Marcin Drewicz: Dlaczego nie oglądamy katolickich filmów hiszpańskich? cz. 3: Nie dawniej jak w stuleciu XIX
Jakże traumatycznym wydarzeniem dla Hiszpanów była utrata w roku 1898 pod ciosami floty i wojsk estadounidense (czyli: USA) owych resztek – lecz nie byle jakie to „resztki” – ogromnego niegdyś, katolickiego i apostolskiego (Misja) imperium zamorskiego, czyli Kuby, Porto Rico, Filipin, Guam oraz mniejszych wysp na Pacyfiku – kiedyś zwanym „oceanem hiszpańskim” (sic!) – niech świadczy fakt, że ledwie sześć lat po formalnym zakończeniu Wojny Domowej nakręcono wojenny film o wydarzeniach z roku… właśnie 1898: „Los ultimos de Filipinas” (tłum.: „Ostatni z Filipin”; 1945, reż.: Antonio Fernandez Roman).
Tu kolejna mała dygresja hiszpańsko-polska: Piszemy o zakończeniu tamtej wojny formalnym, gdyż czerwona partyzantka walczyła w Hiszpanii jeszcze przez pewien czas, przynajmniej do stoczonej na jesieni roku 1944 bitwy w pirenejskiej dolinie Aran. Zrozummy to: U nich był już ustabilizowany rząd narodowo-katolicki, a wroga mu partyzantka była komunistyczna, podczas gdy w Polsce w zbliżonym czasie odwrotnie – rząd komunistyczny, a partyzantka narodowo-katolicka.
Co zaś tyczy Filipin o pół wieku wcześniej – z roku 1898 – nie miejsce tu na objaśnianie tamtej złożonej historii. Dość powiedzieć, że kompania cazadores (strzelców) broni się tam w położonym w filipińskiej dżungli murowanym kościele w miejscowości Baler, lecz już nie przed wojskami estadounidense, a przed filipińskimi partyzantami-niepodległościowcami.
Hiszpanie na tej odległej placówce walczą, gdyż nie przyjmują do wiadomości (sic!), że po czterystu latach rozkwitu pod rządami odległej Korony – co ciekawe, Filipiny do początku XIX wieku administracyjnie podlegały Wicekrólowi Nowej Hiszpanii rezydującemu w Mieście Meksyk – ten piękny archipelag już do Korony nie należy.
Natomiast Filipińczycy walczą – katolicy przeciwko katolikom (!) – gdyż błędnie uważają, że to oni – po pokonaniu tej resztki Hiszpanów – będą tu rządzić. Jakże się mylą, skoro już wtedy zdobytą nad Filipinami władzę obejmował „ten trzeci”, przecież… niekatolicki (sic!).
Polaku! Ach, Polaku! A to – co ci przypomina? Przecież i twoi Czcigodni Przodkowie tych naszych wschodnioeuropejskich Kresów tak zupełnie bez walki nie oddali (Filipiny to też są dla Hiszpanii kresy, tyle że bardzo odległe, gdyż zaoceaniczne).
A dzisiaj? Ktoś was sprytnie podpuścił, to i walczycie, Polacy, pomiędzy sobą „o pietruszkę”, gdy „ten trzeci”, „ten czwarty”, i jeszcze jakiś inny już nawet nie czyha za progiem, lecz wdarł się do waszego domu. Nieprawdaż?
„Yo te dire…” („Powiem ci…”) – tę rzewną habanerę-bolero śpiewa w filmie zakochana w hiszpańskim żołnierzu młoda Filipinka. Lecz i obecnie utwór ten, pośród tysięcy innych, jakże pięknych, jest nadal wykonywany, o czym świadczą – a jakże – internetowe filmiki.
My, Polacy, tamtej jakże odległej w czasie i przestrzeni historii zupełnie nie znamy, więc możemy się li tylko domyślać, że to przez jednych – czyli przez tamtejszych rewolucjonistów – bardzo forsowane, lecz dla innych pochopne zerwanie z Koroną Hiszpańską u pewnej części Filipińczyków wywołuje niejaką nostalgię.
Rok 1898. Sprzed już kilkunastu lat (licząc od dzisiaj) datowany jest internetowy filmik przedstawiający madrycką tłumną demonstrację, na której argumentowano, iż nie ma już żadnych przeszkód, aby, dla odmiany… Kuba powróciła do Korony, więc tym sposobem i ona stała się niejako przy okazji… częścią Unii Europejskiej (sic!).
