MIESZANINY OBYCZAJOWE
„Mały słownik hiszpańsko-polski – polsko-hiszpański” wydany przez Wiedzę Powszechną w roku 1985 (pierwsza edycja w roku 1964). Nabyto go z myślą o innych czasach, które może kiedyś nadejdą – w epoce, w jakiej cały potężny obszar języka hiszpańskiego, właściwie osobnej, acz przecież katolickiej cywilizacji Hispanidad, był od nas oddzielony „żelazną kurtyną”, „kwestionariuszami paszportowymi”, „pozwoleniami na wydanie paszportu”, „przebitką dewizową”, brakiem „twardej waluty”, wydawaniem „wiz” – „tranzytowych”, „pobytowych”, elementarnym brakiem stosownej lektury i literatury, praktyczną i powszechną niemożnością pobierania lekcji konwersacji w obcych językach (oprócz rosyjskiego w szkole), „wrogością ustrojową państw kapitalistycznych”, na czele z „faszystowską” a później „postfaszystowską” Hiszpanią, z „faszystowskim” Chile, z innymi krajami rządzonymi przez zazwyczaj antykomunistyczne „junty wojskowe”… i tysiącem innych jeszcze barier.
Toteż się tam nie jeździło, lata mijały, a słowniczek stał sobie na półce. Sami edytorzy i dystrybutorzy tego słownika wiedzieli dobrze, iż w socjalistycznej Polsce nie ma on i nie może mieć nabywców, aczkolwiek nakład trzeba wreszcie jakość zbyć, choćby to był księgarski „rynek” li tylko „socjalistyczny”. „Bonifikata 50%” – głosi nadruk na okładce. A zatem – kupujcie słownik hiszpański i liczne inne, które po tej stronie „żelaznej kurtyny” na pewno nie będą wam potrzebne! Poza tym – to jest jednak tak bardzo daleko stąd.
Natomiast w roku 2018 „Mini-rozmówki hiszpańskie” z roku 1990 (pierwsze wydanie 1981 – znamienny rok!) okazały się w pewnym zakresie nieaktualne (sic!), lecz za przyczyną nie Polaków bynajmniej, lecz Hiszpanów; nie wszystkich napotkanych, ale jednak wielu spośród nich. Minęło wszakże jedno pokolenie, od wydania pierwszego półtora pokolenia. Czy i nasz polski język też się tak zmienił (na niekorzyść) w zakresie elementarnych potocznych zwrotów i wyrażeń?
Czytamy w „rozmówkach”, lecz słyszymy przecież w filmach, o ile ktoś tam się odzywa po hiszpańsku: „buenos dias” – dzień dobry. Jeśli ktoś się śpieszy, to wychwycimy uchem tylko jakieś „…os-dias” lub odwrotnie – „buenos…”. Ale i tego nie słychać. Nie liczyliśmy, ale w bardzo wielu przypadkach – może to była 1/5 (to już dużo!), a może nawet 1/3 – witano nas, zwłaszcza w sklepach, jadłodajniach i innych miejscach z żeńskim personelem (sic!) jakimś takim pojedyńczym melodyjnym „olaaá”, z akcentem na ostatnie „a”, co w słowniku i po hiszpańsku pisze się: „hola!”; a na polski wykłada się (w roku 1985, ale pierwsze wydanie słownika, co powtarzamy, jest z roku 1964): „hola! hej! halo! cześć! Witaj!”.
To znaczy że co? Jakaś młódka się spoufala i do nieznajomego i niemłodego już mężczyzny woła od proga „hej! cześć!”; i czyni to w dodatku w ramach wykonywanych właśnie przez siebie czynności zawodowych – w handlu, usługach, gastronomii, komunikacji publicznej, informacji turystycznej, kolejowej, czy w różnego rodzaju kasach i innych okienkach…?
