I Badacze, Popularyzatorzy oraz Przemilczacze
Narzekamy, że prawda o Odzyskiwaniu przez Polskę Niepodległości przed Stu Laty jest nadal przemilczana; że mówi się i pisze tylko o Piłsudskim i o (prawie) niczym więcej. Narzekamy, że tak właśnie jest „ustawiona” dzisiejsza polska publicystyka popularno-historyczna, i że nie prowadzi się stosownych badań, ani ogłasza ich wyników. Narzekamy, że z tych właśnie powodów nie ma u nas i być nie może Narodowej Debaty na Stulecie Odzyskania Niepodległości.
Owszem, ten i ów akademicki zawodowy historyk-badacz wystąpił już w bieżącym roku 2018 z niemałą nawet książką rocznicową „na Stulecie Odzyskania Niepodległości” – jest dostępna w księgarni – ale o charakterze nie naukowo-źródłowym, lecz publicystycznym i popularyzatorskim, co sam ten autor nawet podkreśla we wstępie.
Doprawdy, złe to czasy, w których historyk-badacz nie ma jako taki szans, aby „zaistnieć” w tzw. odbiorze publicznym, lecz ma na to szanse tylko (!) publicysta korzystający z dorobku tegoż i innych historyków-badaczy. W odpowiedzi na takie dictum niektórzy historycy-badacze „skracają dystans” i sami występują jako publicyści-popularyzatorzy. Lecz kto wtedy będzie wykonywał tę mozolną, gruntowną i źródłową pracę badawczą, jakiej owoców w postaci wiedzy o rozmaitych aspektach przeszłości wciąż tak bardzo nam brakuje?
Ktoś z PT Czytelników właśnie przyszedł był z księgarni lub przejrzał był Internet i krzyczy, że my tu jesteśmy w błędzie, bo oto jest, nareszcie, całkiem nowe opracowanie źródłowe – właśnie źródłowe, a nie publicystyczne – autorstwa „znanego profesora”. Czy aby na pewno źródłowe? I czy w nim są podjęte zagadnienia rzeczywiście nowe, dotąd przez polskojęzyczną historiografię pomijane? Czy ten autor solennie był posiedział nad takimi archiwaliami, w kraju lub za granicą, nad którymi nikt jeszcze nie był siedział, ani ich systematycznie nie „przekopywał”? Czy zatem to nowo wydane opracowanie rzeczywiście poszerza naszą wiedzę o Polskich sprawach „sprzed Stu lat”?
Lecz jeśli nawet coś naukowego się ostatnio pojawiło, to przecież „jedna jaskółka wiosny nie czyni”. Przed bodaj dwudziestu już laty zaistniała… „Lodowa ściana”, czyli rzecz o Piłsudskim w oparcia o archiwalia wywiadu japońskiego (sic!), austriackiego i niemieckiego. Czy obecnie, czyli w „rocznicowe” stulecie wydarzeń, jacyś popularyzatorzy historii analizują przed szerszą polską publicznością nie najnowsze już przecież rewelacje „Lodowej ściany”? Przynajmniej my na takie analizy nie natrafiliśmy.
W przekazie o niektórych innych dziedzinach wiedzy rzecz może być przecież uporządkowana. Oto mamy, dla przykładu, telewizyjny cykl popularnonaukowy o znamiennym tytule „Astronarium”. Rolą prowadzącego rzecz dziennikarza-popularyzatora jest tam, jak przystało, docieranie do krajowych i do tych rozproszonych po całym świecie ośrodków badawczych oraz do pracujących tam polskich naukowców-astronomów, przeprowadzanie z nimi wywiadów i tym sposobem prezentowanie szerokiemu ogółowi dorobku tej dziedziny nauki, w której Polacy znaczą dziś w świecie bardzo wiele. Tak! Takie dziedziny też są! Ale z humanistyką, jak się rzekło, nadal mamy dziś kłopot.
Bo też – że powrócimy do w innym tekście rozpatrywanych możliwych przyczyn owego publicystyczno-medialnego milczenia o Stuleciu Odzyskania Niepodległości – zarządcy historycznego przekazu medialnego mogą rozumować następująco:
Niechże tam ludziska poczytają możliwie o wszystkim, ale o jednych rzeczach i osobach szeroko, a o innych zaledwie hasłowo i zdawkowo (albo wcale). Ot, tyle że coś było, ktoś żył i działał, no i koniec na tym! Nikt wtedy nie zarzuci uprawiania procederu „przemilczania historii”. Zatem żadnych dywagacji, żadnych wniosków, zestawień, porównań, żadnej nauki dla potomnych, także żadnego „co by było gdyby”. Tak jak w będących streszczeniami historii czy też historii literatury tekstach podręczników szkolnych, gdzie po nieco szerszej prezentacji jakiejś osoby pisze się standardowo, że „do przedstawicieli tego samego nurtu należeli także”, po czym wymienia się li tylko imiona i nazwiska kilku osób, niechby i najważniejszych dla całego zagadnienia, które to osoby w odbiorze nie znającego uprzednio tego zagadnienia czytelnika mogą być jednak równie dobrze te lub jakieś inne, bez różnicy, skoro dla odbiorcy takiej informacji są one li tylko do „wykucia na pamięć”, gdyż ich nazwiska z niczym dotąd mu znanym się nie kojarzą.
