobiałoruskim odcinku frontu nad dolną Prypecią, w rejonie Mozyrza (do skutecznego zajmowania tego miasta dano rozkaz dopiero… w marcu 1920 roku), szala powodzenia w rosyjskiej wojnie domowej przechyliła się na korzyść bolszewików, i odtąd ta ich passa miała trwać aż do ostatecznego zwycięstwa nad rosyjską Białą Gwardią.
Lecz tu jest południe… a znacznie bardziej na południe, właściwie zaś na południowy-wschód stąd leżą nadczarnomorska Odessa i Krym. Niemniej rosyjscy białogwardyjcy Kamieńcem Podolskim nadal są żywotnie zainteresowani, bolszewicy także.
Na omawianym obszarze mamy więc… o, przepraszam – mieliśmy na jesieni 1919 roku zapętlenie interesów co najmniej pięciu (sic!) różnych i w różnej wówczas kondycji będących politycznych sił rywalizujących o zwycięstwo w tej rosyjsko-wschodnio-europejskiej wojnie (a na północy, w styczniu 1920 roku, w śniegu i mrozie, Wojsko Polskie będzie dla wolnej Łotwy zdobywać trzymany dotąd przez bolszewików Dyneburg-Dźwińsk).
Wobec powyższego jakże fascynujące jest pytanie o tę najgłębszą genezę i autorstwo polskiej wszakże decyzji, by jednak w połowie listopada 1919 roku – Dokładnie Sto Lat Temu! – siłą zbrojną przekroczyć ów „graniczny” Zbrucz, zająć nieodległy Kamieniec Podolski i pewien obszar na wschód od tego miasta… Jak daleko na wschód? Czy, jesienią 1919 roku, aż do owej „linii Dmowskiego”, jaką tenże rysował był w styczniu tegoż roku w Paryżu przed oczyma ówczesnych wielkich tego świata? Może poza tę linię? Czy jakiś dzisiejszy dziejopis oznaczył to już dokładnie na mapie? Czy aż do „linii Rozwadowskiego”, na tym odcinku bardzo zbliżonej do tej wymienionej poprzednio?
Czy do „sienkiewiczowskiej” Uszycy-rzeki (lewy dopływ Dniestru), czy do Uszycy miasteczka, ale której Uszycy? Bo Starą i Nową dzieli w prostej linii 30 kilometrów.
Setne Rocznice… My tu sięgamy myślą aż daleko na wschód poza Kamieniec Pana Pułkownika Michała Wołodyjowskiego, lecz za ledwie trzy tygodnie – w dniu 8 grudnia 2019 roku – przypadnie Stulecie czegoś jeszcze innego, mianowicie wyznaczenia przez… o nie, wówczas wcale nie przez żadnych spośród Rosjan, Ukraińców, Białorusinów, ani nawet Niemców, lecz przez Brytyjczyków, Francuzów i w ogóle przez Zachód owej nieszczęsnej „linii Curzon’a”, zza której my Polacy od wielu już dziesięcioleci sprawy wschodnie oglądamy. No, i zmierzcie już sobie sami ów dystans pomiędzy taką na przykład… rzeczką Uszycą, lub miejscowościami poniżej tu wymienianymi, a ową „linią Curzon’a”, czyli dzisiejszą wschodnią granicą Rzeczypospolitej Polskiej – w kilometrach, we wiorstach… W czym chcecie. Pomysłodawcą owej linii miał być atoli ktoś jeszcze, acz z przyczyny „braku miejsca” oraz tzw. politycznej poprawności my tu o nim już nie wspomnimy.
Skoro tak, skoro Kamieniec Podolski i Płoskirów z przyległościami miałyby jednak Sto Lat Temu, najprościej mówiąc, „powrócić do Korony” (pod którą przynajmniej południowa część tamtego obszaru była od XIV do XVIII wieku), to co miałoby się dziać z ową z konieczności propolską „samostijną Ukrainą”, jakiej jedynym większym ośrodkiem pozostawał w tamtym momencie dziejowym właśnie Kamieniec? Bo w dalekim Charkowie, później w Kijowie organizowana już była ta inna Ukraina, mianowicie bolszewicka.
Ówczesne na ten temat wieści gminne, przed szerszą publiką nigdy dotąd, czyli przez Całe Sto Lat nie sprawdzone, pani Elżbieta z Zaleskich Dorożyńska, bardzo dzielna Podolanka, jaką tu jeszcze będziemy cytować, streszcza następująco:
„Podobno ma być Ukraina, z hetmanem Petlurą, okupowana na trzydzieści lat przez Polaków”, lecz także: „Dowiedziałam się jedynie tego, w czym się już mniej więcej sama orientuję, że Polacy dają Ukraińcom swobodę urządzenia swego kraju, ale ponieważ ci na pewno się nie urządzą, ster wezmą Polacy w swoje ręce” („Na ostatniej placówce. Dziennik z życia wsi podolskiej w latach 1917-1921”, Łomianki 2008, ss. 175, 185).
