Odważyliśmy się jednak – szary człeczyna z ulicy – „wyjść do ludzi”, czyli wziąć udział, w pewnym momencie nawet czynny, w owym pokonkursowym otwartym spotkaniu na temat wznoszenia w stolicy „Pomnika Bitwy Warszawskiej 1920 Roku” (3 marca 2020 r.); i będziemy tu rzecz relacjonować stosując nadal pluralis modestiae, do czego PT Czytelnicy są już zapewne przyzwyczajeni.
Ale, jak tu relacjonować i jednocześnie „nie narazić się na proces”? Powiedzcie, jeśli to wiecie. Dla przykładu – z przyczyny udziału w spotkaniu bardzo wysokiej rangi członka władz państwowych, wszakże inicjatora budowy pomnika, po pawilonie wystawienniczo-konferencyjnym rozstawionych było kilku komandosów-gwardzistów w eleganckich garniturkach, ze słuchawkami w uchu i kaburą pod połą marynarki (wierzymy, że jednak polskich; bo ostatnio chodzą słuchy, że u nas grasują sobie także uzbrojeni agenci „państwa położonego w…”). Owszem, regulamin, rutyna, służba… za Papieżem też przecież nieustannie chodzili tacy właśnie komandosi-gwardziści.
No, ale jeśli się nam coś – dajmy na to – z całym tym konkursem lub z jego częścią nie podoba, i jeśli to wyrażamy głośno i publicznie, pokazując twarz, to przecież mogą nas swobodnie pozywać – bo taka jest dzisiaj przykra moda – owi artyści, lub jurorzy konkursowi, urażeni w swojej artystycznej dumie, lub zwyczajnie wściekli z tego prostego powodu, że nie otrzymają tej czekającej na wyciągnięcie ręki „kasy”, w przypadku gdyby decydenci jednak odstąpili od realizacji projektu, idąc – oho! – właśnie za naszą opinią.
Szersze rzesze Narodu były tam nieobecne – pomimo że spotkanie otwarte – a w owym liczącym ponad sto osób gronie dominowali ponoć architekci, obecni byli też nieliczni rzeźbiarze (rzeczywiście, pominięci już w założeniach konkursowych, na co nawet jeden z nich się skarżył, a my brak rzeźby też zauważyliśmy; patrz: część poprzednia), urzędnicy miejscy i państwowi, osoby zajmujące etaty akademickie o nader niekiedy tajemniczych nazwach oraz garstka zapewne ludzi z ulicy, takich jak my. Takie to jest dziś w Narodzie zainteresowanie, Na Stulecie, tematem 1920 roku – żadne tam kolejki entuzjastów nie ustawiały się przed drzwiami; nie było żadnych patriotycznych falujących tłumów na dość szerokim placyku przed budynkiem; żadnych wołań o nagłośnienie, aby owe tłumy mogły słyszeć debatę prowadzoną wewnątrz budynku; żadnych transparentów, happeningów „za” czy „przeciw”, żadnych świec dymnych, żadnych zbiorowych modłów itd.
Było to więc w praktyce spotkanie branżowe, rutynowe, na jakim jury konkursowe ma się „przed środowiskiem” wytłumaczyć z podjętych przez siebie werdyktów; acz nietypowe z przyczyny ponoć bardzo dużej liczby uczestników, kilka razy większej niż to zwykle w takich razach bywa. Myśmy byli więc tam zupełnie „obcym ciałem” – z ulicy, jako się rzekło – nieznanym nikomu, więc nieprzewidywalnym ani dla prowadzących spotkanie wysokich urzędników miejskich (lub też jurorów konkursowych), ani dla owych komandosów…itd.
Innego typu „obcym ciałem” był tam pewien architekt w średnim już wieku, którego praca… nie została dopuszczona do konkursu. Ten starał się na pewnym etapie spotkania jednak zaprezentować tę pracę zebranej publiczności. Praca była chyba jakoś jednak na temat, w przeciwieństwie do zwłaszcza tej zwycięskiej (która jest w sposób doskonały nie na temat), ale w zaistniałych warunkach zebrani nie mieli możliwości bliższego się z nią zapoznania.
