„Syzyfowe prace” Stefana Żeromskiego są nadal na liście lektur szkolnych. Z jednej strony powinny być, bo przecież treścią tej książki jest opór polskiej młodzieży szkolnej wobec rusyfikacji, a ponieważ zgodnie z obrotowym charakterem naszych sojuszy, teraz nie lubimy Rosji do tego stopnia, że niektórzy rodzice zaczynają ukrywać fakt jej istnienia co najmniej do piątego roku życia. Dlaczego do piątego roku? Ano dlatego, że w przedszkolu dzieci uczą się zakładania prezerwatyw i że mogą sobie wybrać płeć, jaka akurat im pasuje, toteż w tej sytuacji ukrywanie przed nimi faktu istnienia Rosji byłoby już mało skuteczne. Zresztą – co tam Rosja, kiedy takie dzieci mają inne problemy – przede wszystkim – jak uchronić się przed molestowaniem, jak nie ze strony księży, co to wiadomo – o niczym innym nie myślą, tylko o tym, kogo by tu wymolestować, a w przypadku dzieci ateistycznych – ze strony matki, ojca, a w ostateczności – ciotki lub wujka. Co prawda teraz, po precedensowym wyroku wydanym przez sędzię Annę Łosik, dzieci nie tyle będą starały się chronić przed molestowaniem, tylko intensywnie szukać takich okazji, starannie je dokumentować, aby potem z łaski niezawisłego sądu otrzymać milionowe odszkodowanie i dożywotnią rentę. Wbrew bowiem potocznemu przekonaniu, że dzieci nie troszczą się o swoją przyszłość, jest akurat odwrotnie i jeśli takie jedno z drugim dziecko nie ma szans na zostanie, dajmy na to damą i pisarką („przez łóżek sto przechodzi szparko, stając się damą i pisarką”), czy celebrytą innego rodzaju, to o milion i rentę z pewnością się postara. Czeka nas zatem prawdziwa epidemia molestowania, chyba, że niezawisłe sądy dostaną inny rozkaz, a wtedy „nie pomoże puder, róż!”. Wróćmy jednak do „Syzyfowych prac”, które są lekturą szkolną, a w internecie roi się od streszczeń przygotowywanych przez jakichś półanalfabetów, którzy nawet nie potrafią zapamiętać, że dziewczyna, w której Marcin Borowicz platonicznie się zakochał nie była nazywana „Batriną”, tylko Birutą, ale współcześni nauczyciele języka polskiego nie zwracają już pewnie uwagi na takie głupstwa, bo pan Broniarz prowadzi ich w bój przeciwko faszystowskiemu reżymowi, od którego jednak każdy chciałby wyciągnąć trochę więcej szmalcu. Wprawdzie tedy aktualnie Rosji nie lubimy, w odróżnieniu od roku, dajmy na to, 2012, kiedy to Jego Ekscelencja abp Józef Michalik na Zamku Królewskim w Warszawie wraz z Patriarchą Moskwy i Wszechrusi Cyrylem, podpisał deklarację o pojednaniu między narodami polskim i rosyjskim, ale potem, kiedyśmy ponownie przeszli pod kuratelę amerykańską, wszyscy o tym zapomnieli teraz prezydent Duda przymilnie stręczy prezydentowi Trumpowi zbudowanie w Polsce „Fortu Trump”, żebyśmy za jego osłoną mogli śmiało wygrażać zimnemu ruskiemu czekiscie Putinowi – ale kto wie, czy młodzież szkolna intensywnie tresowana na europejsów, nie dopatrzy się analogii z „Syzyfowymi pracami”, no a wtedy – „grób baronowo, trup baronowo, plajta, klapa kryzys, krach!”
