Felietony Gospodarka

Marcin Drewicz: TRACIMY ZIEMIĘ SKĄD NASZ RÓD – Część 3

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

Marcin  Drewicz: TRACIMY  ZIEMIĘ  SKĄD  NASZ  RÓD, czyli kilka słów o wynikach spisów rolnych w Polsce. Część 3: „Kinematograf”, a twarde stąpanie po ziemi.

Przez minione z górą sto lat, tj. w epoce potężniejącego socjalizmu wraz z jego odmianą nazywaną u nas ruchem ludowym słyszeliśmy zewsząd, także we wszystkich ostatnio kampaniach wyborczych w Polsce o „wyrównywaniu różnic kulturowych”, czy wręcz „cywilizacyjnych” pomiędzy wsią a miastem, o „wyrównywaniu szans” pomiędzy tzw. prowincją a tzw. centrum, pomiędzy „Polską B”, a „Polską A” itd. itp.

Miliony ludzi „na prowincji” miało wbijane do głów (w innych krajach działo się podobnie), że oni są koniecznie „gorsi”, że oni mają „deficyty”, więc niechże oni zagłosują w wyborach na taką to a taką partię – za PRL-u była to oczywiście ta „jedna partia z przystawkami” – a ugrupowanie to czym prędzej usunie owe „deficyty”, w następstwie czego ci poczciwi ludzie przestaną być „gorsi”. I tak to leciało, przez pokolenia. Przed drugą wojną światową obiecywano na przykład, że „my tu wam założymy kinematograf (sic!) i już nie będziecie musieli jeździć do innego miasteczka w celu zaspokojenia waszych potrzeb kinematograficznych”.

„I już nie będziecie musieli…” robić tego, czy owego lub też przepłacać za tamto lub owamto, i w ogóle się fatygować, czy o coś troskać – takie standardowe demokratyczno-marketingowe obiecanki składane są masowo również obecnie.

Istota zagadnienia tkwi w tym, że oto w ostatnim półwieczu ów – że go tak dla potrzeb niniejszej wypowiedzi nazwiemy – „kinematograf” w następstwie dokończenia elektryfikacji kraju oraz upowszechnienia nowych wynalazków niejako sam do ludzisków przyjechał, sam „trafił pod strzechy”, w postaci mass mediów: zrazu czasopism, wkrótce radia, następnie telewizji, niebawem „telewizji satelitarnej”, a w ostatnim ćwierćwieczu w postaci Internetu wraz z dostępnymi tą drogą „za kilkoma kliknięciami” dużymi i małymi filmami i filmikami oraz z internetowymi telewizjami (sic!); że o poczcie „e-mailowej”, o SMS-ach, ani o „smartfonach w każdej kieszeni” już tu nie wspomnimy.

Te same więc treści i w tym samym trybie ma w swym zasięgu zarówno mieszkaniec wielkiej milionowej stolicy, jak i mieszkaniec odosobnionego przysiółka na tzw. głuchej wsi. Do tego dochodzi umasowienie w Polsce najpóźniej na przełomie XX/XXI stulecia motoryzacji, czego wynikiem jest co najmniej jeden samochód na gospodarstwo domowe – wszędzie.

Jednocześnie wyrżnięto w Polsce (prawie) całe pogłowie koni (!), obecnych tu powszechnie od czasów niepamiętnych. My wyznajemy tu i wyznawać będziemy zawsze (!), że tęsknimy i za poczciwym konikiem i za furmanką; i w ogóle za PRAWDZIWĄ wsią (sic!). „Furmanka? – pyta dzisiejsza młodzież z charakterystycznym niepewnym swego uśmieszkiem. – A co to takiego jest (było)?”.