Tylko zatem nam dwóm – obcym ciałom – prowadzący dawał kategoryczne znaki, że trzeba już kończyć wypowiedź, pomimo że żaden z nas nie mówił długo, a byli tacy dyskutanci, którzy na swoje wystąpienia zajęli czasu znacznie więcej od nas.
Z niejakim fatalizmem zaplanowaliśmy sobie uprzednio, że „trzeba dać świadectwo” (ponieważ filmują, czy zakładać do tego ciemne okulary, czy nie?), że więc: A) w zaistniałych, pokonkursowych okolicznościach oprotestować w ogóle budowanie w obecnej dobie takiego pomnika – bo nie dorośliśmy – i jeszcze w takim marnym miejscu, oraz B) zachęcić zebranych do wykonania, tak na przyszłość, pewnej czynności porównawczej, więc do zestawienia znajdującej się wciąż w Pawilonie „Zodiak” owej planszowej pokonkursowej wystawy z postulowaną oto przez nas fotograficzną wystawą obrazującą – też na wieludziesięciu przykładach – jak to ponad dobrze pół wieku temu „w pewnym innym europejskim kraju, jakiego nazwę wzbraniam się podać” już upamiętniono – i te obiekty nadal służą tamtemu społeczeństwu, dzięki Bogu – wydarzenie bliźniacze wobec naszego Cudu nad Wisłą, a późniejsze od niego o zaledwie kilkanaście lat (chodzi oczywiście o Hiszpanię i tamtejszą wojnę domową lat 1936-1939).
Więc inni już to dawno temu uczynili. Nas powinno wszakże zainteresować, jak oni to zrobili. Mamy oto swoją własną tradycję architektoniczno-rzeźbiarską, lecz stamtąd też możemy czerpać inspiracje, tym bardziej, że ta nasza tradycja jest nawet dość podobna do tamtej, ale i różna, oczywiście. Nam bliższa jest jednak nieco mniejsza skala (cokolwiek by było tego przyczyną), tamci zaś nie stronią od wymiarów monumentalnych, a w ogóle są niekwestionowanymi mistrzami i w większym i w mniejszym.
Lecz przecież i my mamy w Polsce niemało upamiętnień roku 1920, ale o skali niewielkiej i przeważnie na cmentarzach lub w szczerym polu (tak, zachowały się poprzez cały PRL, sic!) – mogiłki, kapliczki; tak właśnie… po polsku. Przed wojną (drugą światową) erygowano też kilka kościołów wotywnych (Matki Boskiej Zwycięskiej), jak na przykład nowy gmach kościoła na starym warszawskim Kamionku lub ten w Nowym Rembertowie.
Specjalnie na użytek niniejszego artykułu odwiedziliśmy to drugie miejsce, by je sobie przypomnieć, gdyż nie byliśmy tam od lat. Oto planowany przed drugą wojną światową kościół udało się wznieść dopiero po niej, a wieżę dopiero po PRL-u, czyli w latach 90. XX wieku (ech, te lata 90.!) – wszystko w stylu (neo)baroku wileńskiego (co było motywowane długotrwałą potęgą dawnej Polski, właśnie w czasach baroku, której to potęgi późnym refleksem miało być zwycięstwo roku 1920). Na jednej z tablic na fasadzie czytamy, że świątynia ta jest właśnie… Pomnikiem Bitwy Warszawskiej.
Przed wejściem do niej, w tych samych latach 90., zachowując wymogi stylowe urządzono swego rodzaju mauzoleum-lapidarium, na bazie poziomych murków przesłonowych oraz kutych kandelabrów na solidnych podstawach, gdzie ryte w kamieniu są między innymi imiona, nazwiska i lata życia 32. polskich zwycięskich generałów (trochę za mało) Sprzed – dziś – Stu Lat oraz nazwy więcej niż stu pól bitewnych z lat 1919-1920 z dziennymi datami wszystkich tych zbrojnych starć (tu musiał być jakiś wybór, jeśli nie mamy miejsca na wymienianie setek nazw).