„Hola! Hola! – odpowiadamy z przekornym uśmieszkiem. – Nie tak prędko, panienko…!”. Żeby było jasne: takie zachowanie u Hiszpanek nie było wcale większościowe – co powtarzamy! Niech już iberyści-lingwiści wyjaśniają, czy zachodziło tu zwykłe, zabawne nieporozumienie wynikające wprost z naszej nieznajomości języka hiszpańskiego, czy na przestrzeni epoki „pofrankistowskiej” rzeczywiście przeforsowano tam tak wyrazistą zmianę w obyczajach i w języku. My tu w Polsce takich zmian nie chcemy! „Buenos dias, Señor” („Dzień dobry Panu!”), a nie żadne „hej-hola”. Bo „hejże-hola” jest przeznaczone dla kogo innego i na inną okazję. Nieprawdaż?
„Señor, Señora…”. Otóż właśnie – „Proszę Pana, Proszę Pani…”. Ale także, dla przykładu: „Habla usted español?”; „Czy mówi Pan po hiszpańsku?”. Chodzi o owo słówko „usted” przesądzające o tym, że zdanie czy pytanie jest nacechowane szacunkiem dla rozmówcy. Pamiętajmy wszakże o sławnej (i dawnej) etykiecie hiszpańskiej, która poprzez rodzinne koligacje Domu Habsburgów dotarła była także w pobliże Polski, bo do cesarskiego Wiednia, gdzie ją długo pielęgnowano.
To z Wiednia przybywały nasze królowe-Habsburżanki. W sławnym zaś madryckim klasztorze Las Descalzas Reales (Klaryski Bose – Królewskie, sic!), będącym zarazem wspaniałym muzeum, całkiem przypadkowo znajdujemy w półmrocznym korytarzyku, wśród wielu innych, także dwa portrety dziecięce – liczącego roczek „królewicza polskiego, szwedzkiego i litewskiego” oraz jego trzyletniej siostry – późniejszego króla i wielkiego księcia Władysława IV i zmarłej w dzieciństwie królewny Anny, pierworodnej córki Zygmunta III. Otóż królowa polska, matka tych dwojga i królowa hiszpańska były siostrami – siostra siostrze posłała w darze z dalekiej Polonii wizerunki swoich małych dzieci (polskojęzyczny internet o wspomnianym madryckim klasztorze i jego bogactwach mówi niewiele, ale obydwa te polonica wzmiankuje!).
Co zaś tyczy obyczajów, to owszem, także my mamy własną staropolską szarmanckość i gościnność, całowanie kobiet w rękę… lecz nie o tym tu teraz rozprawiamy.
Tak więc nieosłuchany z dzisiejszą żywą hiszpańszczyzną Polak nie mógł się, jako żywo, dosłyszeć w wypowiedziach dziesiątek rozmówców i rozmówczyń owego „usted” – owszem, bardzo rzadko – i z tego powodu, czyli z braku wzorca nie wiedział jak sam ma się owym „usted” posługiwać, aby było to stosowne do akurat zaistniałej sytuacji.
Zatem „señor” znaczy po łacinie „starszy”, lecz po polsku tyle co „pan” (żeby było trudniej, hiszpański „pan” znaczy po polsku „chleb”). Jak więc będzie po hiszpańsku: „Daj pan spokój, panie starszy…”? Bo chyba nie z użyciem „señor”, „usted”, ani „don”. Chociaż…
Pamiętajmy także, iż po hiszpańsku pisany dużą literą „Señor” to właśnie „Pan – Pan Bóg”; i w kościelnych modlitwach wyraz ten oczywiście słyszymy i wychwytujemy.