Wszystko to już było, wszystkie te techniki manipulowanego przekazu o historii już były stosowane, u nas w Polsce zwłaszcza w czasach PRL-u. Przypomnijcie sobie ten jakże z pozoru spójny (sic!), misterny gmach historycznej propagandy socjalistycznej, mający swoje początki jeszcze w XIX wieku, na który składał się wszelaki przekaz, więc zwłaszcza: książkowy, prasowy („jedna gazeta o wielu tytułach”), telewizyjny, radiowy, kinowo-filmowy, uliczno-codzienny z wszechobecnymi wielkich formatów hasłami malowanymi u nas białym kolorem na czerwonym tle (ale w takiej np. socjalistycznej Czechosłowacji trójbarwnymi, z niebieskim), wreszcie przekaz szkolny (od przedszkola do uniwersytetu), lecz także wiecowy, „masówkowy” i inny jeszcze (Internetu wtedy nie było).
Wtedy jednak czuwała nad tym wszystkim instytucja państwowej cenzury, z jej Centralnym Urzędem na ulicy Mysiej w Warszawie. Habilitację temu, kto odkryje i opisze instytucje i „mechanizmy społeczne” zastępujące w praktyce dzisiaj, w epoce soc-demo-liberalizmu, tamten Centralny Urząd i jego „agendy terenowe”.
My się jednak pocieszamy tą zasadniczą Mądrością, która powiada, że mianowicie „Kamień odrzucony przez budujących stał się kamieniem węgielnym” oraz tą ludową, że: „Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy”, i jeszcze tą, że mianowicie „Oliwa na wierzch wyliwa”. Warto jej w tym dopomóc, bo czasu szkoda.
Po ludzku jednak sądząc – ta nasza dzisiejsza polska historyczna sprawiedliwość powoli jednak działa… O, jak powoli.
II „Aktywiści” i „pasywiści”
„Wiem, że nic nie wiem” – powiedział kiedyś Sokrates, co wcale nie było dla niego powodem do wstydu. My zaś, skoro też nie wiemy – do czego się niniejszym przyznajemy – lub wiemy za mało, zapytujemy choćby o to, co się w latach 1918-1919 (i później) stało z tak zwanymi „aktywistami” oraz ze wszystkimi innymi polskimi środowiskami i z osobami, jakie do zwołania w lutym 1919 roku Sejmu Ustawodawczego podejmowały pracę lub walkę dla Polski, korzystając z tych możliwości, jakie w trakcie wojny światowej się pojawiały, lecz także same – te środowiska i osoby – wywoływały okoliczności korzystne dla sprawy polskiej.
Najwięcej się mówi i pisze, na co już wskazaliśmy, o Józefie Piłsudskim i jego zwolennikach, lecz najszerzej poprzez pryzmat tego, co działo się w Polsce dopiero od maja roku 1926. Ludzie ci wreszcie spełnili wtedy to, co usiłowali byli zrobić już wcześniej, to znaczy zdobyli władzę, i to drogą zbrojnego zamachu. Mieli odtąd wolną rękę, robili co chcieli i rządzili jak chcieli. Skutki są znane. O nich to najczęściej głoszą nasi dzisiejsi medialni popularyzatorzy dziejów, zamilczając wszakże o potrzebie i o wezwaniach do „rozliczenia sanacji”.
Mniej wiadomo o ugrupowaniach i środowiskach, jakie wprowadziły swoich przedstawicieli do Sejmu z początkiem roku 1919 (Setna Rocznica za pasem!). Ludzie z tych środowisk po roku 1926 albo przystąpili do „piłsudczyzny”, czyli „sanacji”, zgłaszając swój akces np. do Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem, albo pozostali do niej w opozycji, prawicowej lub lewicowej, albo w działalności politycznej już nie uczestniczyli. Lecz były i takie środowiska, jakie w partyjno-sejmowym obiegu politycznym w ogóle nie zdołały wziąć udziału, może poza pojedyńczymi osobami.
