Ciekawa jest ewolucja prestiżu niektórych zawodów. Na przykład w starożytnym Rzymie największym prestiżem cieszyli się konsulowie i wodzowie, ale bywały okresy dekadencji, kiedy znacznie wzrastał prestiż aktorów, woźniców cyrkowych, a nawet gladiatorów. Tak było np. za Nerona, który sam miał ambicje artystyczne i zmuszał swoje otoczenie do wysłuchiwania swego śpiewu, co podobno było gorsze od śmierci i zostało bezlitośnie wyszydzone przez Petroniusza w „Quo vadis” pióra Henryka Sienkiewicza. To były jednak sytuacje wyjątkowe, bo status prawny takich np. aktorów był w starożytnym Rzymie dość niski. Uchodzili oni za tzw. personae turpis (dosłownie osoby wstrętne ew. bezwstydne) nie z racji jakichś wykroczeń – bo one pociągały za sobą infamię – ale z racji wykonywanego zawodu. Ten stosunek do aktorów i w ogóle – pracowników przemysłu rozrywkowego przetrwał niemal do naszych czasów. Kazimierz Chłędowski wspomina, jak to Sienkiewicz zażądał przeniesienia pasażerki podróżującej w jednym przedziale z jego córką tylko dlatego, że podejrzewał, jak się okazało – słusznie – że ma ona w torbie kastaniety, a więc – że jest tancerką. A jeszcze po II wojnie w Anglii podczas jakiejś uroczystości emigracyjnej, jedna z pań- organizatorek zakwestionowała obecność w komitecie organizacyjnym innej pani, bo jest aktorką. Pani Andersowa, do której w tej sprawie panie się zwróciły, zwróciła uwagę, że ona sama też jest aktorką, na co inicjatorka protestu usiłowała ratować sytuację: ach, jakaż tam z Pani aktorka! Ale jeszcze w wieku XIX zaznaczyła się tendencja odwrotna; prestiż pracowników przemysłu rozrywkowego , zwłaszcza aktorów, zaczął gwałtownie rosnąć wraz ze wzrostem poziomi życia. Melchior Wańkowicz podróżując w latach 50-tych po tak zwanym „Dzikim Zachodzie” pisze, że kiedy górnicza osada, dajmy na to – „Sucha Rozkopka”, dzięki natrafieniu na żyłę srebra gwałtownie się wzbogaciła, to najpierw pojawiały się tam knajpy, potem – burdele, a na końcu – teatr. „Górnicy przyszli w 50, kurwy – w 60, a kiedy się spiknęli, zrobili tubylca” – głosiła popularna wówczas w Newadzie piosenka. Po pojawieniu się „tubylców” wszystko się ustatkowało i lokalne gazety, np. „Territorial Enterprise”, w której pracował m.in. Mark Twain, zamiast opisywać knajpiane burdy i strzelaniny, pełne były opisów perypetii jakiegoś aktorskiego małżeństwa też obfitujących w pikantne szczegóły. Możliwe, że ten wzrost prestiżu pracowników przemysłu rozrywkowego był efektem rosnącego udziału kobiet w życiu publicznym. Adam Grzymała-Siedlecki, który przed I wojną światową był dyrektorem teatrów miejskich w Krakowie, a więc człowiek z branży pisze, że każdy teatralny przedsiębiorca wie, iż powinien dostosowywać repertuar do gustu kobiet i największym „pewniakiem” jest sztuka, w której kobieta cierpi z powodu męskiego okrucieństwa lub obojętności. Mężczyźni bowiem chodzą to teatru ulegając kaprysom swoich żon, czy przyjaciółek, bo sami, zamiast do teatru, najchętniej poszliby na dobrą kolację. Nic zatem dziwnego, że kiedy kobiety nie tylko osiągnęły pełnię uczestnictwa w życiu publicznym do tego stopnia, że nadały mu wyraźne znamiona histerii, prestiż pracowników przemysłu rozrywkowego, zwłaszcza aktorów, wzrósł niebywale. Stali się oni czymś w rodzaju autorytetów moralnych i w ogóle – wszelakich.
Nie byłoby w tym może nic złego, gdyby nie to, że w teatrze aktorzy wygłaszają cudze teksty i kiedy recytują takiego np. Szekspira, to ma to swój ciężar gatunkowy. Niestety jako uczestniczący w życiu publicznym celebryci, wygłaszają na ogół teksty własne, a te – co tu ukrywać – są znacznie gorsze zarówno od strony literackiej, a zwłaszcza – merytorycznej. Gdyby nie to, że aktorzy są na ogół przystojni, a aktorki – urodziwe – to znaczna część tych opinii nie tylko nie zasługiwałaby na uwagę, a nawet uznana za piramidalne głupstwa. Jednak wdzięk i uroda sprawiają, że tak nie jest, co w efekcie stopniowo utwierdza celebrytów w przekonaniu o swojej nieomylności, zwłaszcza, gdy w dodatku ćwierkają w chórze.