Natomiast „buenos dias, caballero…”, to po naszemu musi być „dzień dobry (panie) kawalerze…”. To odmładza, owszem, zwłaszcza gdy mówi tak do nas kobieta. Nie wiemy atoli, w jakim przedziale wiekowym będąc mężczyźni przestają już słyszeć wymawiane do nich „caballero”, i odtąd dla wszystkich są oni już „tylko” „señores”. Bo „caballero” to mniej niż „señor”, jeszcze mniej niż „don” (który to wyraz czyta się na pomnikach, ale w mowie potocznej się go nie słyszy), lecz więcej aniżeli nasze „młodzieńcze” („joven”), tym więcej niż „chłopcze” („chico”, „muchacho”).
Gdyśmy poczynili te i podobne hiszpańskie językowe spostrzeżenia i domniemania, przyszedł nam na myśl Sienkiewiczowski „Potop”. Kimicic spotyka się tam z bardzo różnymi ludźmi, z całym – by tak rzec – społeczeństwem, od prostego chłopka do samego króla. Zależnie od sytuacji i od rangi rozmówcy różni różnie się do tegoż Kmicica zwracają, wszakże nie dość, że do szlachcica, to przecież do pułkownika (formalnie zaś: chorążego orszańskiego), chociaż w młodzieńczym wieku: „ty”, „wasze” („z waszecia”, np. „powiedz mi, wasze, co ty tu robisz”), „kawalerze” (odpowiednik hiszpańskiego „caballero”), „panie kawalerze”, „waszmość”, „panie pułkowniku”, „wasza miłość”, „wasza dostojność”, „wielmożny panie”, „jaśnie wielmożny panie (pułkowniku)”…
Tak to mniej więcej w dawniejszej polszczyźnie było stopniowane, w hiszpańszczyźnie i w innych językach przecież też. Jednakże Rewolucja i w tym zakresie przyniosła „urawniłowkę”; na podstawie owych pobieżnych słuchowych obserwacji zdaje nam się, że zjawisko to sięgnęło czy nie bardziej języka hiszpańskiego niż polskiego.
Idźmy więc dalej: „a Dios” (pisane też: „Adiós”) według naszych wspomnianych źródeł – słownika i rozmówek – znaczy „do widzenia”. Tak na pożegnanie powie w westernie meksykański jeździec. Może też powiedzieć rzecz dosłownie: „hasta luego” lub „hasta la vista”. To ostatnie mówi w jednym z filmów Szwarceneger (postać grana przez tego aktora) na chwilę przed wymierzeniem sprawiedliwości jednemu z groźnych bandziorów (po czym bandzior leci w przepaść na łeb na szyję).
Bo akurat „a Dios”, co przecież widać i słychać, to nie dosłownie „do widzenia”, ale „z Bogiem”; zatem pożegnalne wezwanie pełniące taką samą funkcję jak w polszczyźnie:
„Zostańcie z Bogiem… Do zobaczenia…”. W odpowiedzi słyszymy: „Do widzenia… Szerokiej drogi… Z Bogiem… Niech Bóg prowadzi…”. Czyli właśnie: „a Dios”, odruchowe, potoczne wezwanie Opieki Bożej.
Przy ognisku w piosence o „Pedro na lokomotywie” śpiewało się, jak to żona zaprowiantowała swego Pedro na drogę:
„Daleka jest droga do Ri-io, daleka jest droga do Rio, przez lasy i góry, dziękuję za kury (pieczone), a Dios, a Dios, a Dios…”.
I otóż tego lata w Madrycie i w centralnej Kastylii owego „a Dios” trudno się nam było dosłyszeć, chociaż sami, wedle tego, cośmy w westernach byli usłyszeli, trzymaliśmy się owego właśnie tradycyjnego pożegnania, wychodząc z baru, sklepu, autobusu, kościoła czy z muzeum. A może to tylko następstwo słuchowo-percepcyjnej niedoskonałości człowieka nieznającego żywej współczesnej hiszpańszczyzny? A może jednak to „nowoczesna inżynieria społeczna” przyniosła ze sobą w tamtym kraju usunięcie z potocznego języka Imienia Boga.