Nie jest to zresztą niebezpieczeństwo jedyne. W powieści tej jest scena, jak inspektor Jaczmieniew przybywa do jakiejś wiejskiej szkółki i niby od niechcenia przepytuje dzieci, co tam umieją. Z tych indagacji dowiaduje się, że „pani nauczycielowa” uczyła dzieci czytać po polsku („pani nauczycielowa pokazała nam z Kaśką drukowane”). Los nauczycielskiej rodziny zawisł na włosku, ale sytuacja nagle się zmieniła, bo rodzice tych dzieci w dobrej wierze poskarżyli się inspektorowi, że nauczyciel zbyt wiele wagi przykłada do ruskich śpiewów. „Co dzień śpiewa!” – krzyczeli do inspektora Jaczmieniewa oburzeni rodzice, zaś ten co to jeszcze przed chwilą chciał belfra wyrzucić z posady na zbity łeb, teraz obmyśla dla niego nagrodę. W obliczu takiej odmiany losu uratowany się upija i po pijanemu wyśpiewuje – oczywiście już tylko po rosyjsku: „Ach powstancy kochajoncy udirajut kak zajoncy!”
Przypomniała mi się ta scena na wieść, że pod wpływem donosów składanych przez folksdojczów ulokowanych zarówno w Parlamencie Europejskim, jak i w Sejmie naszego bantustanu, coraz więcej sądów w rożnych krajach UE odmawia wydania Polsce w ramach europejskiego nakazu aresztowania rozmaitych rzezimieszków, zanim owe sądy nie nabiorą pewności, czy w Polsce zapanowała praworządność. Warto zwrócić uwagę, że takich rzezimieszków nie sądziłaby pani Małgorzata Gersdorf, w której europejsy widzą personifikację praworządności, niczym w Temidzie, ani nawet żaden z pozostałych przebierańców z Sądu Najwyższego, tylko sędziowie z sądów rejonowych, ewentualnie – okręgowych. Ten ostentacyjny brak zaufania do praworządności w Polsce ze strony przebierańców zagranicznych dotyczy właśnie tej sędziowskiej masy, tego – excusez le mot – sędziowskiego proletariatu! W świetle tego buńczuczne słowa pani sędzi Kamińskiej o „nadzwyczajnej kaście” mogą wywoływać niezamierzony efekt komiczny tym bardziej, że te podejrzenia mogą być uzasadnione. Oczywiście folksdojczom chyba o to nie chodziło, chociaż i tego nie można wykluczyć, bo któż może wiedzieć, jakie naprawdę zadania postawiła przed nimi niemiecka BND, a w przypadku folksdojczów tubylczych – state kiejkuty? W takim przypadku przesada w walce o praworządność w Polsce byłaby zrozumiała, ale jeśli mamy ty do czynienia z nadgorliwością, to widać gołym okiem, że może ona przynieść skutek odwrotny od oczekiwanego i to nawet podwójnie. Po pierwsze – wzbudzi w całej Europie podejrzenia, że polscy sędziowie, to może być kupa gówna, nie zasługująca już nawet nie na zaufanie ze strony cudzoziemskich kolegów, ale na elementarny szacunek. Jesto to możliwe tym bardziej, że polscy sędziowie nie tylko nie protestują przeciwko tym podejrzeniom, ale mimowolnie je potwierdzają, lamentując nad stanem praworządności w naszym bantustanie. Rekordy zidiocenia bije Sąd Najwyższy, który nie tylko nie wie, czy jest niezawisły, ale nawet – czy tamtejsi przebierańcy w ogóle są sędziami i próbuje się tego dowiedzieć w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości w Luksemburgu. Cóż w takiej sytuacji mogą sobie o nich pomyśleć cudzoziemcy? Że to rzeczywiście banda jakichś podejrzanych typów, od których trzeba trzymać z daleka nawet przestępców, więc cóż dopiero, by się spoufalać z nimi osobiście? W tej sytuacji próby przejścia na ręczne sterowanie sądownictwem przez rząd PiS może wzbudzić za granicą zrozumienie, chociaż oczywiście bez okazywania go zbyt ostentacyjnie, bo na razie rozkazy są inne i niezawisłe sądy czujnie ich nasłuchują. Kiedy jednak rozkazy się zmienią – bo któż może zagwarantować, czy Nasz Najważniejszy Sojusznik nie dokona kolejnego „resetu”, że NATO znowu proklamuje „strategiczne partnerstwo” z Rosją i wtedy wszyscy – niezawisłych sędziów nie wyłączając – będą musieli znowu ćwierkać z całkiem innego klucza – jak w sierpniu 2012 roku?
Stanisław Michalkiewicz
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!