Co do większych zbiorowości, to najmniej wiadomo o tych, którzy po 5. listopada 1916 roku sprawowali byli polską autonomiczną władzę (administrację) w Królestwie (podobnie jak ci, co robili to od dziesięcioleci w Galicji), lecz w styczniowych wyborach roku 1919, jak to się dziś mówi, „polegli na całej linii”. I słuch po nich, jako politycznym środowisku, zaginął.
Bo przecież w styczniu 1917 roku rozpoczęła w Warszawie swoją działalność Tymczasowa Rada Stanu. Rada składała się z konkretnych ludzi, wręcz z osobistości ówczesnego życia politycznego w Kongresówce, wolnej już od zwierzchności rosyjskiej, lecz znajdującej się pod zwierzchnością niemiecko-austriacką. Kim byli ci ludzie? Skąd się wywodzili? Jakie środowiska reprezentowali? Jakie poglądy na poszczególne dziedziny polskiego życia publicznego formułowały te środowiska?
We wrześniu 1917 roku, wraz ze złożeniem przysięgi w warszawskiej Katedrze Św. Jana, swoje obowiązki rozpoczęła pełnić Rada Regencyjna. Powołała ona pierwszego polskiego Premiera i pierwszy polski Rząd. Pytania cisną się te same, aczkolwiek o niektórych spośród głównych aktorów tej historii wiadomo nam dziś w powszechnym odbiorze więcej, gdy o większości niewiele albo i nic.
Zresztą, najlepszą miarą niech będzie istnienie-nieistnienie biografii tamtych licznych osób – biografii wydanych w postaci książek, w postaci biogramów w Polskim Słowniku Biograficznym, w postaci haseł w jakimś leksykonie.
Książek brakuje! Do PSB szeregowy czytelnik nie sięga! Hasła słownikowe nie są aktualizowane (może w Wikipedii?), gdyż nie prowadzi się stosownych badań. O tamtych ludziach sprzed stu lat przeto nie wiemy, tak jak nie wiemy o tych licznych kandydatach, jacy w cyklu kilkuletnim drogą wyboru lub mianowania obsadzają dziś najwyższe oraz te nieco niższe urzędy państwowe. Ot, utrzymywanie narodu w niewiedzy jako metoda rządzenia. Wszystko już było. To złamaniu tej właśnie metody służyło tajne nauczanie, czyli rozmaite „tajne komplety”, „uczniowskie kółka samokształceniowe”, drukowanie, przemycanie i kolportowanie „bibuły” w „drugim” i „trzecim” obiegu, itp.
Rada Regencyjna Królestwa Polskiego podejmuje działalność prawodawczą (sic!), z którego to dorobku rychło skorzysta cichaczem Polska Republika Ludowa (bo tak się nasze Niepodległe Państwo nazywało na przełomie lat 1918-1919; Orzeł Biały był bez Korony, jak na czapkach-maciejówkach Pierwszej Brygady, a na warszawskim Zamku powiewał czerwony sztandar). Pod rządami Rady Regencyjnej budowana jest polska administracja w Królestwie, centralna i terenowa. Ktoś przecież, jacyś ludzie z jakichś środowisk, składają się na personel tejże administracji, jak Kongresówka długa i szeroka, po powiatach i gminach (podobnie, jak w autonomicznej Galicji). To samo można powiedzieć o tym spośród licznych ówczesnych, na trzech kontynentach się formujących zalążków zwycięskiego później, w roku 1920, Wojska Polskiego, jaki pod nazwą Polnische Wehrmacht formował się w Kongresówce, a którego Niemcy, dopóki tu rządzili, ostatecznie rozbudowywać się nie podjęli.
Tych wszystkich „aktywistów” (określenie przyjęte w historiografii), jacy z zapałem zaczęli zagospodarowywać z myślą o Wolnej Polsce tę widoczną już przestrzeń, powoli otwierającą się od jesieni 1916 roku, my tu nazwiemy, tak na roboczo, „narodowcami pro-niemiecko-austriackimi”. Ich patronem uznać niewątpliwie trzeba Władysława Studnickiego (lecz także krakowski Naczelny Komitet Narodowy); jest to jedna z tych postaci polskiej historii tamtych lat, nad którą dzisiejsza polskojęzyczna publicystyka historyczna zawiązała jakąś szczególną zmowę milczenia.