Aliści w nowym ujęciu „Ostatni z Filipin”, więc pod tym samym tytułem, powrócili na hiszpańskie ekrany filmowe – 118 lat po honorowej, kończącej prawie rok (!) trwające oblężenie, kapitulacji załogi kościółka w Baler, i 71 lat po pierwszym filmie, teraz już oczywiście w kolorze, zatem – w roku 2016 w reżyserii Salvadora Calvo.
Ot, co znaczą: wierność, wytrwałość, ciągłość i pamięć. Dzisiejsi Polacy, w tym twórcy filmowi, mogą się tylko uczyć od naszych hiszpańskich braci. Doprawdy: „Narody tracąc pamięć tracą życie”.
Warto w Internecie obejrzeć sobie nagrania z ostatnich lat, przedstawiające doroczne wyjście (sic!) Hiszpanów z owego kościoła stojącego w filipińskim Baler, w szpalerze prezentujących broń wojsk filipińskich (sic!). Tyle, że wychodzą teraz, jak wtedy, w zwartym szyku… prawnuki tamtych cazadores, członkowie okolicznościowego stowarzyszenia. A to wszystko w ramach dorocznych Dni Przyjaźni Filipińsko-Hiszpańskiej, aby „ten trzeci”… „za dużo sobie nie myślał”.
Coś podobnego na dawnych polskich Kresach Wschodnich jest przecież nadal niemożliwe; na Litwie w ograniczonym zakresie (na przykład polonez polskich maturzystów na wileńskim Placu Katedralnym).
Cofnijmy się w czasie o prawie sto lat – w stosunku do wydarzeń filipińskich z roku 1898 – i na inny kontynent, więc do męczeńskiej Saragossy z okresu obydwu oblężeń – roku 1808 i przełomu roku 1808/1809. I uderzmy się w pierś – a, tak! – gdyż polskie wobec Hiszpanów i Hiszpanii winy z Saragossy właśnie (sic!), i z przełęczy Somosierra (sic!), i z całej tamtej przerażającej sześcioletniej kampanii w służbie owemu rewolucyjnemu cesarzowi (sic!) dotąd nie zostały wyznane, ani odpokutowane, więc też… nie przebaczone (sic!).
Ledwie 22 lata później Józefowi Grzegorzowi Chłopickiemu, przecież właśnie jemu, nie dane było pomyślnie poprowadzić polskiego Powstania Listopadowego. Jemu i jemu podobnym – współ-katom Hiszpanii, w tym Saragossy. Sprawiedliwość Opatrzności?
Dodajmy, że nieco wcześniej, gdyż w końcowych latach wieku XVIII oddziały takoż polskojęzyczne (!) odegrały podobną rolę na ziemi włoskiej, z którym to ciążącym problemem wieledziesiąt lat później próbował się uporać sam Henryk Sienkiewicz pisząc swoją ostatnią powieść zatytułowaną „Legiony” (a o Hiszpanii tamtych czasów pisali m.in. Przyborowski, Żeromski, Gąsiorowski).
Tak, wiemy, narażamy się tu na oburzenie ze strony „naszej patriotycznej opinii”. Lecz „opinia” ta jest dzisiaj jak owa chorągiewka na wietrze, niestety. Dość wskazać na nieomal całkowite tak niedawno zamilczenie Setnej Rocznicy Cudu nad Wisłą roku 1920 i wydarzeń go poprzedzających; czy obecnie to absolutnie bierne i ciche przyglądanie się, jak owe milionowe masy ludności post-sowieckiej, z udziałem obywateli co najmniej kilkunastu krajów Afryki i Azji (o! akurat widzę ich przez okno, na warszawskiej ulicy!), kolonizują właśnie teraz Polskę (!).
I to nawet – o zgrozo! – za nasze pieniądze, więc za organizacyjną i finansową zachętą miejscowych najwyższych, lecz i tych wszystkich innych szczebli władz polskojęzycznych, niezależnie od zmian zachodzących w osobowym składzie tychże władz (!). O, tak! To dopiero jest owo pośmiertne zwycięstwo Związku Sowieckiego nad rzymskokatolicką Tysiącletnią Polską. Ten „PRL po latach” daje nam łupnia dopiero teraz – jak te jakimś dziejowym „rykoszetem” beczki prochu podkładane przed z górą dwoma wiekami pod kościołami, klasztorami i innymi budowlami męczeńskiej Saragossy.