Wydaje mi się, że taka właśnie sytuacja miała miejsce w przypadku aktorki, pani Mai Ostaszewskiej. Jak stwierdziła, należy „do szerokiego grona ludzi”, którzy domagają się „delegalizacji ONR”, bo jest przeciwna „ksenofobii” i „nacjonalizmowi”. Pani Ostaszewska niewątpliwie jest demokratką – bo wyznaje demokratyczną zasadę, że im większa Liczba, tym słuszniejsza Racja. W przeciwnym razie okoliczność, że należy ona „do szerokiego grona ludzi”, nie miałaby znaczenia i pani Ostaszewska z pewnością by jej nie podnosiła. Ale zasada demokratyczna bywa poznawczo zawodna, o czym świadczy opinia, iż powinniśmy jeść gówna, bo „miliony much nie mogą się mylić”. Chętnie wierzę, że pani Ostaszewska może nie zdawać sobie z tego sprawy, bo taką samokrytyczną refleksję przytłumia jej przekonanie o własnej nieomylności. Deklaruje, że jest przeciwna „nacjonalizmowi”. To pewnie prawda, bo któż może wiedzieć takie rzeczy lepiej od niej – ale czy aby na pewno wie, co to jest, ten „nacjonalizm”, któremu jest „przeciwna”? Jest to jedna z wielu politycznych ideologii, polegająca na przekonaniu, że każda wspólnota etniczna powinna się politycznie zorganizować w państwo. Taki pogląd w pewnych sytuacjach może być słuszny, a w innych – niekoniecznie. Z wyjątkiem pruskiego kanclerza Ottona Bismarcka i Adolfa Hitlera, mało kto odmawiał narodowi polskiemu, który niewątpliwie stanowi wspólnotę etniczną, prawa do politycznego zorganizowania się w państwo. Ale wspólnotę etniczną stanowią też górale czy Kaszubi. O ile mi wiadomo, górale wcale nie chcą się politycznie organizować w państwo, chociaż podczas niemieckiej okupacji byli do tego zachęcani przez generalnego gubernatora Hansa Franka, forsującego tzw. Goralenvolk. Kaszubi są dyskretnie zachęcani do tego obecnie, ale mimo to pragnienie posiadania państwa kaszubskiego, nawet zjednoczonego z Niemcami, wcale nie jest wśród nich powszechne. Kiedy rozmawiałem na ten temat w Bytowie, tamtejsi Kaszubi zwrócili moją uwagę, że tam, gdzie dominował protestantyzm, Kaszubi utracili sentyment do polskości, podczas gdy w rejonach zdominowanych przez katolików – nie. W tej sytuacji ciekawe, co ma na myśli pani Maja Ostaszewska głosząc swój sprzeciw wobec „nacjonalizmu”. Mam nadzieję, że nie jest przeciwna temu, by naród polski mógł się politycznie organizować w państwo – bo to stawiałoby ją w jednym szeregu z wybitnym przywódcą socjalistycznym Adolfem Hitlerem, czego pewnie by nie chciała – ale w takim razie – czemu właściwie jest „przeciwna? Znajomy francuski dziennikarz Guy Sorman, po rozmowie z pewnym polskim dygnitarzem, powiedział mi w charakterze komentarza, że „nigdy nie należy lekceważyć potęgi ignorancji”, na co zresztą zwrócił uwagę również Czesław Miłosz pisząc, że „wariat na swobodzie największą klęską jest w przyrodzie”.
Nawiasem mówiąc, nacjonalizm nie jest jedyną teorią państwotwórczą. Ja akurat nacjonalistą nie jestem, w związku z czym najbardziej przemawia mi do przekonania państwotwórcza teoria autorstwa Ludwika Gumplowicza, który nazwał ja „teorią podboju ras”. Gumplowicz był Żydem, a mianem „ras” nazywał to, co dzisiaj nazywamy „wspólnotami etnicznymi”. Otóż według Gumplowicza, kiedy jedna „rasa” podbija drugą, to aby utrzymać „rasę” podbitą w uległości, tworzy cały system przedsięwzięć, których najtwardszym jądrem jest przemoc – i ten system przedsięwzięć, to jest właśnie państwo. Warto zwrócić uwagę, że teoria podboju ras nie jest wcale tak odległa od nacjonalizmu, a w każdy razie go nie wyklucza. Ciekaw jestem, jaka teoria państwotwórcza znajduje uznanie w oczach pani mai Ostaszewskiej. Jeśli teoria umowy społecznej, która jest dzisiaj bardzo popularna wśród mikrocefali, to chciałbym przypomnieć argument, przy pomocy którego wyszydzał tę koncepcję Maurycy Rothbard: zlikwidujmy przymus płacenia podatków i zaraz się przekonamy, czy jest jakaś umowa, czy nie – powiadał. Rzeczywiście – żaden ze zwolenników teorii umowy społecznej nie zaryzykował takiego eksperymentu, co wzbudza podejrzenia, że sami w tę teorię nie bardzo wierzą.
Najgorsze jest jednak w postępowaniu pani Ostaszewskiej to, że domaga się ona delegalizacji, a więc postawienia poza prawem głosicieli poglądów, które się jej nie podobają. Tutaj już żarty się kończą, bo podobnie jak molierowski pan Jourdain, pani Maja Ostaszewska może nie zdawać sobie sprawy również z tego, że mówi prozą – w dodatku – totalniacką. „Tak wylazła z archanioła stara świnia reakcyjna” – pisał poeta. To taki jest ten „rozkoszny szmerek” w pięknej główce?
Stanisław Michalkiewicz
Autor jest stałym felietonistą Magna Polonia! Kupuj i wspieraj wolne media
www.magnapolonia.org/sklep
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!