Stanisław Michalkiewicz: Jak nie „odwołany”, to „wykorzystany”
“Czuj się odwołany!” Starsi ludzie być może pamiętają to wezwanie, z jakim zwrócił się Kukuniek do Henryka Wujca, kiedy rozpoczynała się tak zwana “wojna na górze”, to znaczy – kiedy w 1990 roku generał Kiszczak postanowił zakpić sobie z Polaków. Skoro nie chcieli generała Jaruzelskiego, to za pośrednictwem braci Kaczyńskich nastręczył im na prezydenta Kukuńka.
A Kukuniek dlatego zwrócił się z takim wezwaniem do Henryka Wujca, ponieważ był on wprawdzie sekretarzem Komitetu Obywatelskiego przy Kukuńku, ale kibicował Tadeuszowi Mazowieckiemu, który był kandydatem na prezydenta z ramienia Judenratu. A kibicował, bo – jak mówiono na mieście, trawestując opinię Stefana Kisielewskiego o Władysławie Machejku, że jest to „chłop opętany przez komunistów” – Henryk Wujec jest „biłgorajskim chłopem opętanym przez Żydów”, a to za sprawą małżeństwa z Ludwiką Okrent z pierwszorzędnymi korzeniami.
Skoro tedy Henryk Wujec kibicował Tadeuszowi Mazowieckiemu, to nie było rady – musiał „poczuć się odwołany”.
Przypomniała mi się tak historia i to wezwanie po deklaracji niezawisłego pana sędziego Igora Tulei, że „czuje się wykorzystany”. Tym razem nie tyle chodziło o Żydów, chociaż oczywiście o Żydów też, bo w naszym nieszczęśliwym kraju nie dzieje się nic, co nie miałoby albo bezpośredniego, albo przynajmniej pośredniego związku z Żydami. Konkretnie chodzi o „Pegazusa”, czyli system totalnej inwigilacji, kupiony przez Polskę w Izraelu, do którego – nawiaem mówiąć – trafiją informacje z inwigilacji.
Przy pomocy tego „Pegazusa” bezpieczniacy podglądali i posłuchiwali kogo było trzeba – ale to tylko w teorii, bo tak naprawdę, to podglądali i podsłuchiwali, kogo tylko mogli. A kogo mogli? Teoretycznie mogli podglądać i podsłuchiwać takich obywateli, których ktoś starszy i madrzejszy wskazał im nieubłaganym palcem, ale na których podlglądanie i podsłuchiwanie zezwolił im niezawisły sąd. No dobrze – ale skąd właściwie taki jeden z drugim niezawisły sędzia miałby wiedzieć, kogo pozwolił podlądać i podsłuchiwać, a kogo nie?
Wiedzieć tego, ma się rozumieć, nie mógł, bo dysponował tylko takimi informacjami, jakie zechcieli przekazać mu bezpieczniacy. Tym informacjom nie wypadało nie wierzyć tym bardziej, że część niezawisłych sędziów – jak podejrzewam – była zwerbowana w charakterze konfidentów SB jeszcze za pierwszej komuny.
Inną część, mianowicie tę, która w 1990 roku, zaraz po rozwiązaniu PZPR, zakładała sędziowską organizację „Iustitia”, podejrzewam z kolei, że była w takim charakterze wykorzystana przez Wojskowe Służby Informacyjne, które w ten sposób miały następny pas trasmisyjny bezpieki do wymiaru ludowej sprawiedliwości.
Jeszcze inną, tę, skupioną w drugiej postępowej organizacji sędziowskiej „Themis”, z kolei podejrzewam, że mogła zostać zwerbowana w charakterze konfidentów przez ABW, która w swoim czasie prowadziła – a może cały czas prowadzi? – operację „Temida”, której celem był – a może nadal jest? – werbunek konfidentów w środowisku sędziowskim. W końcu muszą przecież być jakieś kryteria, na podstawie których, spośród tysięcy absolwentów studiów prawnicznych, typuje się kilkuset, którzy dostają się na aplikacje sędziowskie, a potem zostają niezawisłymi sędziami.
Z pierwszej komuny takim kryterium była przynależność do PZPR, a przynajmniej do któregoś z tak zwanych „stronnictw sojuszniczych”. Mogłem się o tym przekonać w roku 1970, kiedy to prezes Sądu Wojewódzkiego w Gdańsku, do którego zwróciłem się w sprawie aplikacji sądowej, zadał mi jedyne pytanie – czy należę do partii – a kiedy odpowiedziałem mu, że nie – popatrzył na mnie tak wymownie, że w jednej chwili nabrałem pewności, że ja żadnej aplikacji nie dostanę.