Później, w czasie wojen karlistowskich, pozostali w Hiszpanii Polacy (ale to już ci po Powstaniu Listopadowym) też stali – na ile się orientujemy – po złej stronie.
Natomiast do owych „Polaków w Hiszpanii” z lat 1936-1939 my się nie przyznajemy, gdyż to nie byli żadni Polacy, lecz komuniści-internacionaliści, więc pospolici dziejowi zbrodniarze-obieżyświaty, liczni pośród nich nie polskiej przecież narodowości.
Bohaterką zaś hiszpańską z czasów narodowej Wojny o Niepodległość lat 1808-1813, przecież także wojny krzyżowej (sic!), przeciwko okrutnemu rewolucyjnemu najazdowi zza Pirenejów, była sławna Augustyna Raimunda Maria Zaragoza Domenech, przedstawiana później na licznych malowidłach i obrazach zazwyczaj… przy armacie (sic!), włącznie z tym autorstwa Goy’i. Jeśli wziąć z tamtych (i późniejszych) czasów francuską symboliczną Mariannę, to owa Augustyna z Aragonii jawi się jako jej przeciwieństwo – i jest postacią historyczną.
Film zatem o obronie przed francuskim najazdem, zawierający także długie i z wielkim rozmachem, przy udziale mnogich statystów kręcone sceny obrony i burzenia Saragossy, to właśnie: „Augustina de Aragon” (tłum.: „Augustyna z Aragonii”; 1950, reż.: Juan de Orduna). Rolę tytułową brawurowo zagrała w nim Aurora Bautista.
Skąd my to znamy? My – Polacy. Nasze skojarzenia? Warszawa z roku 1944. A, tak! Niektórzy Hiszpanie też to dostrzegają, ale jako swego rodzaju po 136. latach… karę Niebios za polski udział w zbrodniczym (sic!) szturmowaniu Saragossy (na dowód poszukajcie sobie przekazów w Internecie). Ale i… Jasna Góra z czasu każdego z jej oblegania przez wrogów, z tym najbardziej znanym szwedzkim z roku 1655. Gdyż w samym środku aragońskiej stolicy stoi przecież Katedra i zarazem Sanktuarium Matki Bożej na Kolumnie – Nuestra Senora del Pilar; ponoć najstarsze sanktuarium Maryjne na świecie.
„Matka Boża del Pilar albo śmierć!” – było zawołaniem obrońców Saragossy. Na przełomie roku 1808/1809 miasto to dało z siebie wszystko, legło pod własnymi gruzami (tak się też przecież mówi o Warszawie!) i… tamto starcie orężne przegrało. Ale starcie duchowe – nigdy!
Wspomniany film nakręcono wszakże kilkanaście lat po innej bitwie o Saragossę – późne lato 1937 roku – tym razem dla sił patriotycznych-kontrrewolucyjnych zwycięskiej. Bo i toczyła się ona tym razem o kilkadziesiąt kilometrów od aragońskiej stolicy. Najbardziej ucierpiało wtedy miasto Belchite – pozostawione po wojnie jako ruina ku przestrodze; nieopodal wzniesiono Nowe Belchite.
O, tak… Nie kto inny, jak ówcześnie rewolucjonista George Orwell (tak! ten sam!) nostalgicznie wspomina te noce spędzone na froncie aragońskim, kiedy to daleko, daleko ku zachodowi było widać jakąś taką jaśniejszą smugę nad widnokręgiem. To właśnie świeciła Saragossa – dla sił Rewolucji cel nieosiągalny.
A tam, na Placu Katedralnym, zwłaszcza z okazji wielodniowego odpustu del Pilar z jego kulminacją w jakże ważnym tam dniu 12 października, nawet… wieleset par miejscowej młodzieży i dziatwy potrafi dziś razem, jednocześnie, w wielkiej karnej formacji, przy dźwiękach instrumentów i przy śpiewie, akompaniując sobie tymi niesamowitymi kastanietami, odtańczyć wspaniałą jotę (czyt.: hota, hotę). Zresztą, po mistrzowsku tańcują tam i śpiewają już kilkuletnie dzieci, na estradzie i poza estradą.