Imiona i nazwiska z lat już 90. XX wieku, zatem inicjatorów, projektantów, konsultantów i wykonawców tego – nazwijmy je – kameralnego, ale pod każdym względem udanego mauzoleum też można czytać na jednej z kamiennych tablic. A wiodącą treścią, kutą w kamieniu, jest tam oczywiście dziękczynienie Matce Przenajświętszej:
„Matce Boskiej Zwycięskiej w podzięce, że pobudziła naród do największego wysiłku i stał się Cud nad Wisłą”.
Po co więc stawiać jakiś kolejny pomnik „Bitwy Warszawskiej”? I wywalać na tamto coś-nie-wiadomo-co owe 3 miliony złotych, wyszarpywane z kieszeni wynędzniałego polskiego i katolickiego podatnika? Mamy go już przecież od dawna w Nowym Rembertowie, osiedlu wszakże wojskowym (od czasów jeszcze carskich – Poligonnyj Gorodok), obecnie w granicach Wielkiej Warszawy. Pomnik-kościół jest zwieńczony Krzyżem, jak należy.
Dodamy tu dla porządku – o czym Czytelnicy też już na pewno zdążyli pomyśleć – że zarówno artystycznych, stylowych, jak i merytoryczno-historycznych inspiracji „z Rembertowa” próżno szukać w owych projektach nagrodzonych i wyróżnionych w tegorocznym konkursie „na pomnik Bitwy Warszawskiej” (może gdzieś jakieś same narzucające się podobieństwa w zakresie treści inskrypcji).
A zatem znacie już nasze plany działania powzięte przed przywoływanym tu spotkaniem pokonkursowym. Słuchaliśmy więc i słuchaliśmy przedmówców, wśród nich także uznanych artystów starszego i średniego pokolenia i – proszę sobie wyobrazić – ku naszemu najwyższemu, acz miłemu zaskoczeniu w zakresie ww. punktu A) bodaj większość spośród nich właśnie… „dała nasze świadectwo”, tak że nam pozostało się do niego już tylko z ulgą… dołączyć. I ludzie ci krytykowali werdykt jury, a niektórzy same zasady konkursu, wcale nie „z lewicowego punktu widzenia” (z małymi, acz bardzo zawoalowanymi wyjątkami). Oni też uważali, że to co wytypowano do wklejenia w krajobraz stolicy, jest niegodne 1920 roku, małe, mętne, nic o roku 1920 (oprócz doklejonej daty rocznej) nie mówiące i w dodatku w złej lokalizacji. Z sali nawet padło w pewnym momencie: „Pomnik… wyprowadzić!”.
Owszem, o kondycji „środowiska” świadczy jednak i to, że nikt nie wyrzucał autorom, ani sądowi konkursowemu, że nagrodzone i wyróżnione prace nie zawierają żadnych odniesień sakralnych-katolickich, i nikt się o takie odniesienia nie upominał.
Choć przecież dla zwyczajnego Polaka, nawet mającego bladą wiedzę wojskowo-historyczną, i nawet po owym półwieczu PRL-owskiego w tym zakresie zamilczenia, Cud nad Wisłą jest po prostu świętością – czymś w rodzaju katolickiego sakramentalium.
Otwartych obrońców zwycięski projekt poza członkami jury na spotkaniu nie znalazł; za obrońców nieotwartych można zarazem uznać te osoby, jakie zadawały szczegółowe pytania odnośnie tego projektu, w trosce o jego udoskonalenie, a więc i zrealizowanie.
Samo wspomnienie wydarzeń roku 1920 w trakcie dyskusji szybko gdzieś uleciało. Dzisiejsi Polacy przecież mało o nich wiedzą, czego przykładem niech będzie choćby gładkie przejście nad tym, że projekt obdarzony drugą lokatą zawiera (nie on jeden) gruby błąd merytoryczno-historyczny, przepuszczony i nawet nagrodzony także przez grono „ekspertów i konsultantów historycznych”.