Tak więc na podolską tzw. głęboką prowincję docierały wiadomości będące swoistą mieszanką wziętą z owych koncepcji: „federacyjnej” i „inkorporacyjnej”. Udręki wynikające z tej pierwszej kresowi Polacy znosili nieustannie, czego obfite opisy daje autorka. Często nie można było rozróżnić, czy to przyszli akurat ukraińscy petlurowcy-tiutiunicy, czy już bolszewicy, czy może jacyś na wpół zbolszewizowani denikinowcy (biali Rosjanie), czy też nikomu już nie podlegające bandziory. Jakieś brutalne typy z osełedcami na wygolonych głowach, jak za czasów chmielnicczyzny. W trakcie powtarzających się przez lata pochodów i postojów tych rozmaitych czy to wojsk, czy to band, Zaleska poczyniła i taką m.in. obserwację, z maja 1920 roku (w odległym o ok. 300 kilometrów na północo-wschód Kijowie jeszcze są wtedy Wojska Polskie):
„Obrzydła mi już do cna ta banda, to zbiorowisko różnych obieżyświatów: żołnierze, Niemcy, wiedeńczycy (sic!) pożyczają ode mnie niemieckie książki; siostra miłosierdzia – Czerkieska, jak sama o sobie mówi: ‘docz Kawkaza’; są nawet Chińczycy, nie mówiąc już o rdzennych Rosjanach. W tej armii ukraińskiej najmniej prawdziwych Ukraińców. Wszyscy też mało się wzruszają ‘wielką samostijną’ Ukrainą i nie bardzo w nią wierzą. (…) Wczoraj powstała w Jampolu panika; nikt właściwie nie wie, kto tak strasznie strzela: Polacy, Rumuni, bolszewicy czy tiutiunikowcy (Ukraińcy, od nazwiska tamtejszego atamana – M.D.). Słowem, w dalszym ciągu trwa ogłupiający stan nieświadomości. A ja myślałam i wierzyłam, że nasi przyjdą i wszystko w jednej chwili odmieni się jak w bajce!” (ibidem, s. 181).
W tej tu chwili nie robimy kwerendy bibliotecznej, aby się przekonać, czy historycy, czyli badacze historycznych źródeł, dali już poprzez swoje publikacje odpowiedzi na pytania, jakie się wobec powyższego do głowy cisną. W tej chwili stwierdzamy, co PT Czytelnicy zapewne sami potwierdzą, że o tych niezmiernie ważnych sprawach w dzisiejszym polskojęzycznym popularnym obiegu medialnym nie mówi się nic, ale to nic, zupełnie nic (!!!), jak i o tych wielu innych doniosłych polskich i okołopolskich wydarzeniach Sprzed Równo Stulecia. Normalka! Już się przyzwyczailiśmy… Lecz takie przyzwyczajenie jest bardzo niebezpieczne, wręcz niszczące.
Powiedziano przecież już dawno temu: Fałszywa historia (także jej przemilczanie) jest matką fałszywej polityki (dzisiejszej, bieżącej).
Pytamy dalej: Jakie to były do czerwca 1920 roku polskie rządy w Kamieńcu – tylko wojskowe, czy może też i pośpiesznie powołane cywilne? Jeśli cywilne – bo i takie się tam zawiązały – to z jakich środowisk rekrutowano owych rządzących – z Polaków miejscowych, czy z przybyszów z zachodu (tak, z ziem polskich położonych na zachód od Podola i Wołynia)? Co z Ukraińcami – petlurowcami? Czy uczestniczyli wtedy oni w jakimś zakresie – w jakim? – we współrządach, czy też nie mieli tam nic do gadania? A może to kresowi-miejscowi Polacy nie mieli nic do gadania wobec ustaleń „warszawskiego dogoworu” pomiędzy dwoma socjalistami, Piłsudskim i Petlurą?
O tych sprawach, ale dziejących się wcale nie w Kamieńcu, lecz dobre 150 kilometrów na południowy-wschód od niego (sic!), wspomniana panna Zaleska pisze sporo i jakże wyraźnie, lecz my już tego tu nie będziemy rozwijać. Poczytajcie sobie sami, u źródła. I westchnijcie, że historia, wprawdzie nigdy tak samo, lecz jednak się powtarza. A my wciąż uparcie nauki z owej historii nie czerpiemy. Dlaczego? Kto nam zabrania? Kto nam to utrudnia, w jaki sposób i w jakim celu?