Bo też i w dniu Maryjnym 12 października Krzysztof Kolumb odkrył Nowy Świat, i w tym to dniu obchodzi się w Hiszpanii święto narodowe, Dia del Hispanidad (Dzień Hiszpańskości); ale i co poniektórzy za oceanem wtedy też tak świętują (gdy wziąć poprawkę na różnicę stref czasowych), bo Matkę Bożą na Kolumnie czczą oni wszyscy, po całym świecie.
Nie uciekajmy od współczesnych porównań polskich, choćby one miały nam przynosić gorycz. Jesteśmy tak jakby „usprawiedliwieni”, po tej straszliwej zapaści półwiecza (1939-1989) zrazu hitleryzmu (niemieckiego narodowego-socjalizmu), a po nim ciągnącego się „w nieskończoność” socjalizmu-komunizmu, bardziej jednak rodzimego (tak to widzimy!!!), aniżeli obcego-rosyjskiego-sowieckiego; jak i dzisiaj – bez miejscowych licznych, wpływowych i przekupnych sługusów obcy w danym kraju niewiele by zdziałali.
W takiej na przykład Hiszpanii lat 1808-1813 też byli owi afrancesados (sfrancuziali), ale ulegli oni przed zdrowymi masowymi odruchami narodu. No, a począwszy od właśnie roku 1939 przez kilka dziesięcioleci, gdy w Polsce rządzili Hitler-Stalin-Bierut-Gomułka-Gierek, w Hiszpanii rządził jednak ktoś nader od nich różny, i właściwe cele w służbie swojemu narodowi stawiający. Ale: do rzeczy! Miało być wszakże o tańcu, a w ogóle to o filmie…
Wyobraźmy więc sobie, że na takim na przykład krakowskim Rynku Głównym staje w karnym czworoboku nie dwa, nawet nie jeden tysiąc dzieci i młodzieży – jak w Saragossie – lecz, minimalistycznie, ledwie… dwieście – więc sto par (tyle się „nawet” chyba w Wilnie na Placu Katedralnym do poloneza nie zebrało). I ta młodzież, z różnych miejscowych szkół, do akompaniamentu muzyki, powiedzmy że z „Halki” lub ze „Strasznego Dworu”, ubrana, jak i tamta w Saragossie, li tylko „po cywilnemu”, płynnie, więc i symultanicznie odtańcowuje, inaczej niż w Saragossie… mazura.
Mazura z figurami! Niechby i przechodząc w tańcu do tak zwanych czwórek mazurowych. A po nim – skoro w Krakowie – to krakowiaka, też z figurami. „Krakowiaczek ci ja, krakowskiej natury…” – te wyśpiewywane tam daleko stąd joty, cople czy villancicos też są z grubsza o tym, lecz przecież w realiach kultury tamtejszej, gdy my swojej.
Niewykonalne! Poza wyobraźnią! Może kiedyś, ale „na pewno nie za naszego pokolenia” – odpowie dzisiejszy „człowiek polskojęzyczny”.
Co też „one” tu w Polsce już w trzecim pokoleniu robią z tymi naszymi dziećmi w przedszkolach, w młodszych klasach podstawówki…? I później? Mamy więc (internetowe) dowody, że przynajmniej hiszpańskie przedszkolanki, w każdym bądź razie dość liczne spośród nich, robią ze swoimi podopiecznymi to, co trzeba; a przede wszystkiem tamtejsi rozmuzykowani rodzice, ciocie, wujkowie, babcie i dziadkowie po domach (sic!). A miłe tej zbiorowej pracy efekty może poprzez Internet podziwiać… cały świat, więc i my w tym świecie.
Czy komuś przyszło u nas w Polsce do głowy jednocześnie… zagrać, wyśpiewać i… wytańczyć (sic!) rzeź, zrujnowanie i upadek Warszawy w roku 1944? Co to za pytanie? Zatańczyć? Wytańczyć?
W Hiszpanii to nie jest pytanie, lecz zadanie, czego efektem – sprawdźcie sobie w Internecie – zarazem przejmujący i piękny balet zatytułowany po prostu: „El Sitio de Zaragoza” (tłum.: „Oblężenie Saragossy”). Balet – a tańczą tam jotę (w odmianie rondalla aragonesa), z kastanietami oczywiście, którego to ogromnego tematu hiszpańskiej w najróżniejszych odmianach muzyki, pieśni i tańca nie będziemy już tu podejmować – jest częścią o tym samym tytule zarzueli z roku 1848 (1856?) autorstwa Cristobala Oudrida (autora m.in. przywoływanej tu wcześniej pieśni do Matki Bożej „Salve Marinera”).