Nie… Żadnej polskiej politycznej opcji proniemieckiej przecież wtedy nie było, pomimo poglądów głoszonych przez Studnickiego. Sami Niemcy-Prusacy niczego takiego nie oczekiwali. Była za to, i owszem, żywa aż do podpisania w lutym-marcu 1918 roku Traktatów Brzeskich, opcja proaustriacka, preferowana przez krakowski Naczelny Komitet Narodowy, wedle której oswobodzona od Rosjan Kongresówka miała by zostać połączona z Galicją, w następstwie czego monarchia Habsburgów z dualistycznej miała by się stać trialistyczną – austriacko-węgiersko-polską.
Zauważmy, że sięgano w ten sposób do tradycji bardzo dawnej, najpóźniej króla Ludwika Andegaweńskiego, Warneńczyka, a po nich Batorego (aczkolwiek nie zawierała ona wówczas owego komponentu habsburskiego). Starano się przeto o coś jeszcze – o rozbudowanie ostatniego w Europie katolickiego Imperium, które jednak, jak wiadomo, w następstwie pierwszej wojny światowej nie rozwinęło się, lecz zostało zniszczone.
Stare porzekadło głosi, że „wszystko już było” i że „historia się powtarza, ale nigdy tak samo”. O nazwie „Heksagonale” z początku lat 90. XX wieku mało kto dziś przypomina. Ale teraz, na bieżąco – rok 2018 – oglądamy telewizję, a tam pokazują nam migawki z kolejnego spotkania Czwórki Wyszehradzkiej, do którego dołącza nowo wybrany kanclerz Austrii. Ot, po prostu – geopolityka przez pokolenia i epoki; wystarczy porównać treść mapy politycznej dzisiejszej i tej sprzed stu lat.
Także dla zainteresowania tymi spotkaniami okazywanego przez, ni mniej ni więcej, tylko premiera państwa Izrael da się znaleźć w przeszłości jakieś analogie. Sto lat temu stosowny twór polityczny, lecz rozciągający się na północ od Karpat, miał się nazywać Judeopolonia. Żydzi, jak wiadomo, stręczyli ten pomysł zrazu okupującym Kongresówkę i Kresy Wschodnie Niemcom i Austriakom, a później już wprost władzom Odrodzonej Rzeczypospolitej. Co oni robią tu dzisiaj? Baczmy na to z najwyższą uwagą!
Czyż niebezpieczeństwa ze strony i tamtej sprzed Stu lat, i tej nowej Judeopolonii, nie są warte rozgłoszenia? Na STULECIE właśnie! Czy wystarczy proste i wyraźne wspomnienie historyczne? Lecz właśnie – historyczne, a nie będąca jego erzatzem dziwna szamotanina z „nowelizacją ustawy o IPN-ie”.
Tak więc wcielenie Kongresówki do monarchii habsburskiej oczywiście nie miało być spełnieniem polskich marzeń o wolności, gdyż te marzenia obejmowały nie część, ale całość Ziem Polskich. Ono miało być pragmatycznym zagospodarowaniem wyników wojny państw germańskich z Rosją, trwającej do wczesnej wiosny 1918 roku (ale rozejm był już w grudniu 1917). Nie trzeba przekonywać, że Niemcom taki pomysł nie mógł się podobać. Sami oni wszakże projektowali wcielenie zachodnich i północnych połaci rosyjskiej dotąd Kongresówki do swego państwa, „do Rzeszy”, co też uczynili, ale dopiero w roku 1939, w innych nieco okolicznościach.
Zaproponowana tu nazwa „narodowcy pro-niemiecko-austriaccy” ma zatem konotację li tylko opisowo-pragmatyczną. Byli oto liczni polscy patrioci, którzy także żyli w piątym już pokoleniu pod zaborem rosyjskim. Jednak wybuchła wojna światowa i w następstwie działań wojennych jakże rozległa część Ziem Polskich znalazła się pod okupacją niemiecko-austriacką, acz pod hegemonią wyraźnie niemiecką. Okupanci, lecz dopiero po pewnym czasie, zdecydowali się na ogłoszenie, w praktyce, autonomii dla Kongresówki, co do bieżącego zakresu mieszczącej się, w przybliżeniu, gdzieś pomiędzy ówczesną autonomią galicyjską, a tą kongresowiacką sprzed Powstania Listopadowego. Czyż polski czynny patriota (właśnie „aktywista”) mógł na to reagować z założonymi rękami?
