„Staję przed własnym sumieniem i narodem” – powiedział z patosem wicepremier w rządzie Mateusza Morawieckiego Jarosław Gowin, przedstawiając pomysł przedłużenia kadencji prezydenta o 2 lata. Taki patos zawsze robi wrażenie, chociaż Robert Penn Warren w powieści „Gubernator” pisze, że jak człowiek politykuje, to jego sumienie także. Złośliwcy, których przecież na tym świecie penym złości nie brakuje powiadają, że pasuje to jak ulał właśnie do Jarosława Gowina, który w swoim czasie zajmował ważne stanowisko ministra sprawiedliwości w rządzie tworzonym przez obóz zdrady i zaprzaństwa, a potem przeszedł na jasną stronę Mocy, za co został wynagrodzony stanowiskiem ministra nauki i wicepremiera w rządzie „dobrej zmiany”. Ta okoliczność obniża patos deklaracji wicepremiera Gowina, chociaż tylko trochę, bo dopóki jest on wicepremierem w rządzie „dobrej zmiany”, to jego deklaracje są słuszne na tej samej zasadzie, że czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty. Inna sprawa, ze kiedy tylko Porozumienie – bo tak nazywa się partia Jarosława Gowina – wprowadziło do Sejmu 18 posłów – to natychmiast zaczął się on stawiać Naczelnikowi Państwa. Doszło do tego, że kiedy Naczelnik kazał skierować do Sejmu ustawę o tzw. 30-krotności, to Porozumienie podjęło nawet solenną uchwałę, że tego projektu nie poprze. Była to – jak powiadają gitowcy – „poważna zastawka”, bo gdyby 18 posłów zagłosowało przeciwko ustawie, to zostałaby ona odrzucona, ponieważ bez 18 posłów Porozumienia rząd nie ma większości parlamentarnej.
W tej sytuacji – jak śpiewał Wojciech Młynarski – „unik zrobił byk”, to znaczy – Naczelnik Państwa, który z podwiniętym ogonem projekt ten z Sejmu wycofał. A i teraz z czeluści obozu „dobrej zmiany” zaczęły wydobywać się na miasto fałszywe pogłoski, jakoby Naczelnik Państwa zażądał od wicepremiera Gowina poparcia kolejnej nowelizacji kodeksu wyborczego, na podstawie której wszyscy wyborcy musieliby 10 maja zagłosować na prezydenta Andrzeja Dudę korespondencyjnie. Że Jarosław Gowin się opierał, więc Naczelnik Państwa postawił mu ultimatum takie samo, jak hetman Zborowski przedstawić miał Henrykowi Walezemu: si non iurabis, non regnabis – co się wykłada, że jak nie przysięgniesz, nie będziesz panował, a konkretnie – że wyrzuci go z rządu „dobrej zmiany”.Wicepremier Gowin miał nawet powiedzieć swoim partyjnym kolegom, by przygotowali się na dymisję, ale widocznie Naczelnik Państwa znowu się zreflektował. Chodzi o to, że gdyby 18-osobowa reprezentacja parlamentarna Porozumienia wycofała się z koalicji, to rząd traci większość, a wtedy na horyzoncie pojawić się może nawet wniosek o wotum nieufności dla rządu i co gorsza – może nawet został przegłosowany. Myślę, że tej powtórki z roku 2007 pretorianie by Naczelnikowi Państwa nie wybaczyli. Jak bowiem pamiętamy wtedy złożył on Andrzejowi Lepperowi propozycję, by w związku z tzw. „aferą gruntową” oddał się do dyspozycji prokuratury, ale żeby Samoobrona nie wychodziła z koalicji. Oczywiście Andrzej Lepper tę propozycję odrzucił, no i nie było innego wyjścia, jak zgłosić dymisję rządu, po której odbyły się przedterminowe wybory, wskutek czego do władzy doszed obóz zdrady i zaprzaństwa z Donaldem Tuskiem, jako preierem rządu. Z takich między innymi powodów uważam wprawdzie Jarosława Kaczyńskiego za wirtuoza intrygi, ale takiego, co potyka się o własne nogi.