Dość często słyszało się natomiast coś jakby „nada” – może znowu częściej u wspomnianego żeńskiego personelu. Słownik podpowiada, że „de nada” to tyle co „proszę bardzo”, lecz w odpowiedzi na „dziękuję” („gracias”); atoli dosłownie będzie to „nic (takiego)”, czyli inaczej poufały już nieco „drobiazg”. Jeśli tak, to dotykamy oto kolejnej zmiany obyczajowo-językowej, którą niech już znawcy nam skomentują. „Nada” bywało wszak też odpowiedzią na nasze „gracias – a Dios”. Albowiem powiedzieć na odchodnem „drobiazg”, a powiedzieć „z Bogiem” („niech Bóg prowadzi”), to udzielić dwóch bardzo różnych wypowiedzi. Nieprawdaż?
Do czego my tu „pijemy”? Ano do tego, że w dzisiejszej Polsce zmiany potocznego języka są nam, a zwłaszcza naszej młodzieży, forsownie narzucane przez najrozmaitsze „publikatory”. Proces ten w krajach Zachodu i w obszarze tamtejszych języków jest najprawdopodobniej już w dalszym stadium. My wszakże nie chcemy, aby ekspedientka w sklepie witała nas poufałym „sie-ma!” (ani nawet „jak się masz!”), ani by żegnała warkliwym „na-ra!” (co ma pochodzić od „do zobaczenia na razie”). Pójdziemy do innego sklepu. Lecz jeśli i tam też już posługują się tą Nowomową?
Ale… narzekamy tu na Hiszpanów, że oni wyraz „Bóg” usunęli z potocznego pożegnania. Jeszcze nie usunęli, w każdym bądź razie nie wszyscy! Oni są najpewniej dopiero w trakcie tego procesu. To przecież my, dzisiejsi Polacy, już od dawna nie żegnamy się zwyczajowym „z Bogiem” (ani też Imieniem Bożym się nie witamy!). Tak więc „przyganiał kocioł garnkowi…”.
Przecież kiedyś w Polsce – w owych rozległych Ziemiach Polskich – także witano się Imieniem Bożym. A na widok dawno niewidzianej osoby lub osoby znienacka spotkanej wołano: „Wszelki duch Pana Boga chwali!”. W odpowiedzi słyszano uspokajające: „I ja Go chwalę”. Lecz dzisiaj u nas nawet (nieznajomy) ksiądz na poczciwe „Szczęść Boże!” chowa głowę w ramiona i w milczeniu przyśpiesza kroku.
Sądzimy, że warto się przyjrzeć owym rozlicznym i nieustannym „szkoleniom” prowadzonym przez rozmaite firmy dla rzesz pracowników i pracownic mających mieć w swej codziennej zawodowej praktyce „bezpośredni kontakt z klientem”. Tam uczą także specyficznego słownictwa oraz sposobów zwracania się do „klienta”, czyli po prostu owej fatalnej Nowomowy. I tak, dla przykładu – przypomnijcie sobie, że to najpóźniej na przełomie stuleci XX/XXI młode panie i młodzi panowie w banku, w urzędzie i w rozmaitych innych miejscach, także sklepach i salonach, gdzie podaje się im swoje personalia, ni stąd ni zowąd, wszyscy jakby na komendę, zamiast „proszę Pana” lub „proszę Pani”, zaczęli do nas, zupełnie obcych im ludzi, z uprzejmym uśmiechem mówić wprawdzie nie na „ty” (angielskie „you”), ale jednak na gruncie polszczyzny już poufale: „panie Marcinie”, „pani Katarzyno”, „panie Lucjanie”. Ta maniera rozprzestrzenia się od tamtej pory również na potoczny język nieurzędowy.
I czy ci nierozważni ludzie nie pojmują, że akurat nas takie traktowanie wcale nie zachęca do robienia z nimi interesów, ani do załatwiania u nich spraw, lecz właśnie zniechęca, gdyż jest zwyczajnie niewłaściwe, nieeleganckie i we wstępnym już stopniu wręcz obraźliwe. Gdyż nasza tradycja językowa jest po prostu inna! Ot, co!