Czy niezawisły sędzia, pan Igor Tuleya, mógł należeć do którejś z tych grup? Już samo zadawanie takich pytań jest niegrzeczne tym bardziej, że pan sędzia Igor Tuleya przez całe lata plasował się na czele białego orszaku męczenników świętej sprawy praworządności, którą podgryzał rząd „dobrej zmiany” pod kierownictwem znienawidzonego Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego.
Jakże można by podejrzewać o takie bezeceństwa pana sędziego Igorą Tuleyę, którego życiem na bieżąco interesowali się „bankierzy, masoni, kapłani”, a przede wszystkim – dygnitarze Unii Europejskiej, niczym „Watykan”, który interesował się feldkuratem Ottonem Katzem z „Przygód dobrego wojaka Szwejka”?
No dobrze – ale z drugiej strony musiały być jakieś przyczyny, dla których z wnioskiem o wyrażenie zgody na podsłuchiwanie „Pegazusem” zwrócono się akurat do niezawisłego pana sędziego Igora Tulei. Czy był to przypadek, czy też nie? Pewności co do tego nie ma tym bardziej, że świętej pamięci ksiądz Bronisław Bozowski, kaznodzieja kościoła Panien Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie zawsze twierdził, że „nie ma przypadków, są tylko znaki”. A jeśli był to znak, to o czym mógłby on świadczyć?
Na trop odpowiedzi na to pytanie naprowadza nas mechanizm dobierania Wielce Czcigodnych posłów do komisji zajmującej się bezpieczniackimi watahami. Teoretycznie mają oni te watahy kontrolować, ale nie możemy zapominać, że warunkiem sine qua non wejścia w skład takiej komisji, jest posiadanie certyfikatu dostępu do informacji niejawnych. Takie certyfikaty wystawia ABW. A komu wystawia? Ano – tym do których ma zaufanie, to chyba oczywiste?
A jak nazywa się obywatel, do którego ABW ma zaufanie? Po łacinie zaufany, to „konfident”. Tak właśnie w sierpniu 1982 roku tłumaczyłem oficerowi SB, który – po wypuszczeniu mnie z internowania – odbywał ze mną tak zwaną „rozmowę ostrzegawczą” i obraził się, gdy mu powiedziałem, że ja nie byłem, ani nie jestem konfidentem. „Konfident” to po łacinie „zaufany” więc nie ma się o co obrażać.
Dlaczego tedy z wnioskiem o dopuszczenie podsłuchiwania jakichś obywateli przy pomocy „Pegazusa” zwrócono się akurat do niezawisłego pana sędziego Igora Tulei – niech pozostanie wielką tajemnicą. Między innymi dlatego, że znacznie większą konsternację wzbudziła nie tylko wspomniana deklaracja pana sędziego, że „czuje się wykorzystany” ale przede wszystkim to, że obecnie nie jest pewien, czy to on wydał tę zgodę, czy może jednak nie on.
To mi przypomina artykuł koleżanki N. w „Rzeczypospolitej”, pod tytułem „Prawdy jak chleba”, w którym napisała, że 16 grudnia 1981 roku o godzinie 3 nad ranem podpisała na Rakowieckiej jakiś papier, ale nie pamięta, co to było. Nie bardzo chciało mi się w to wierzyć, bo kiedy o godzinie 3 nad ranem podpisuje się na Rakowieckiej, czy w Pałacu Mostowskich jakieś papiery, to raczej pamięta się to do śmierci.
Skoro tedy niezawisły pan sędzia Tuleya, ozdoba tubylczego wymiaru sprawiedliwosci, najpierw sobie przypomniał, że to on zgodził się na podsłuchiwanie „Pegazusem”, a potem z godziny na godzinę tracił pewność, to mamy kilka możliwości.
Jedna z nich, to taka, że ktoś z grona mądrych, roztropnych i przyzwoitych, co to rozpoznają się po zapachu, skarcił pana sędziego za niepotrzebną szczerość, która w taką konsternację wprawiła przywracaczy praworządności w naszym bantustanie, a najbardsziej chyba Wielce Czcigodnego posła Łajzę, który z tego powodu może przeżyć potężny dysonans poznawczy, graniczący z traumą. Druga, to taka, że pana sędziego odwiedzić mógł ktoś starszy i mądrzejszy i powiedział jemu tak: wiecie, rozumiecie, wy chyba sami nie pamiętacie jak to było, prawda?
No to tak mówcie: nie wiem, nie pamiętam – bo inaczej będzie z wami brzydka sprawa. Czyż w tej sytuacji można się dziwić, że pan sędzia chroni się za murami deklaracji, że „czuje się wykorzystany”? I tak dobrze, że nie twierdzi, że jeśli nawet się na coś tam i zgodził, to przecież „bez swojej wiedzy i zgody”.
Polecamy również: Szczujnia OMZRiK fałszywie pomawia rolników
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!