Lecz działali w okresie pierwszej wojny światowej, jak wiadomo, także ci inni, by nie rzec, że wiodący polscy narodowcy, których, per analogiam, i tylko na roboczo, nazwiemy tu „pro-rosyjsko-francuskimi”. Tak – to narodowa demokracja, obóz kierowany przez Romana Dmowskiego. Lecz to oni właśnie, te jedenaście-dwanaście lat wcześniej, w zbliżonej sytuacji, więc reagując na ustępstwa zaborcy, tam i wtedy rosyjskiego, poczynione na skutek wstrząsającej Rosją pierwszej rewolucji (1905), uczynili tak samo, to znaczy wykazali właśnie aktywność, więc ruszyli aby zagospodarowywać tę skromną, ale jednak, przestrzeń, jaka dla pomyślności sprawy polskiej się wtedy otwierała. Stąd mamy wówczas Koło Polskie, a nawet dwa takie Koła – Kongresówka i Ziemie Zabrane (Kresy) – w pierwszej, drugiej i następnej rosyjskiej Dumie Państwowej. Stąd mamy później działaczy owej piotrogrodzkiej Komisji Likwidacyjnej dla Królestwa Polskiego.
Tu także napotykamy braki. Jest monografia dotycząca Polaków w wiedeńskiej Radzie Państwa, jest monografia dotycząca Polaków w niemieckim Reichstagu i pruskim Landtagu, ale opracowania o Polakach w Dumie chyba dotąd drukiem u nas nie ogłoszono; może ogólnie o Polakach w Petersburgu.
Warto przypomnieć, że przecież u progu pierwszej wojny światowej, w datowanej na dzień 14 sierpnia 1914 roku, a skierowanej do Polaków odezwie Wielkiego Księcia Mikołaja Mikołajewicza, zawarte są wprost zapożyczenia wzięte z niewiele wcześniej wygłoszonego w rosyjskiej Dumie Państwowej przemówienia jednego z polskich posłów narodowców.
Możemy się zakładać o to, że głębsze historyczne badania wykażą, iż jedni i drudzy, ci „niemiecko-austriaccy” i ci „rosyjsko-francuscy”, razem stanowili pierwotnie jedną zbiorowość, właśnie polską-patriotyczną (i bez socjalistycznych naleciałości, bo też nie o socjaliźmie chcemy tu mówić).
W wojnie światowej wygrała, jak wiadomo, opcja owych „pasywistów”, nie „rosyjska” wcale, lecz ta „francuska”; a opcja „aktywistów”, ta „niemiecko-austriacka”, zwłaszcza zaś „austriacka”, przegrała.
Zapytajmy, tak na marginesie, jak wobec tego zakwalifikować Polaków w Rosji, w tym środowiska związane z piotrogrodzką Komisją Likwidacyjną. „Aktywne” li one były czy może „pasywne”? Lecz jeśli „pasywne”, to wygrać wespół z „pasywistami” działającymi poza Rosją przecież nie mogły, skoro w ówczesnej Rosji „przegrało wszystko”.
III Co się stało z „aktywistami”?
Niech szczegółowe badania historyczne zniweczą naszą niewiedzę, abyśmy się wreszcie dowiedzieli i tego, jak prezentowane tu okoliczności wpłynęły na rozmiary klęski „aktywistów” („niemiecko-austriackich”) w styczniowych sejmowych wyborach roku 1919. Jak to wyglądało na pułapie lokalnym, środowiskowym, w powiecie, w okręgu wyborczym? Czy na przykład kogoś, kto przez dwa minione lata (1917-1918) służył ofiarnie jako urzędnik w podległej Radzie Regencyjnej administracji, więc jak mógł, tak starał się chronić Polaków-rodaków przed niemieckimi lub austriackimi oficjalnymi rekwizycjami i nieoficjalnymi nadużyciami, można było później okrzyknąć właśnie i po prostu „niemieckim parobkiem” i tym samym zamknąć mu możliwość dalszego pełnienia służby dla Ojczyzny, więc i zdobycia mandatu poselskiego w Polsce Niepodległej? A „niemieckim parobkiem” dlatego, że sama Rada Regencyjna powołana została przez germańskich cesarzy i z oczywistych powodów podległa była niemieckiej władzy okupacyjnej. Co za tragiczny paradoks! Ale, my tu tylko pytamy.
Rada z powodów dotąd przez historiografię nam nie ogłoszonych (sic!) oddała bez oporu władzę królewsko-dyktatorską Józefowi Piłsudskiemu; ten zatwierdził przygotowywaną z dawna przez Radę (jej Rząd) ordynację wyborczą i zarządził wybory sejmowe – tak więc nawet polski Sejm Ustawodawczy byłby, gdyby iść za tym rozumowaniem, zaledwie „niemiecko-parobczański”. Zwoływał go przecież i otwierał człowiek przybyły z Niemiec pod opieką niemieckiego wywiadu, a nowa Polska Warszawsko-Krakowska utrzymywała wtedy stosunki z Niemcami właśnie, bo jeszcze nie ze zwycięskimi potęgami Zachodu.