Lecz ogląd projektu obdarzonego pierwszą nagrodą od strony już choćby tylko formalnej skłaniał uczestników dyskusji do stwierdzenia, że: „taki pomnik może stać wszędzie i symbolizować wszystko, tylko datę roczną z jego czubka należy usunąć albo zamienić na jakąś inną lub na inskrypcje o zupełnie innej treści i symbolice”.
Dużym „jajem” – a w tym punkcie „odjeżdżamy” już od Cudu nad Wisłą 1920 roku na odległość „lat świetlnych” – było zasugerowanie popełnienia „pewnej czynności na literę P”, jak to zapewne „z uwagi na najdalej posuniętą ostrożność procesową” ujął jeden z mówców. Ale… jakiego P? Oto „liczni internauci” mieli się dopatrzeć, że zwycięski projekt jest „w skali 1:1” wzięty z… okładki płyty zespołu „Led Zeppelin” z roku 1976 (sic!). Od razu podniosły się głosy z sali, że przybywający tłumnie na Plac na Rozdrożu Polacy i cudzoziemcy będą tam czcić nie Cud nad Wisłą 1920 roku, ale jakiegoś „Zeppelina” (wszak był kiedyś także i sterowiec biorący nazwę od nazwiska swojego konstruktora).
I spójrzcie tylko, jak bardzo łatwo, w kilku ruchach, z kojarzonego przez nas wszystkich jednoznacznie Cudu nad Wisłą (jak to ma miejsce w np. Nowym Rembertowie), można w dzisiejszych czasach bezkarnie, a nawet za nagrodą (bo poza milionami na realizację projektu jest także nagroda konkursowa, takoż pochodząca z kieszeni podatnika, o ile my tę rzecz prawidłowo rozumiemy), zrobić jakiś dowolny kogel-mogel czy też fiki-miki.
Autor zwycięskiego projektu podjął rękawicę i się szeroko tłumaczył, ale… niczego nie wytłumaczył. I tak zostało (ale my do tematu wracamy, dalej).
Internauci mieli zdążyć już ponadawać zwycięskiemu projektowi różne nazwy, z których wyróżnia się „wiertło”. Czyżby się więc odradzał ów przygasły w naszej epoce humor warszawski (i zarazem internetowy)?
Ale… ale… pamiętajmy, że taka rzecz, o jakiej tu mówimy, ma swoich krytyków i z prawa i z lewa. Jedni i drudzy nie chcą, aby pomnik został postawiony, lecz z innych powodów. Pierwsi dlatego, że jest on niegodny wydarzenia, jakie ma upamiętniać. Drudzy dlatego, że nie chcą żadnego antybolszewickiego i zarazem propolskiego pomnika. Którzy z nich wymyślili nazwę „wiertło” i inne? Tego nie wiemy.
Oto jest wspaniały wyraj dla najrozmaitszych „agentów wpływu”.
Co do naszych pierwotnych zamiarów wyobrażonych w punkcie B), to liczyliśmy na to, że na słowa o „pewnym innym europejskim kraju, jakiego nazwę wzbraniam się podać” po sali pójdzie poszum: „Hiszpania… Hiszpania…” albo ktoś zapyta o to, jaki właściwie kraj mamy na myśli. Tym bardziej, że naszą zwięzłą wypowiedź zaczęliśmy od stwierdzenia, że „w historii Europy XX wieku mamy dwa bliźniacze przypadki, a nawet dwie odsłony tego samego zjawiska, kiedy to w starciu zbrojnym Kontrrewolucja pokonała Rewolucję, i że przypadek polski jest chronologicznie wcześniejszy, ale za to solenne upamiętnianie w przestrzeni tamtego drugiego przypadku przeprowadzono już dawno temu”.
Lecz w odpowiedzi na to – cisza! Nie wiadomo, co ona mogła oznaczać. Czy zaskoczenie wynikające z niewiedzy? Czy złą intencję wynikającą z wiedzy – prawdziwej lub fałszywej?