Co zaś tyczy owych nowoczesnych „baniek medialnych”, których nosicielami są w ostatnich dziesięcioleciach rozpowszechnione urządzenia-systemy, jak m.in. telewizja, Internet, czy smartfony, postępu w rozwijaniu ŻYCZLIWYCH stosunków międzyludzkich one przecież nie przyniosły. O paradoksie! – lecz nie wpłynęły one także na rozpowszechnienie tzw. kultury wyższej, a niechby i tej ledwie i tylko „średniej”. Bo to są tylko narzędzia, tym razem o bardzo złożonej konstrukcji.

Niekiedy zatem – wręcz przeciwnie – ich stosowanie przyczyniło się do rozpowszechnienia pospolitego barbarzyństwa (exemplum: propaganda komunistyczna, pornografia, reklama szkodliwych zachowań i substancji, anty-muzyka…), połączonego z uwiądem m.in. tych odwiecznych immanentnych zachowań ludzkich „w realu”, jak np. opowiedzenie komuś czegoś (np. bajki dziecku), jak zaśpiewanie/podśpiewywanie sobie lub komuś czegoś, jak zagranie na instrumencie, choćby najprostszym, zatańczenie/zapląsanie (sic!), narysowanie/naszkicowanie czegoś, wykonanie czegoś własnoręcznie/odręcznie i w ogóle nie dawanie się wyręczać owym coraz to innym urządzeniom, których rozwój jest połączony z redukowaniem czynności ludzkich do już tylko naciskania klawiszy/guzików w rozmaitych sekwencjach.

Gdyż są to – co powtarzamy – li tylko narzędzia. O zastosowaniu narzędzi i o tym, co z tego wyniknie, rozstrzygają tychże narzędzi użytkownicy, na swoją odpowiedzialność (!) – w mieście, na wsi; w centrum, na peryferiach; w „Polsce A”, w „Polsce B” i gdziekolwiek indziej. Osobny to i ogromny temat, którego tutaj nie podejmujemy.

Skoro tak, więc skoro niegdysiejszy niedostatek owego jakże kuszącego „kinematografu” został za życia naszego pokolenia na tzw. prowincji zniwelowany, to na tej tzw. głębokiej wsi – teoretycznie rzecz ujmując – powinna by wzrosnąć świadomość tych rozlicznych ZALET zamieszkiwania, życia i pracowania właśnie tam: na wsi, w małym mieście, z dala od miasta wielkiego i wszystkich uciążliwości z nim związanych; oraz świadomość tej niewątpliwej PRZEWAGI (!), jaką właściciel i użytkownik danego areału Ziemi Żywicielki ma nad człowiekiem miastowym ziemi, a w wielu przypadkach w ogóle żadnej nieruchomości nie posiadającym.

Bo jest jeszcze pospolita pogarda wyrażana przez tego, który coś gdzieś ma (niechby spłachetek gruntu) wobec tego, który nawet „w wielkim mieście” nie ma nigdzie niczego (tzw. gołodupiec). I odwrotnie: zawiść żywiona przez tego drugiego wobec tego pierwszego. I szyderstwo wobec tego, który był wyruszył na podbój szerokiego świata, lecz do rodzinnej miejscowości powrócił oby jeszcze z tym, z czym był on z niej wyszedł. I zawiść wobec tego „miastowego”, „z dostępem do kultury”, „inteligenta”, „wykształconego”, „uzdolnionego”, „z dorobkiem”, wyrażająca się w przekonaniu, że skoro on już został tak przez Siłę Wyższą obficie obdarowany w zakresie niematerialnym, to „dla sprawiedliwości społecznej” żadne już materialne dobra mu „nie przysługują”, ani nawet podwyżki zarobków – „aby było wszystkim równo” (sic!). Lecz my tu akurat nie o tych ludzkich wadach rozważamy.