Skoro mowa o komunikowaniu się – a do tej sfery należy także mowa ciała: ruch, mimika, poza, gest – zatrzymajmy się tu mianowicie przy odwiecznym, starożytnym „pozdrowieniu rzymskim”. Wszakże Hiszpania (Iberia) współtworzyła wraz z Italią i innymi licznymi ziemiami już starożytną Republikę Rzymską, że o późniejszym od niej Cesarstwie nie wspomnimy.
Skoro rzymskie, to właśnie łacińskiego, jak w ogóle tamten język, pochodzenia – „saludo”, „salutación”, „salva” – bądź zdrów (panie)! Arriba España! I niech naszej Ojczyźnie dobrze się wiedzie! A nie żadne „Heil Hitler!”, gdyż ta (niemiecka) uzurpacja w posługiwaniu się tym powitalnym gestem – wyciągnięciem, czy wręcz wyrzuceniem prawej ręki ku górze – przetrwała ledwie niewiele ponad dziesięć lat (!) i wygasła wraz z przegraniem przez hitlerowców światowej wojny. Schluß! Ale od czego są seriale „wojenne” z Kapitanem Klosem i inne podobne produkcje, krajowe i zagraniczne?
Od spraw hiszpańskich przepłynęliśmy tym razem do niemieckich, ale tylko na krótko. Oto pewna Niemka, dziś już w starszym wieku, urodziła się, jak wielu wówczas w tamtym kraju, w rodzinie hitlerowskiej i od maleńkości uczona była przez swoich rodziców witać odwiedzających ich dom gości gromkim „Heil Hitler!”. Lecz gdy nadal jeszcze była małym dzieckiem, wojna światowa chyliła się ku klęsce Niemiec, zatem cała rodzina, jak i tysiące innych tamtejszych rodzin, pracowicie oduczała ową dziewczynkę stosowania tego ledwie co niedawno wdrażanego jej gestu i zawołania. Teraz trzeba się już tylko ukłonić (dygnąć) i powiedzieć „guten tag”, niczego nie wykrzykiwać i pod żadnym pozorem nie wymachiwać rączką.
Pani ta później była przywódczynią socjalistycznej frakcji w jednym z Landtagów (sic!). A tak w ogóle, to stwierdzono, że w Republice Federalnej na jej terytorium przed zjednoczeniem z NRD, w regionach gdzie było największe poparcie dla Hitlera, tam później największe sukcesy wyborcze odnosiła SPD. W NRD natomiast, choć przecież nie w warunkach wolnych wyborów, prawidłowość taką również zaobserwowano w odniesieniu do poparcia dla komunistów. Dość już tej dygresji!
Rycerze i żołnierze witają Cesarza Karola V wyciągając ku niemu prawice – salve! A to byli przecież rycerze i żołnierze hiszpańscy, niemieccy, flamandcy, burgundcy, italscy i inni jeszcze. Europejczycy!
W czasie Wojny o Niepodległość prowadzonej przeciwko Napoleońskiemu Cesarstwu Francuskiemu (czyli innemu, aniżeli to wyżej przywołane) oficerowie i żołnierze hiszpańscy, właśne hiszpańscy (sic!), tłumnie przysięgają na dawny sztandar z Krzyżem Burgundzkim (sic!). Kto klęczy, ten wyciąga rękę nieco ku górze, bo tam jest ów sztandar. Kto jest konno, a sztandar ma akurat po swojej lewej stronie, to wyciąga ku niemu lewą rękę; jednak ogół salutuje ręką prawą.