Pamiętajmy albowiem o tym, że w Polsce wiedza „o Hiszpanii”, i to nawet w szerokich kręgach katolicko-inteligenckich, tak jak w PRL-u pod przemożnym wpływem ówczesnej „dąbrowszczackiej” propagandy, nadal sprowadza się do tego, że „skoro generał Franco mordował swoich przeciwników, a wtedy w Hiszpanii zamordowano dużo księży, to znaczy że generał Franco wymordował księży”. Nie uwierzycie, z czyich ust można jeszcze takie herezje usłyszeć. Nie na próżno powiada się, że ów generał i wódz wygrał wszystko, ale przegrał i nadal przegrywa z jednym – mianowicie z tym co się kryje pod wieloznaczną nazwą „opinii międzynarodowej”. Coś w tym jest. „Opinia” ta mści się także po latach, jak może i potrafi, nawet na zwłokach, czego gorszący spektakl można było oglądać w październiku ubiegłego 2019 roku w Dolinie Poległych. Kto do tego dopuścił? Kto w tym uczestniczył?
Tak na marginesie: dowiedzieliśmy się niedawno o istnieniu pracy polskiego autora o polityce narodowego pojednania prowadzonej przez zwycięskiego generała Franco; trzeba się z tą pracą zapoznać.
Mówimy tu o bzdurach nadal opowiadanych o hiszpańskim przywódcy (jakich następstwem miałaby być owa kłopotliwa cisza zapadła po naszych słowach na owym spotkaniu). Lecz przecież dziś w Polsce, z całkiem podobnych pobudek, propaguje się totalne bzdury na temat osoby i działalności przywódcy rodzimego, czyli Józefa Piłsudskiego. Ale bzdury nieco inne aniżeli o generale Franco, gdyż pozycja Piłsudskiego w polityce krajowej i zagranicznej była jednak odmienna od tej wodza hiszpańskiego. Najkrócej mówiąc – „opinia światowa” nie może wybaczyć Hiszpanowi tego, czego on rzeczywiście dokonał, przed wojną domową, w trakcie wojny i po wojnie (chyba najbardziej tego ostatniego, jednak). Co zaś tyczy Piłsudskiego, to „dominująca opinia krajowa” przekonuje uparcie, że on dokonał pewnych czynów, jakich w rzeczywistości nie był dokonał.
Wracamy na spotkanie pokonkursowe. Co do naszego punktu B), to stawiamy tezę, że ani inicjatorzy i organizatorzy omawianego tu konkursu na pomnik 1920 roku, ani jego uczestnicy (może z jakimiś wyjątkami), prymarnie nawet nie kojarzyli polskiego Cudu nad Wisłą z hiszpańską Nową-Ostatnią Krucjatą. Jeśli tak było, to podejmując swoje czynności – jedni organizacyjne i ocenne, a drudzy twórcze – absolutnie nie mieli przed oczyma, jako gotowego obszaru odniesienia, tamtej wielkiej hiszpańskiej sztuki powstałej właśnie dla uczczenia i upamiętnienia owego chronologicznie drugiego dwudziestowiecznego europejskiego triumfu Kontrrewolucji nad Rewolucją.
Taką dziś mamy w Polsce świadomość, co właśnie przemawia za tym, aby nie wznosić żadnego pomnika, teraz. Zostawmy to może i dopiero następnemu pokoleniu.
Jak już wspomnieliśmy, po naszej wypowiedzi zapadła cisza, aż dopóki prowadzący nie udzielił głosu kolejnej zgłaszającej się osobie.
Po zakończeniu spotkania nikt do nas nie podchodził, nie wyrażał jakiejkolwiek opinii na temat naszej wypowiedzi, wnoszącej wszakże do całej debaty wątek dotąd w niej nieobecny.
