W powieści Antoniego Gołubiewa „Bolesław Chrobry” występuje niejaki „Ryś”, pełniący przy królu obowiązki kata. Król powierzył mu te obowiązki zw względu na wykazaną przez „Rysia” znajomość ludzkiego organizmu, dzięki czemu mógł on zadawać człowiekowi wyrafinowane i niezwykle bolesne tortury, nie pozbawiając swej ofiary życia i w rezultacie ten sam człowiek w razie potrzeby mógł być używany wielokrotnie. Nawiasem mówiąc, tę samą zasadę wykorzystywał Urząd Bezpieczeństwa za pierwszej komuny. Osadzeni w więzieniach gestapowcy nawet bez tortur, na autentycznych blankietach, opatrzonych autentycznymi pieczęciami, własnymi oryginalnymi podpisami poświadczali, co tam było trzeba, dzięki czemu dzisiaj Instytut Yad Vashem dysponuje bogatą dokumentacją na wszelkie okazje, zwłaszcza w warunkach koordynacji żydowskiej polityki historycznej z polityką historyczną niemiecką, która, gwoli ulżenia Niemcom, wymaga obciążenia odpowiedzialnością za ekscesy II wojny światowej Polski i Polaków. Wracając do „Rysia”, to praktykowanie tej profesji wzbudziło w nim coś w rodzaju pogardy dla ludzi, bez względu na ich pozycję społeczną. Wiedział on bowiem, że każdy, króla nie wyłączając prędzej, czy później zostanie przez niego złamany i już bez przeszkód pozwoli się używać w charakterze ślepego instrumentum dla celów wyznaczonych przez aktualnych „Rysiowych” przełożonych. Bo „Ryś” zawsze jakichś przełożonych mieć musiał, a to ze względu na ówczesne przesądy, nie pozwalające ludziom nisko urodzonym zajmować wysokiej pozycji społecznej. Toteż w przypadku „Rysia” pogarda dla ludzi zaprawiona była dodatkowo goryczą, co sprawiało, że swoje tortury zadawał nie tylko z obowiązku, ale i dla przyjemności. Oczywiście w systemie władzy nie tylko zresztą wtedy, ale i teraz, pozycja „Rysia” była nieodzowna. Przekonałem się o tym podczas odbudowy Zamku Królewskiego w Warszawie. Mój nieżyjący już szwagier był konserwatorem zabytków i pracował przy odbudowie Zamku. Dzięki temu mogłem zwiedzić ten obiekt jeszcze w trakcie budowy i przy okazji trafiłem do piwnic, gdzie znajdowała się izba tortur. W jej ścianie był otwór służący do pozbywania się niewygodnych świadków. Kiedy już taki delikwent został wykorzystany, wrzucano go do tego otworu, przez który dostawał się aż do Wisły i potem spływał sobie spokojnie ku morzu. Zrozumiałem wtedy, że najważniejszym miejscem w całym Zamku nie jest Sala Tronowa, ale właśnie to piwniczne pomieszczenie, dzięki któremu Zamek nie jest tylko osobliwą dekoracją, ale przybytkiem Władzy. To i wiele innych spostrzeżeń doprowadziło mnie wreszcie do odpowiedzi na pytanie, czym właściwie jest państwo. Otóż kiedy odrzucamy niekonieczne właściwości państwa, bez których może ono nadal istnieć, to na samym końcu dochodzimy do przemocy, bez której państwo już istnieć nie może jako państwo. Oznacza to, że najważniejszą, jeśli nie jedyną właściwością konstytutywną państwa jest właśnie przemoc. Czymże jest w takim razie państwo? Ano, wygląda na to, że rodzajem monopolu na przemoc. Utwierdzamy się w tym przekonaniu studiując kodeks karny. Państwo reprezentowane przez władzę publiczną robi wszystkie rzeczy, których innym zakazuje, nazywając je przestępstwami. Jak zauważył Maurycy Rothbard, gdyby jakakolwiek spółka była zarządzana tak, jak zarządzane są państwa, to musiałaby zostać postawiona w stan likwidacji, a wszyscy wspólnicy, no i oczywiście zarząd, musieliby znaleźć się w kryminale. I dopiero na tym tle lepiej rozumiemy arcysłuszną zresztą uwagę Ottona Bismarcka, że „zagadnień dziejowych nie rozstrzyga się deklamacjami, tylko krwią i żelazem”. Dlatego też każdy, kto naprawdę chce uchwycić władzę, musi być gotowy do wytoczenia krwi przy pomocy „żelaza”. Jeśli nie ma w sobie takiej gotowości, jeśli dla tego pragnienia nie potrafiłby zabijać, ani też zaryzykować własnego życia, to znaczy, że na władcę się nie nadaje, ani nawet tak naprawdę nie wierzy w głoszone przez siebie idee.