Bo Ukraińcy-Galicjanie, jak wiadomo, szukali sobie sojuszników byle tylko antypolskich, więc Rosjan, zrazu białych, wreszcie i czerwonych (sic!). Antypolskość ówczesnych atoli białych Rosjan jest jednak względna, skoro im dalej od ziem polskich, tym trwalsze było w one lata białorosyjsko-białopolskie (sic!), antybolszewickie braterstwo broni. W ubiegłym roku pojawiło się na ten temat kilka wyrazistych w swej treści publikacji, jak np. wydany przez IPN z myślą o szerokiej rzeszy młodych zwłaszcza czytelników komiks (sic!), lecz zaopatrzony też w część tekstową, a noszący zupełnie dla dzisiejszego Polaka tajemniczy tytuł: „Pochód Zimowy 1918-1920”. A w ogóle to przypominana tam historia dzieje się wcale nie na Podolu, lecz na dalekiej Syberii, więc my akurat tutaj o niej pisać nie będziemy.
Używamy powszechnej Sto Lat Temu na obszarach zrewolucjonizowanego Imperium Rosyjskiego nazwy „białopolacy”-”białopolski”. W obiegowym języku pojawiła się ona wówczas spontanicznie, skoro także w bolszewickiej Armii Czerwonej tworzono pułki, a nawet dywizje, też „polskie”, gdyż formowane wtedy z samych etnicznych Polaków-komunistów (bo przeznaczone – co już skutecznie powtórzono w czasie i po drugiej wojnie światowej – do zawojowania Polski rękami polskimi, ale właśnie komunistycznymi).
W tamtych albowiem czasach Przed Stu Laty znaczna część znajdujących się na ogromnych obszarach Rosji Polaków, lecz i ludzi z wielu innych narodów, nie tylko że „utonęła w morzu rosyjskim”, czyli zruszczyła się, to na dodatek jeszcze zbolszewiczała. Ale inna część absolutnie nie! Ot, co! Skąd my to znamy – ludzie dzisiejsi?
Wracając do sprawy owych Ukraińców-Haliczan sprzed Stu Lat – to dla nich w zajmowanym przez Wojsko Polskie Kamieńcu Podolskim miejsca być nie mogło. Lecz czy tak w istocie było?
Skoro miejsce znalazło się tam w lutym 1920 roku nawet dla Rosjan (sic!), tych białych, z nie mających się już gdzie skryć przed napierającymi na nich bolszewikami oddziałów dowodzonych przez generała Bredowa.
Doprawdy, czy nie są to tematy, którymi warto zająć uwagę dzisiejszej publiczności czytającej oraz tej telewizyjnej, radiowej i internetowej w długie jesienne wieczory – teraz, w Stulecie Tamtych Wydarzeń? A jakże bardzo są one pouczające dla nas dzisiaj!
Zaleska tak relacjonuje wschodnio-podolskie wydarzenia z lutego 1920 roku (my tu znowu wybiegamy naprzód poza koniec roku 1919, lecz przecież bez szkody dla malowanego obrazu sprzed Równo Stu Lat), kiedy to biało-rosyjski korpus generała Nikołaja Bredowa, wobec odmowy przyjęcia go, ogłoszonej przez władze rumuńskie (za Dniestrem), szukał ocalenia u Polaków (po tej stronie Dniestru); w historiografii rosyjskiej wydarzenia te noszą nazwę „bredowskiego pochodu”:
„Cała awantura! Rano zjawiło się paru urzędników ukraińskich uciekających z Jampola przed bolszewikami. W parę godzin potem sypnęła się cała chmara wojsk; w pierwszej chwili myślałam, że bolszewicy, (lecz) okazało się, że to armia Denikina uciekająca przed bolszewikami, podzielona na trzy kolumny sunie do Mohylowa (Podolskiego, w górę Dniestru, ku zachodowi – M.D.) z żonami i z dziećmi. Nie wygląda to na armię, ale na gromadę uciekinierów. Sami nie wiedzą, gdzie idą, co z sobą zrobią. Jedni mówią, że idą do Kijowa (ale to nie w tę stronę – M.D.), drudzy, że z Polakami się łączą przeciw bolszewikom (sic!). W końcu wygadali się, że pędzą ich bolszewicy, że nie mają gdzie uciekać; jedyna nadzieja, że ich Polacy wpuszczą w swoje granice: albo rozbroją, albo pozwolą organizować się i formować na nowo” (ibidem, s. 145).