My możemy się tylko domyślać, dlaczego. No bo wiadomo: nieznajomy – a tacy są przecież najgorsi – przybłęda, może prowokator. Płatny? Bezpłatny? Czyj? Na cholerę takie spotkania są otwarte dla przybyszów z ulicy? Jeśli temu nieznajomemu dziadowi chodziło rzeczywiście o „faszystowską Hiszpanię”, to musiał być na pewno prowokatorem. Ale… przez kogo tu podesłanym? I to w obecności owego przedstawiciela najwyższych władz państwowych… Niebezpiecznie… Aj, niebezpiecznie… Nie wolno się „na oczach wszystkich” samonapiętnować poprzez samo tylko przybliżenie się do takiego osobnika. Wszakże całe „środowisko” pilnie śledzi, kto i jak z jego grona się zachowuje… i „środowisko” zapamiętuje… i ono w odpowiednim momencie „przypomni”. Taka to ci u nas „środowiskowa socjologia”.
W trakcie spotkania padło miarodajne stwierdzenie, że owe z góry przeznaczone na realizację pomnika 3. miliony złotych „to było jednak za mało, to był błąd”.
Internauci mieli zaś nazwać tę kwotę: „trzy razy ‘ogród rekreacyjny’ na Placu Bankowym”, ten także i w massmediach wyśmiewany latem 2019 roku, w ramach krytyki wobec warszawskiego miejskiego marnotrawstwa (i kumoterstwa?), wtedy i obecnie.
Jednym z ostatnich mówców był pan przedstawiający się jako socjolog zajmujący się „przemocą symboliczną w przestrzeni publicznej” (sic!). Ten przestrzegał przed budową pomnika według zwycięskiego projektu, gdyż – o ile my dobrze jego wypowiedź zrozumieliśmy – pomnik ten będzie inspirował właśnie do przemocy i agresji, czego pierwociny ów mówca miał zaobserwować już w trakcie relacjonowanego tu spotkania. Spotkanie – co należy podkreślić – prowadzone jednak było i dawało się prowadzić w należytym porządku, bez tzw. wycieczek osobistych, ani poniżania jednych przez drugich, może nawet trochę nazbyt anemicznie.
W naszym odbiorze wypowiedź owego socjologa jest jedną z tych, na których podstawie o ich autorach trudno stwierdzić, czy cieszą się oni z powodu pobicia bolszewików, czy smucą.
Czy decydenci pójdą za radą tego pana – zobaczymy. Ostatecznie, w minionym 2019 roku społeczny komitet budowy w Warszawie pomnika (konnego?) generała Tadeusza Jordan Rozwadowskiego zanim się zawiązał, to się był rozszedł. I pomnika nie ma. Czy ktoś w mediach, wszystko jedno jakich, nad tym dojmującym brakiem chociaż raz zapłakał? A powinien… powinien!
Mówimy tu o artystycznych inspiracjach hiszpańskich, wcześniej polskich (Nowy Rembertów). Ale, jak już wspominaliśmy, w latach 40-60. XX wieku monumentalne dzieła na cześć własnych zwycięstw wznosili jednocześnie, acz niezależnie od siebie, i z przeciwnym wektorem aksjo-normatywnym, zarówno katoliccy kontrrewolucyjni Hiszpanie, jak i bezbożni rewolucyjni sowieci. Tego ostatniego, sowieckiego wątku na owym spotkaniu nikt nie poruszał (bo nam już kończyć wypowiedź kategorycznie kazali), aczkolwiek odbywało się ono w odległości ledwie kilkuset metrów od podnóży Pałacu Stalina (Kultury i Nauki). Owszem, pewien mówca, też „z ulicy”, proponował coś takiego, aby… zburzyć ten właśnie pałac i na jego miejscu zbudować pomnik 1920 roku, „no bo to by było najlepsze po temu miejsce”.
Lecz my tu mamy na myśli coś jeszcze innego – że mianowicie co do swej monumentalnej formy, architektonicznej i rzeźbiarskiej, niektóre dzieła sowieckie (i postsowieckie?) też mogłyby być dla strony polskiej, paradoksalnie… inspiracją. Ot, czerpać inspirację od przeciwnika, ale dla swoich celów – to dopiero sztuka. Mamy tu na myśli zwłaszcza rzeźbę, i to tę multifiguralną, czyli coś jakby skupioną w jednym miejscu rzeźbiarską opowieść w rzeczy samej… o wojnie i różnych jej aspektach.