Rozgadałem się, a tu przecież rzeczywistość skrzeczy. Oto nasz nieszczęśliwy kraj stał się areną wojny – na razie politycznej, ale wszystko przecież dopiero przed nami – jaką toczy Stronnictwo Pruskie ze Stronnictwem Amerykańsko-Żydowskim o wpływy polityczne. Stronnictwo Pruskie skupia już drugie, a nawet i trzecie pokolenie bezpieczniaków, którzy w drugiej połowie lat 80-tych, gwoli zapewnienia sobie ochrony w związku z transformacją ustrojową, przewerbowali się na służbę do niemieckiej BND, podczas gdy Stronnictwo Amerykańsko-Żydowskie skupia potomstwo bezpieczniaków, którzy przeszli wtedy na służbę amerykańską lub izraelską. Stronnictwa te wojują za pośrednictwem swoich politycznych ekspozytur, które tworzą dla nich demokratyczną fasadę. Ze względu na obecność w traktacie lizbońskim tzw. klauzuli solidarności, przewidującej możliwość udzielenia przez UE „bratniej pomocy” państwu członkowskiemu, w którym pojawiło się zagrożenie dla demokracji lub praworządności BND, a za nią Stronnictwo Pruskie, jego ekspozytura i agentura w postaci licznych folksdojczów, postawiła na obronę praworządności. Stare kiejkuty w służbie BND na płomiennych szermierzy demokracji wysunęły jakiegoś alfonsa i pana Mateusza Kijowskiego, który teraz tłumaczy się przed sądem z zarzutu sprzeniewierzenia pieniędzy z publicznych zbiórek. Tymczasem klauzula solidarności wymaga, by o „bratnią pomoc” poprosiło zainteresowane państwo. Na dobry porządek powinien uczynić to rząd, ale rząd tworzy dzisiaj ekspozytura Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego, która przecież nie zrobi Stronnictwu Pruskiemu takiej przysługi. Zatem ktoś musi rząd wyręczyć – ale pan Kijowski, nie mówiąc już o alfonsie, absolutnie się do tego nie nadaje, bo jaki jest – każdy widzi. Dlatego BND postawiła na praworządność i upodobała sobie w niezawisłych sędziach, a szczególnie – w pani prof. Małgorzacie Gersdorf. Jeśli o „bratnią pomoc” w obronie praworządności poprosiłby Unię Pierwszy Prezes Sądu Najwyższego, a więc przedstawiciel jednej z trzech państwowych władz, to wygląda to znacznie poważniej, niż w wykonaniu pana Kijowskiego, to jasne. Stąd taka batalia w obronie pani prezes, za którą murem stoją nie tylko wszyscy uczestnicy i beneficjenci ekspozytury Stronnictwa Pruskiego, ale również liczni folksdojcze, zgrupowani, jak się okazuje, aż w 120 tzw. „organizacjach pozarządowych”. Jak się to skończy – tego ma się rozumieć nie wiemy, ale to znaczy tylko tyle, że wszystko przed nami, zwłaszcza, że ustawa nr 1066 jak gdyby nigdy nic obowiązuje, a w Polsce jest co najmniej półtora, a może nawet dwa miliony Ukraińców, wśród których pół, albo nawet jeden procent może być zadaniowanych wywiadowczo, a nawet dywersyjnie. Wystarczy wetknąć im w ręce broń i mamy wołynkę jak się patrzy, nawet bez udziału Kukuńka, który jest oczywiście „za, a nawet przeciw”.
No dobrze – ale co to wszystko ma wspólnego z „Rysiem” z powieści Antoniego Gołubiewa. Z obfitości serca usta mówią, więc nic dziwnego, że aryjski kolaborant pana red. Adama Michnika w Judenracie „Gazety Wyborczej”, pan red. Jarosław Kurski, przestrzegł ekspozyturę Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego, że zostanie „osądzona” przez tych samych sędziów, którzy dzisiaj tak gorliwie jej służą. To może być, a może nawet jest prawdą, bo we współczesnych państwach sądy i sędziowie to rodzaj „Rysia” z powieści Antoniego Gołubiewa, którym – podobnie jak i jemu – było wszystko jedno, kogo i w jakim celu właśnie oprawia.
Stanisław Michalkiewicz
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!