Wspomnijmy na następstwa owego „najweselszego baraku w obozie socjalistycznym”, czyli na paradoks PRL-u pośród innych KDL-ów („krajów demokracji ludowej”) – niby to komunistycznego, lecz zarazem chłopsko-indywidualistycznego. Na objęte rozmaitymi anegdotami jeżdżenie z miasta na wieś „po wałówkę”, także na przedzieranie się z tą wałówką przez milicyjne blokady (tak czasami bywało! „jak za Niemca”!), czy na poruszającą się ofiarnie w kierunku miasta ową „babę z cielęciną” (dzisiejsza młodzież nie ma pojęcia o kim tu mowa; to też było „podobnie jak za Niemca”!).

Albowiem mieliśmy wtedy, jedno-dwa pokolenia temu, w państwie nominalnie komunistycznym wielomilionową ludową na najniższym ówcześnie poziomie wykształcenia pozostającą rzeszę względnie drobnych prywatnych właścicieli ziemi (i tego wszystkiego, co na tej ziemi się znajdowało!); owszem, uzależnionych od państwowego monopolu w postaci skupu płodów rolnych oraz zaopatrzenia w środki do produkcji rolnej.

Okoliczność WŁASNOŚCI, i to gruntowej, więc w pierwszym rzędzie tej NIERUCHOMEJ (tzw. nieruchomości) tamtą wielomilionową ludową rzeszę, zresztą wewnątrz zróżnicowaną pod różnymi względami, także regionalnymi, stawiała w sytuacji bezwzględnie UPRZYWILEJOWANEJ wobec wszystkich innych grup społecznych, łącznie z tą – „taką jaka ona wówczas była” – kulturową i intelektualną elitą Narodu Polskiego.

Jak nam często przypomina ów Kandydat na Urząd Prezydenta RP, „nie ma wolności bez własności”. Zatem i wolności działania, zwłaszcza działania na niwie publicznej, politycznej, w dziedzinie owej „zmiany społecznej na lepsze”. Owszem, pogrążony w modlitwie pustelnik lub zakonnik materialnej własności programowo nie ma, lecz przecież jest on wolny, jest aktywny i niekiedy skuteczny w tym co robi; ale my nie o jego polach aktywności tutaj piszemy.

W czasach PRL-u u tzw. inteligencji pracującej – jednego z, obok robotników i chłopów, „trzech stanów” społeczeństwa socjalistycznego – z comiesięcznym „związaniem końca z końcem” bywało niekiedy krucho; tak bywa w niektórych rodzinach do dziś. Owa „nowa rzeczywistość po roku 1989” na właśnie takim hybrydowym społeczno-płacowo-bezwłasnościowym podglebiu jest przez także dzisiejsze czynniki polityczne budowana. Jaki fundament, taki budynek. „Kto stawia dom na piasku…”.

Gdzie indziej zaś, tam gdzie jest własnościowo-gruntowa podstawa do prowadzenia na ojcowiźnie tzw. dobrego życia, dzieją się niekiedy rzeczy, by tak rzec, niepokojące, a na pewno zaskakujące. Oto czyjaś dorosła już córka, wszakże panna na wydaniu, nawet gdy, z jednej strony, wystarczająco merytorycznie przygotowana a, z drugiej strony, mająca powodzenie wśród bliższej i dalszej kawalerki, nie chce być dziedziczką wymuskanego przez ojca i matkę, dobrze prosperującego gospodarstwa rolnego, ale chce być ona… hostessą (!!!) w szklanym wieżowcu w wielkim mieście gdzieś daleko stąd, najlepiej gdy „za granicą na Zachodzie”, o ile nie od razu… „w Dubaju” (ooo…nie!). W różnych dekadach bywało wszak różnie. W latach 90. XX w., tj. tuż po zniesieniu „żelaznej kurtyny” wśród ówczesnych polskich dziewcząt, zwłaszcza tych miejskich, wśród nich studentek, był modny zagraniczny tzw. baby-sitting; tak „dla załapania się” na początek.

Oczywiście, że w znacznej mierze jest tu winien ów, przeważnie anglosaskiej produkcji „kinematograf” (ale nie tylko on!), od dziesięcioleci w milionowych dziś już odsłonach propagujący takie właśnie antymałżeńskie i antyrodzinne „wzorce zachowań”, co raz to dla urozmaicenia podrasowywane o nowe, nieznane dotąd wątki i sceny. Czegóż to ludzie nie wymyślą!