Ale… z kolei Hiszpanie nie zatrzymywali się za długo na tym właśnie etapie, lecz od razu zaczęli, gdzieś na bezludziu, wykuwać w litej skale ogromny kościół (tylko na skutek interwencji Papieża nie jest on – jeśli odjąć dłuuugą kruchtę – większy od Bazyliki Świętego Piotra), a na jego wierzchołku postawili ogromny żelbetowy Krzyż, największy na świecie. Ot, co.
I to przyznajmy, że w tej samej dziedzinie budowy kościołów wotywnych za pokonanie Rewolucji, chronologicznie rzecz biorąc właśnie przed Hiszpanami, wystąpili owi inicjatorzy i projektanci świątyń na Kamionku i w Nowym Rembertowie. Strona polska nie jest w tym zbożnym dziele aż tak bardzo… spóźniona.
Lecz owa – by tak rzec – strona przeciwna, i to w dzisiejszej Warszawie, nie próżnuje. Wyżej przemknęło nam, zupełnie „ni pri cziom”, wspomnienie… rockowej grupy „Led Zeppelin”, i to – uwaga! – w kontekście upamiętniania pomnikiem Setnej Rocznicy Cudu nad Wisłą! Jaki jest związek pomiędzy jednym, a drugim, niech nam to wyjaśnia autor zwycięskiego projektu oraz owo liczne grono jurorów, jakie mu to zwycięstwo przyznało. Pytanie o to w trakcie omawianego spotkania wszakże nie padło (sic!).
Wystarczy atoli poczytać sobie w Wikipedii pod hasłem „Led Zeppelin”, aby powziąć domniemanie, że raczej nie mamy tu do czynienia ze „słowem na P” – co sugerowano w trakcie spotkania – lecz ze świadomą kontynuacją. Otóż właśnie!
Obelisk z „Led Zeppelina”, woda i „kurtyna wodna” (zimą może nawet ślizgawka), a wszystko ulokowane a priori na urbanistycznej sprzed ponad dwustu lat Osi Stanisławowskiej, biegnącej prawie równoleżnikowo. Miejsce zaś, obecnie na terenie Ogrodu Botanicznego, gdzie przed ponad dwustu laty zamierzano postawić ową tzw. Świątynię Opatrzności, znajduje się wprawdzie nie na tej Osi, lecz bardzo blisko niej (może kiedyś Oś biegła nieco inaczej, więc i poprzez to miejsce – tego nie wiemy).
Na spotkaniu przebąkiwano, że Plac na Rozdrożu ma być znacznie powiększony, gdyż jego powierzchnia zostanie spojona, a to poprzez położenie na tym odcinku Trasy Łazienkowskiej „dachu” nad jej wykopem i zaaranżowanie tym sposobem tunelu. Wtedy dzisiejsza fizyczna przerwa w Osi Stanisławowskiej zniknie. A dalej na Osi znajduje się odbudowany za PRL-u Zamek Ujazdowski, czyli inaczej Centrum Sztuki Współczesnej. Z drugiej strony, też na Osi Stanisławowskiej, mamy wprawdzie Plac Zbawiciela – duży kościół pod tym wezwaniem stoi atoli nie w tej Osi (sic!) – na który to Plac wstawiano w ostatnich czasach ową nader jednak tajemniczą „tęczę”.
No i teraz pod pretekstem Setnej Rocznicy Cudu nad Wisłą 1920 Roku, więc wspomnienia zwycięstwa militarnego katolików nad nosicielami wiadomej ideologii, otwarcie wiązanego z interwencją Matki Przenajświętszej, obecne władze dążą do posadowienia na tejże samej Osi Stanisławowskiej owego obelisku „Led Zeppelin”. A wszystko to za pieniądze wyszarpnięte z kieszeni wynędzniałego polskiego i katolickiego podatnika!
Naszym zdaniem sprawą powinny zainteresować się także władze kościelne, a zwłaszcza ci możliwie najszerzej do pełnienia swoich funkcji przygotowani egzorcyści (sic!).
c.d.n.
Marcin Drewicz
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!