To wszystko wymalowano na owych bardziej lub mniej starych płótnach wywieszonych w tamtejszych muzeach. No, a gdy Generał Franco odbiera defiladę Zwycięstwa pośród rozentuzjazmowanych tłumów… Sami więc rozumiecie, że na szczęście efemeryczni (lecz zarazem bardzo intensywnie dla nas szkodliwi!) niemieccy narodowi-socjaliści, czyli hitlerowcy, zwyczajnie zawłaszczyli ten stary europejski gest pozdrowienia. A na krótko przed wojną polska Młoda Endecja także się nim posługiwała – jak to daleko na północ od rzymsko-hiszpańsko-włoskiego obszaru śródziemnomorskiego! – ale wobec nawały niemieckiej przestała.
Swastyka też została przez hitlerowców zawłaszczona. W hiszpańskich muzeach-lapidariach, w jakich zgromadzono nader liczne rzeźbione kolumny i inne kamienne detale z nieistniejących już kościołów wizygockich, znajdziemy rytą i naszą góralską (przedwojenną) swastykę, i coś w rodzaju naszej góralskiej „lelui”, i „parzenicy”, i wiele innych nieobcych nam symboli. Europa!
* * * * *
Co kraj to obyczaj, aczkolwiek w innym katolickim kraju będąc spodziewamy się, że na pewnym pułapie obyczaje mamy wspólne. Co jest pewne, to to, że je mieliśmy, aczkolwiek fala „modernizacji” podąża obecnie nader dynamicznie. O wielu tego przejawach była mowa w poprzednich odcinkach. Co więcej?
Czy w Polsce zaobserwowaliście „już” taki obrazek, jak my w pewnym madryckim kościele (otwartym, nieobiletowanym, wewnątrz trochę ludzi oczekujących na mającą się rozpocząć Mszę)?
Oto wkracza do świątyni „taki sobie starszy gościu”, ubrany jak wszyscy przechodnie, stosownie do panujących wysokich temperatur. Na widok tego pana Polak odruchowo wykonuje gest „czapka” (po hiszpańsku „gorra”), najwidoczniej ogólnoludzki, skoro stary czapkę z głowy, acz dopiero w środku kościoła bez gadania zdejmuje.
Mowa ciała, ważna rzecz na Południu, gdzie – jak zauważył był jeden z naszych pamiętnikarzy – przecież ciepły kożuch nie krępuje ludziom ruchów przez pół roku. Podobno w Hiszpanii za pomocą gestów można w pewnych sytuacjach wyrazić nawet aż czterdzieści procent treści; choć jednocześnie słychać (i widać), że Hiszpanie są narodem nader rozmownym (że się powstrzymamy od stwierdzenia, że wedle naszych przyzwyczajeń nawet gadatliwym).
Wszelako nasz nowoprzybyły podchodzi kolejno do siedzących w ławkach „señoras” żebrząc o datki. One go stanowczym gestem odpędzają, gdyż wewnątrz świątyni się nie żebrze – tu mowa ciała bodaj zupełnie zastępuje wypowiedź słowną! Dziadyga nie posuwa się już w głąb kościoła. Mrucząc coś pod nosem (może przekleństwa) robi w tył zwrot i na środku głównej nawy zamaszystym ruchem zakłada czapkę (sic!). Najwidoczniej… znowu obraził się na Kościół i na wyznawców Jego. Oczywiście ani żegna się on krzyżem, ani klęka. My zaś już się nie fatygowaliśmy, aby nakłonić go, by czapkę powtórnie zdjął; niebawem był już na zewnątrz.
Kilka lat temu w środku Warszawy, w Wielką Sobotę, facet bez czapki zagarnął jednym ruchem forsę z koszyka stojącego pośród innych koszyków, tych ze Święconem. Już tam nasze „señoras” mienie kościelne wraz z wezwanym natychmiast księdzem odzyskały.