Jeśli zaś syn chce zostać na gospodarstwie, teraz już „nowoczesnym przedsiębiorstwie rolnym”, jest on do tego przygotowany i całym sobą czuje – i słusznie! – że „to jest właśnie dla niego”, to nie ma on gdzie znaleźć w Polsce współmałżonki. Taki bogacz! Nie do wiary, lecz tak się teraz w wielu miejscach dzieje. Telewizyjny (naszym zdaniem krypto-ćwierć-rozpustny, sic!) serial paradokumentalny pt. „Rolnik szuka żony”, akurat ten, nie wziął się z niczego, lecz jego zasadnicze przesłanie ma, niestety, podstawę w rzeczywistym życiu społecznym dzisiejszej Polski (i niejednego kraju europejskiego także).

Tak więc – że odwołamy się do treści poruszanych w innych naszych publikacjach – w Polsce dzisiejszej mamy do czynienia z bardzo głębokim kryzysem wychowania młodego pokolenia, na wsi i w mieście, zawinionego pospołu przez wszystkie bez wyjątku środowiska wychowawcze, na czele z triadą Rodzina-Kościół-Szkoła. Oto bowiem ów „kinematograf”, i to w swojej najbardziej krypto-perwersyjnej odsłonie – triumfuje nad tamtymi.

Czy polska-katolicka triada Rodzina-Kościół-Szkoła żyje i działa dzisiaj właśnie w tym celu, aby „obsłużyć światowe zapotrzebowanie” w takim oto zakresie, by nasze dziewczyny (chłopaków też to dotyczy) koniecznie lądowały jako hostessy w szklanych wieżowcach i marzyły już nie, jak jeszcze do niedawna o, dajmy na to, Nowym Jorku (a tam był ów fatalny World Trade Center), ale wprost… „o Dubaju”?

Katolickiego księdza prosimy, aby swoją na te i podobne pytania odpowiedź rozpoczynał nie od zwrotu „ja sądzę, że…”, ani tym bardziej nie od „wydaje mi się, że…”, lecz od zwrotu: „Kościół Święty naucza, że…”.

Tak, owszem, rozumiemy – ów wielodziesięcioletni już trend wzrostu średniej powierzchni gospodarstwa rolnego w Polsce, obejmujący dokupywanie kolejnych małych areałów do gospodarstw większych i poprzez to nadal rosnących. To zwiastuje siłę naszego polskiego rolnictwa! Ale, żeby spadek liczby gospodarstw był właśnie w bieżącym pokoleniu, tym już „z Kinematografem-Internetem-Smartfonem”, AŻ TAK BARDZO szybki i gwałtowny…? Musi tu być na rzeczy coś jeszcze, czego my nie mamy rozpoznanego do końca.

Kto wie? Może na opisywane tu plagi nakłada się przez mass media w ogóle nie wzmiankowana działalność jakiejś takiej już dziś nie „pruskiej”, ale innej z dalekiego świata „komisji kolonizacyjnej” lub kilku takich instytucji; może nawet rywalizujących na naszych ziemiach bez naszej wiedzy, ani zgody. Albowiem w mediach czasami słychać o działalności innych jeszcze „firm”, mianowicie owych „międzynarodowych agencji zatrudnienia”, które mają – nie one jedne przecież – swój udział w przeprowadzaniu tego niebywałego najazdu na Europę mas nachodźców z obszaru post-sowieckiego, z Azji, z Afryki, a nawet – jak słyszymy – z Ameryki Południowej. Wszyscy naraz! Ani chybi – uwzięli się na nas, miejscowych.

C.D.N.

Polecamy również: Chrześcijańscy syjoniści domagają się aneksji przez Izrael Zachodniego Brzegu

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!