Wiadomo, że chociaż Galicja dysponowała wtedy doświadczonymi kadrami urzędniczymi gotowymi do podjęcia pracy na obszarze byłego zaboru rosyjskiego, wcale nie tylko socjaliści starali się do tego nie dopuścić, strasząc inwazją „urzędników państwa zaborczego”. Taki na przykład prof. Leon Biliński nie mógł sprawować wysokiego urzędu, gdyż uprzednio był „ministrem państwa zaborczego”, co miało być argumentem obciążającym. Ale za to długoletnie posłowanie do parlamentu państwa zaborczego nie było w Odrodzonej Polsce przeszkodą w osiągnięciu stanowiska nawet Premiera Rządu; i był taki „poseł do parlamentu państwa zaborczego”, który, jak wiemy, tej sztuki dokonał aż trzykrotnie. Co ciekawe, człowiek ten doczekał się po dziesięcioleciach pomnika w Warszawie, który to pomnik wystawił mu towarzysz-generał Wojciech Jaruzelski.
Lecz i temu nie ma się co dziwić. Przecież obydwaj – Witos (bo o nim mowa) i Jaruzelski – byli przedstawicielami pokrewnych ideologii, których wiodącym elementem pozostawało ordynarne wywłaszczenie, skrywane za mylącym hasłem „reformy rolnej”. Prawie sto lat temu ksiądz prałat Stanisław Adamski, późniejszy biskup, w broszurze informacyjnej przeznaczonej dla Polonii amerykańskiej ugrupowanie polityczne Wincentego Witosa zaliczał do lewicy, oczywiście. Walczmy z niewiedzą! Doprawdy, walczmy z niewiedzą!
No, ale gdy bolszewicy szli na Polskę, to już nikt przynajmniej generałom i oficerom Odrodzonego Wojska Polskiego nie pośpieszył wymawiać, że są oni „elementem niepewnym”, bo tak jeszcze niedawnymi „sługusami” austriackimi, carskimi, czy może pruskimi; nawet Stanisławowi hrabiemu Szeptyckiemu, do niedawna cesarsko-królewskiemu generał-gubernatorowi w Lublinie. W przypadku wojskowych, lecz na szerszą skalę dopiero po roku 1926, zadziałała jednak zasada „murzyn zrobił, murzyn może odejść”. Nawet z tej nowszej polskiej historiografii dowiadujemy się albowiem, przynajmniej trochę, o wyrzucaniu z wojska owych „awstryjców” i „kacapów”, generałów ponad stu, a oficerów tysiącami – przecież pierwszorzędnych bohaterów narodowych i wojennych o bezcennym doświadczeniu, bez których służby i ofiary żadnej Polski Niepodległej (Polonia Restituta) w ogóle by nie było.
Tak na przykład sławnego generała Franciszka Kralička-Krajowskiego to upokorzenie dosięgnąć nie zdążyło, ponieważ jeszcze na początku roku 1923 przeszedł on w stan spoczynku; ale jego nie mniej sławnego szefa sztabu, pułkownika Franciszka Adama Arciszewskiego już tak. Jakże wielu wraz z nim – najlepszych synów Polski! Co się z tymi znamienitymi ludźmi działo dalej? O Arciszewskim coś tam wiemy, o wielu innych nie wiemy nic.
My tu tylko wywołujemy pytania badawcze. My na razie nie znamy na te pytania odpowiedzi. Kto je dzisiaj zna? W jakim stanie jest polska historiografia na Stulecie Odzyskania Niepodległości?
Czy aby ta wojenna kontrowersja pomiędzy szerokimi rzeszami „pasywistów” i ich zwolenników oraz „aktywistów” i ich zwolenników, przeciągnięta poza cezurę wojny światowej i okupacji, właśnie ona, nie stała się aby ważnym, może rozstrzygającym, acz niedocenianym wciąż czynnikiem słabości Drugiej Rzeczypospolitej? Czyż nie miały tam i wtedy znaczenia także czynniki niskiego lotu – osobiste animozje, prywatne dąsy, sekciarska nieufność do „tamtych”, skostnienie partyjne, rywalizacja o stanowisko w lokalnej hierarchii i wiele innych, pospolitej pychy, zawiści i durnoty nie wyłączając? A co dopiero intrygi tajnych stowarzyszeń oraz obcych agentur? My tylko zapytujemy.
Gdzie indziej, owszem, też się działo, a działo. Tak na przykład, prawie sto lat temu Błogosławiony Król Karol Habsburg dwukrotnie usiłował przy pomocy swoich najwierniejszych poddanych na powrót objąć swoje węgierskie dziedzictwo, lecz bez powodzenia; to austriackie stracone było już wcześniej.