Jak tam było, tak tam było, ale zaraz potem Jarosław Gowin stanął „przed własnym sumieniem i narodem” z propozycją przedłużenia kadencji pana prezydenta Dudy o 2 lata. Wymagałoby to zmiany konstytucji, na którą musiałby wyrazić zgodę obóz zdrady i zaprzaństwa. Czy to możliwe? Z góry wykluczyć tego nie można, bo z pewnego punktu widzenia propozycja wicepremiera Gowina wychodzi naprzeciw oczekiwaniom opozycji, która sprzeciwia się majowym wyborom, ale z drugiej – również, przynajmniej częściowo, oczekiwaniom Naczelnika Państwa, któremu zależy, by Andrzej Duda został ponownie prezydentem. Nie jest ponadto wykluczone, że taka stójka „przed narodem”, jaką właśnie wykonał wicepremier Gowin może wiązać się również z jego własnymi politycznymi planami. „Naród” bowiem jest rozdarty między obóz „dobrej zmiany” i obóz zdrady i zaprzaństwa i nawet trochę zmęczony tą polityczną wojną, w której w dodatku nie bardzo wiadomo, o co naprawdę chodzi. W tej sytuacji wysunięcie po 2 latach przez Jarosława Gowina własnej kandydatury na stanowisko prezydenta, mogłoby spotkać się z zainteresowaniem opinii publicznej, z wyborcami Andrzeja Dudy włącznie, bo Jarosław Gowin mógłby zablokować drogę do prezydentury Donaldowi Tuskowi, który dla obozu „dobrej zmiany” byłby chyba najwiekszym nieszczęściem. Toteż stójka Jarosława Gowina przed „narodem” nie jest pozbawiona politycznej kaklulacji. „Ach z kogóż nieszczęsny ma wpatrzeć się naród, by szukać jasnego idola, w którego umyśle zbawienia tkwi zaród? To jasne, że w Pana Karola!” – czyli w tym przypadku – w Jarosława Gowina, który właśnie pokazuje, że nie kuca przed Naczelnikiem Państwa, tylko politykuje samodzielnie – czego niestety nie można powiedzieć o panu prezydencie Andrzeju Dudzie, który zresztą też zaczyna się łamać, chociaż jeszcze niedawno, co prawda, trochę się jąkając, powiedział przed telewizyjnymi kamerami, że skoro można chodzić do sklepu, to można i na wybory, ale teraz, za radą pana prof. Zybertowicza już tak nie uważa, tylko stawia „warunki”: pierwszy – jeśli „eksperci” by zadekretowali, że jest bezpiecznie i drugi – żeby wybory gwarantowały powszechność, tajność i inne zaklęcia. Widać wyraźnie, ze i w tym przypadku punkt ciężkości władzy przesunąłby się z Naczelnika Państwa na „ekspertów”. Myślę, ze i jeden i drugi warunek byłby spełniony, gdyby wybory nie były korespondencyjne, tylko – przez pełnomocnika, a pełnomocnikiem całego narodu został Jarosław Kaczyński. Poszedłby z tym pełnomocnictwem do Państwowej Komisji Wyborczej, albo nawet zagłosowałby korespondencyjnie, a wtedy pan prezydent Andrzej Duda wygrałby wybory jednogłośnie. Ta propozycja ma same zalety: przedłuża kadencję pana prezydenta Dudy na więcej, niż następne 2 lata, więc jest korzystniejsza od propozycji wicepremiera Gowina. Po drugie, jest znakomita z punktu widzenia prezydenta Andrzeja Dudy, który zyskałby w ten sposób niezwykle silną legitymację demokratyczną, dzięki czemu mógłby nieubłaganym palcem dźgać malkontentów w chore z nienawiści oczy, no i przede wszystkim – Naczelnik Państwa formalnie stałby się pełnomocnikiem całego narodu, dzięki czemu pojawiłaby się zgodność hierarchii rzeczywistej z hierarchią oficjalną.
Oczywiście wszystko może się już wkrótce rozstrzygnąć w całkiem innych kategoriach, bo wiadomo, że człowiek strzela, ale to Pan Bóg kule nosi, w związku z czym będzie to, co ma być.
Stanisław Michalkiewicz
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!