No, dobrze… Zatem inna scenka (nowo)hiszpańska. W jednym z poprzednich odcinków opisywaliśmy duży współczesny obraz przedstawiający Franciszkańskich Męczenników Kastylii z 1936 roku. W kaplicy, gdzie wisi ten obraz, znajduje się także ołtarz, jak to dzisiaj, „posoborowy”, a pomiędzy ołtarzem a obrazem stoi ozdobny tron, najwidoczniej dla księdza-celebransa. Całość jest od kościelnej nawy oddzielona ozdobną barierką (o ile dobrze pamiętamy tę barierkę). A w ogóle rzecz dzieje się w sławnej średniowiecznej świątyni (obiletowanej!).
Czy naszemu polskiemu chłopowinie (sic!), występującemu nadto z żoną i z dzieckiem, przyszło by do głowy włazić za te barierki, a tym bardziej za ołtarz, i to w sytuacji, gdy wszystko dobrze widać sprzed barierki i nic niczego nie zasłania? A tamten Hiszpan wlazł, zasiadł na tronie, za ołtarzem jak w karczmie za stołem i żonie kazał robić sobie zdjęcie. Lecz ktoś już patrzy mu w oczy z pewnego oddalenia, kręci głową z dezaprobatą i wykonuje spokojny, acz wyrazisty ruch dłonią – takie gesty stosuje się zwykle wobec dziecka.
Nie wolno? Aha! No to przepraszam. Już wychodzę.
Chłopowina wylazł z kaplicy, a my się ponownie przekonaliśmy co do potęgi mowy ciała oraz, jednakowoż, zdyscyplinowania współczesnego hiszpańskiego społeczeństwa.
Oni tam przecież, przez nikogo nie wzywani, na przystanku autobusowym sami ustawiają się w kolejce, wchodzą przednimi drzwiami (by opłacić przejazd „kartą zbliżeniową” lub kupić bilet u kierowcy), wychodzą środkowymi lub tylnymi. Ktoś przekonywał, że u nas też tak kiedyś podobno było.
Inna scena, też (przy)kościelna. Oto wspomniane w jednym z poprzednich odcinków podmadryckie Wzgórze Anielskie. Poniedziałkowe przedpołudnie, więc pusto. Pomału nadjeżdżają z dołu samochody – jeden, drugi, nieliczne. Nadjechał też sportsmen-cyklista, z wyglądu ktoś w rodzaju prezesa lub dyrektora „wykorzystującego zaległy dzień wolny”, i nie zdejmując rowerowego kasku wszedł do starszego ze stojących na wzgórzu kościołów, lecz nie bawił w nim długo. Młodzieniec po cywilnemu, zamiatający chodnik, nie zareagował, pomimo że przybysz wdał się był z nim przed wejściem nawet w krótką pogawędkę.
Po drugiej stronie wielkiego placu, na schodach wiodących do owej pół-podziemnej świątyni, na jakiej stoi tamten wielki pomnik Najświętszego Serca Jezusowego, z figurą Chrystusa Pana na szczycie, przysiadła jakaś gromadka, jak (prawie) wszyscy, w krótkich rękawkach i takichże spodenkach. Wyglądali, jakby tam właśnie, na tych kościelnych schodach, a nie gdzie indziej, postanowili byli spożyć suchy prowiant.
Zbliżamy się zaintrygowani, a tu naszych uszu dochodzi jakaś rytmiczna recytacja. Co oni wszyscy trzymają w dłoniach? Ależ tak, oni właśnie głośno odmawiają różaniec – nie w chłodniejszym świątynnym wnętrzu, lecz tu właśnie, na schodach, w cieniu świątynnej ściany!
Ludzie ci wyglądali, jak trzy spokrewnione lub zaprzyjaźnione małżeństwa w średnim wieku; jak też prezesi, dyrektorzy, czy może ordynatorzy, z małżonkami pełniącymi może i podobne zawodowe funkcje. Lecz i oni w tamten poniedziałek najwidoczniej „wzięli wolne”.
Marcin Drewicz, październik 2018
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!