Jeden Polak zatem „dobrowolnie pracował dla Niemców i Awstryjców” (w sposób taki, jakiego przykłady nieco wyżej podano), a inny Polak „nigdy się nie skalał pracą dla Niemców i Awstryjców”. Ot, i mamy rozbrat w narodzie. Lecz były setki tysięcy takich, którzy musieli nie tyle pracować, co przez długie lata wojować „dla Niemców, Austriaków i Rosjan”, bo ich, tak po prostu, do wojska powołano, aby bili się każdy za swojego cesarza. Ta obiektywna okoliczność musiała najpewniej łagodzić kontrowersję, jaką my tu silimy się odtworzyć.
Kontrowersję pogłębiać mogło wszakże coś innego, co także powinno być wreszcie zbadane przez historyków. Czy nie złożyło się w tamtych czasach tak jakoś, że polscy patrioci „aktywiści” cechowali się nieco bardziej konserwatyzmem i monarchizmem, a polscy patrioci „pasywiści” nieco bardziej demokratyzmem i republikanizmem? Czy zapowiedzią rozbratu, o jaki tu zapytujemy, nie był aby ten przedwojenny jeszcze, galicyjski konflikt pomiędzy namiestnikiem Michałem Bobrzyńskim a narodowymi demokratami?
Piszący niniejsze przedstawiał w wydanej w roku 2009, a liczącej wieleset stron rozprawie, niejako na przykładzie sejmowej debaty o „reformie rolnej” roku 1919, a także roku 1920, że w ówczesnym polskim Sejmie bardzo trudno byłoby wskazać jakąś tradycyjną „prawicę”, wyróżnioną na bezwzględnej skali politologii. Wedle tej skali ówczesny Związek Ludowo-Narodowy (narodowi demokraci, wojenni „pasywiści”) wraz ze swymi sojusznikami plasowałby się gdzieś ledwie w centrum, niechby nawet prawym centrum tejże skali. Zresztą, działo się to według ówczesnej prawidłowości ogólnoeuropejskiej, co stanowi dla nas niejaką pociechę, niechby i wątpliwą. Czy obecność w pierwszym i drugim Sejmie owych czekających dopiero na bliższe poznanie środowisk „aktywistycznych” (w czasie wojny tych „pro-niemiecko-austriackich”) wpłynęła by na znaczącą zmianę biegu ówczesnych spraw? Co by było, gdyby…?
W tamtych czasach, zatem (równe) sto lat temu, nasi Czcigodni Przodkowie w swej pracy i walce dla Polski Niepodległej nie mieli innego wyjścia, jak oprzeć swoją działalność o tę lub inną spośród zwaśnionych światowych potęg. Nauka wzięta z niepowodzeń XVIII- i XIX-wiecznych powstań podejmowanych pod wyłącznie własnym sztandarem została zatem przyswojona. Najogólniej rzecz biorąc ówczesna polska strategia polegała na tym, aby danego hegemona przekonać, że na danym i każdym innym etapie wojny światowej jego interesy są, jak ulał, zbieżne z interesami polskimi. Lecz interesy polskie – co koniecznie trzeba tu zaznaczyć – formułowane były w tamtych czasach wedle potrzeb narodu polskiego, więc poza wpływami sił zewnętrznych.
Zatem patrzcie i uczcie się, o potomni – gdyż one rzeczywiście okazywały się zbieżne, te polskie interesy, ze sprzecznymi przecież wzajemnie interesami po trochu wszystkich wielkich potęg walczących pomiędzy sobą – i Niemiec, i Austro-Węgier, a z drugiej strony Rosji (przedbolszewickiej), i sprzymierzonej z nią Francji, i warunkowo Wielkiej Brytanii, a nawet egzotycznych Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, i nawet mniej zainteresowanych sprawami nadbałtyckimi Włoch.
Przywódcom każdego z tych mocarstw jakiś Polak, nie jeden przecież, to właśnie sto lat temu był po wielekroć wyperswadował – że opłaca się popierać sprawę polską. Reakcje na te perswazje pozostały – jak wiemy – różne w różnym czasie; niemniej strona polska u każdego z mocarstw coś ważnego ugrała. U każdego z nich – co powtarzamy dziś, czyli w roku 2018. U każdego! I to się dopiero nazywa z prawdziwego zdarzenia polityczna „dywersyfikacja”. My dziś w massmediach słyszymy ten wyraz tylko i wyłącznie w kontekście dostaw surowców energetycznych, ale w kontekście po prostu polityki międzynarodowej już nie.