Ta wspaniała muzyka została szeroko wykorzystana we wspomnianym filmie z roku 1950 o Augustynie z Aragonii.
Dlaczego my Polacy jeszcze nie znamy zarzueli? Czyli specyficznie hiszpańskiej, mającej wielowiekową tradycję śpiewo-gry, więc tamtejszej opery-operetki. Przecież to jest kolejny „ocean” twórczości, nadal żywej, mającej swoją widownię. Od połowy XX wieku w Hiszpanii, inaczej niż w między innymi Polsce, wcale nie zerwano z rodzimą, jakże przebogatą tradycją muzyczną, ani z tą tak zwaną wysoką, ani z tą ludową, ani z tą tak zwaną estradową, lecz jest ona spontanicznie przez kolejne pokolenia rozwijana.
O tym, czy zatem taka na przykład copla jest bardziej nowoczesna, czy bardziej tradycyjna, nie nam już tu rozstrzygać. Mówiąc o muzyce wcale nie porzucamy naszego filmowego tematu. Komponowana jest też przecież muzyka filmowa.
Szkoda, że zarzueli nie miało szans poznać (za pośrednictwem Internetu) polskie pokolenie już minione. Jemu zarzuela na pewno by się bardzo spodobała (po dalsze wrażenia ponownie odsyłamy do jakże w dziedzinie muzyki i sceny użytecznego Internetu).
I tak to nasz li tylko wybór hiszpańskich filmów z połowy XX wieku opatrujemy wzmiankami o muzyce i tańcu – skoro rzecz dotyczy Hiszpanii. Film i muzyka. Folklor, tu: aragoński, pokazany został i zarazem zadźwięczał w dziele z roku jeszcze 1935 (w krótkim czasie Drugiej Republiki!) zatytułowanym „Nobleza baturra”; w wolnym tłumaczeniu: „Aragońska godność” lub też… „Rycerskość wieśniacza” (sic! bo to zależy od rozumienia słówka baturra), w reżyserii Floriana Rey’a.
Jest to najstarszy z przywoływanych przez nas tutaj obrazów, aczkolwiek już dźwiękowy. I nie mogło być inaczej, skoro jest to film właśnie muzyczny.
Przewaliły się nad krajem burze dziejowe, po czym minęło jeszcze sporo spokojnego czasu, i Juan de Orduna, grający w tamtym filmie główną rolę męską (jedną z dwóch takich – spór o dziewczynę i o jej dobre imię!), wyreżyserował w roku 1965, jak to się dzisiaj mówi, remake, pod tym samym tytułem. Kolejny to przykład – zauważmy – że po upływie lat odpowiadającym jednemu lub dwóm pokoleniom hiszpańska kinematografia decydowała się na podjęcie z powodzeniem pozornie „starego” tematu.
W pierwszej „Noblezie…” wymagającą artystycznej biegłości także w tańcu i śpiewie główną rolę żeńską grała sławna Imperio Argentina (sic!), w drugiej nie mniej ujmująca Iran Eory. O ile rzecz dobrze pojęliśmy, obydwie panie brały pseudonimy artystyczne od krajów, w jakich się były urodziły.
Aliści wszystko to się działo zarazem przed wznieceniem (w roku 1968) owej rewolucji obyczajowej, której kolejne uderzenia na nas i dzisiaj spadają, jak i w czasie trwania w Hiszpanii jeszcze… dawnego porządku.
Ówczesne tamtejsze władze bardzo dbały o moralność i o katolickie wychowanie kolejnych roczników hiszpańskiej młodzieży. Toteż wiodący problem, zresztą stary jak sama ludzkość, zarysowany w choćby tych dwóch muzyczno-folklorystycznych filmach o tym samym tytule, może być przez dzisiejszą młodzież – o zgrozo! – w ogóle nie zrozumiany. Nie rozumiany jako… problem właśnie.
Polecamy również: Angielscy lewacy twierdzą, że mężczyźni mogą produkować mleko dla niemowląt
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!