„Polacy… w swoje granice…”. Lecz my tu właśnie prowadzimy dywagacje, że akurat wtedy ta „polska granica” musiała ciągnąć się wzdłuż w głębokim jarze, jak wszystkie tam, płynącej rzeczki Uszycy (tej „sienkiewiczowskiej”), lewego dopływu Dniestru, niespełna 40 kilometrów na wschód od Kamieńca Podolskiego. Tak więc denikinowcy-bredowcy mieli, z Jampola czy z Halżbijówki – gdzie mieszkała panna Zaleska – jeszcze przed sobą szmat drogi, bo przez Mohylów do brzegu Uszycy jeszcze dobre sto kilometrów… a bolszewicy następowali tuż za nimi. Dalsza część tego fragmentu dzienników panny Zaleskiej brzmi następująco:
„(Denikinowcy-bredowcy – biali Rosjanie) sami się przyznają (do klęski), a zresztą widać, że są zupełnie zdemoralizowani i zdezorganizowani. Zgubiła ich starszyzna, która piła i hulała, a przez ten czas żołnierze wprawiali się w bolszewizm. Wstrętna gangrena, a przecież to kwiat narodu rosyjskiego. Rozbitki zupełne, idą na oślep; jeżeli ich Polacy nie przyjmą, pozostanie im tylko kula w łeb. Idą żebrać naszej łaski! Ach, co to za przyjemność słyszeć ich z pokorą i niepewnością mówiących, czy ich Polacy przyjmą i co z nimi zrobią. Z prawdziwą radością pocieszałam ich, że takich jak oni Polacy nie potrzebują” (ibidem s, 145).
Pomimo chaosu informacyjnego, jednakże wnikliwe rozeznanie sytuacji, znajomość duszy ludzkiej, w tym duszy wschodniej i w ogóle rację miała dzielna panna Zaleska, gdyż rychło się okazało, że „przeciwko wspólnemu bolszewickiemu wrogowi” owi denikinowcy-bredowcy już bić się nie chcą, a to tylko i aż z tego akurat powodu, że musieliby to teraz robić – o zgrozo! – pod ogólnym strategicznym dowództwem polskim. No bo jakim innym?
Chociaż to, co zaraz tu wyjawimy, wystarczy na osobną i tej jednej tylko sprawie poświęconą wypowiedź, trzeba tu chociaż wspomnieć o w tamtym właśnie czasie – styczeń-luty 1920 roku – zakończonych już, tragicznych wydarzeniach na dalekiej Syberii. Tam antybolszewicka współpraca rosyjsko-polska (5 Dywizja Syberyjska) i z udziałem innych jeszcze narodowości układała się, do czasu, dobrze, gdyż stawką przecież nie były tam żadne ziemie sporne pomiędzy Rosją a Polską Odrodzoną, a „tylko” wspólne, ramię w ramię, zwalczanie komunistycznej rewolucji. Ale… Wielkorządca Rosji admirał Aleksander Kołczak został, jak wiadomo, zdradzony przez swych czecho-słowackich (sic!) sojuszników, wydany bolszewikom i przez tychże zamordowany; francuski generał Janin „chował głowę w piasek”; syberyjskie biało-rosyjskie armie, jak i inne (także ta naddniestrzańska), się w znacznej mierze zbolszewizowały, a te wierne sprawie przegrały w walce. Więc i na dalekiej Syberii już tylko Polakom pozostało zwalczać czerwoną rewolucję. A wiadomo, że: „Nec Hercules contra plures” i że: „Siła złego na jednego”. Lecz „po drugiej stronie Rosji”, na zachodzie, czyli pod m.in. Kamieńcem Podolskim, było inaczej.
Przezorni Rumuni; wiedzieli co robią odmawiając korpusowi Bredowa zgody na przejście przez Dniestr. Inna sprawa, iż tym samym uniemożliwiali oni bredowcom powrót nad Morze Czarne i tym samym na antybolszewicki front, poprzez terytorium Rumunii, starającej się utrzymywać neutralną postawę wobec wszechrosyjskiej wojny toczącej się za granicznym Dniestrem.
Tu warto przypomnieć, że Rumunia, w ramach owej koalicji pod patronatem francuskim, budowała sobie stosunki z odradzającą się Polską, czego jednym z przejawów było jeszcze w czerwcu-lipcu 1919 roku przejście przez jej terytorium – w przeciwnym kierunku, bo z Odessy do Galicji Wschodniej – polskiej Dywizji generała Lucjana Żeligowskiego, nazywanej „Dziką” (sic!), a niebawem „Kaniowską”, która – po trwających od połowy ubiegłego 1918 roku bojach z bolszewikami, prowadzonych ramię w ramię z denikinowcami w południowej Rosji i Ukrainie – w okolicach galicyjskiego Jazłowca zdążyła się jeszcze z powodzeniem włączyć do walk z Ukraińcami-Haliczanami.
c.d.n.
Marcin Drewicz, listopad 2019
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!