Przyznajmy, że wtedy był to jeden z niewielu w naszej tysiącletniej historii tej rangi ciąg zwycięstw polskiej dyplomacji, jak dotąd ostatni (gdyż sposób i okoliczności wchodzenia w naszych już czasach do NATO i Unii Europejskiej nie wytrzymują porównania). Paradoksalnie, był to sukces ówczesnej, jak by nie patrzeć, służby zagranicznej państwa nie mającego granic, więc nieistniejącego (akt 5 listopada 1916 r. granic polskich nie określał, inne enuncjacje mocarstw do zakończenia wojny też nie); służby wcale nie jednolitej i przez cały okres Wielkiej Wojny nie mającej jednego ośrodka. Co tu się dziwić, skoro Polska podzielona była od ponad wieku na aż trzy części (właściwie na cztery, bo zabór rosyjski dzielił się na Królestwo i Ziemie Zabrane-Kresy).
Szukano zatem wsparcia u obcych i nawet wiązano się z obcymi, także węzłem braterstwa broni poświadczonym na polu bitwy – ale zawsze w służbie sprawie polskiej. Najcięższym i druzgocącym oskarżeniem, choćby prowokacyjnym i bezpodstawnym było wtedy, że mianowicie ktoś czyni odwrotnie, to znaczy wysługuje się obcym nie dbając (już) o sprawę polską. Bodaj jedynymi Polakami, jacy nie poczytywali sobie tego za potwarz, byli polscy bolszewicy, czyli komuniści.
A dzisiaj, po stu jakże dramatycznych latach? W publicystyce czytamy, ot po prostu, że w naszym kraju nie ma suwerennej polskiej polityki, gdyż cała przestrzeń wypełniona jest rywalizacją pomiędzy zasadniczo trzema stronnictwami: ruskim, pruskim i amerykańsko-żydowskim; więc że zarówno polityka zagraniczna prowadzona przez podmiot nominalnie polski, jak i nawet sytuacja wewnętrzna, łącznie z personalną obsadą sądów, handlem kamienicami w Warszawie, czy wpuszczaniem do Polski jakże licznych obcoplemieńców zależy od bieżącego układu sił pomiędzy tamtymi trzema (czterema?) potęgami. Przebąkuje się o jeszcze jednym stronnictwie – chińskim.
Czyżby historia Stulecia zatoczyła koło? Czyżby wektor naszej Niepodległości został ponownie odwrócony o 180 stopni? Czyżbyśmy powrócili do sytuacji sprzed lat dwustu z okładem? Lub może tylko trzydziestu? Bądźmy czujni! Strzeżmy się! „Albowiem my – jak dawno już temu zauważył Klasyk – wciąż w oblężeniu jesteśmy”.
P.S.
Co powiecie Państwo na Podwójny Marsz Stulecia Odzyskania Niepodległości AD 2018? Jeśli podejmujecie ten pomysł, o przygotowaniach trzeba pomyśleć już teraz.
Marsz Niepodległości 11 Listopada, jakim go znamy z ostatnich lat, jest inicjatywą nową, dziesięć lat temu jeszcze nieznaną (11 Listopada wprawdzie świętowano, ale nieco inaczej). Nowy też będzie ten inny Marsz. Niech więc marsz listopadowy zostanie poprzedzony Marszem Niepodległości 7 Października. To przecież nie w dniu 11 listopada 1918 roku, ale o ponad miesiąc wcześniej (!), bo w dniu 7 października, wydano Manifest Niepodległości Polski, a po nim Dekrety o Wojsku Polskim (tekst składanej odtąd Przysięgi) i o Sztabie Generalnym. Pamiętajmy także o równoczesnym (zarazem kolejnym idącym w tym kierunku) oświadczeniu polskich posłów we Wiedniu, że od tej pory uważają się oni za „poddanych i obywateli wolnego i zjednoczonego Państwa Polskiego”. Wszystko to i wiele więcej działo się i kipiało jeszcze przed listopadem tamtego roku. Nasza narodowa historia jest właśnie taka, i inna nie będzie!
Szerokim rzeszom młodzieży wytłumaczy się, że jest to coś tak jakby dwumecz – w trakcie rozgrywek dwie drużyny sportowe spotykają się przecież dwukrotnie, acz na różnych boiskach. Tu drużyna marszowa będzie jedna, i boisko jedno, ale okazje aż dwie. Czy to źle?
A poza tym – w październiku jest lepsza pogoda i dzień dłuższy. Owszem, pojawia się ryzyko, że każdy z dwóch Marszów będzie mniej tłumny, niż gdyby był Marsz tylko jeden. To się może zdarzyć, ale… coś za coś.
Marcin Drewicz
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!