Co jest, tu na ziemi, ważniejszego nad… ziemię właśnie? Słyszymy przecież: „Pamiętaj człowiecze, że z prochu (ziemi) powstałeś i w proch się obrócisz”. Tak więc debata rolna, jaka szykowała się jeszcze zanim Sto Lat Temu został wybrany polski Sejm, i jaka wreszcie wybuchła kilka miesięcy po jego zwołaniu, dotyczyła nie tylko samego „resortu rolnictwa”, lecz całokształtu zagadnień zbiorowego bytowania narodu. W tamtych atoli czasach to właśnie rolnictwo dawało główną dla tego bytowania podstawę materialną (i dzisiaj też, skoro każde stworzenie, aby przeżyć, musi jeść).
Michał Bobrzyński w swoim „Wskrzeszeniu Państwa Polskiego”, w rozdziale o znamiennym tytule „Rozstrój”, co do spraw wewnętrznych nowo powstałego państwa podaje cztery wiodące zagadnienia: konstytucja, administracja, aprowizacja i właśnie, z aprowizacją najściślej związana, reforma rolna, za sprawą ugrupowań lewicowo-ludowcowych dominująca nad pozostałymi.
Choć przecież wciąż trwały wojny i trwać jeszcze miały długo. Na początku kwietnia 1919 bolszewicy wciąż jeszcze okupowali Wilno, a Ukraińcy wciąż jeszcze ogniem armatnim ostrzeliwali Lwów i rwali jego kolejowe połączenie z Przemyślem. Armia Hallera nie przybyła jeszcze z Francji, natomiast polski Sztab Generalny – a trwała wtedy konferencja pokojowa w Wersalu – poważnie liczył się z groźbą trójstronnego niemieckiego uderzenia na ledwie co oswobodzoną Wielkopolskę. Trwała i trwać jeszcze miała długo epopeja naszych wojsk walczących z Armią Czerwoną w Rosji i na Syberii. To wtedy rozgrywały się wydarzenia, jakie posłużyły za fabularną podstawę dla znanego filmu z Eugeniuszem Bodo o znamiennym tytule „Bohaterowie Sybiru”.
Natomiast w Polsce – ciągłe groźby wiosennych strajków rolnych… to a propos owej aprowizacji. W stołecznej zaś Warszawie, w izbie sejmowej, skorelowane ściśle z tamtymi groźbami, otwarte żądania wywłaszczenia wszystkich „posiadaczy ziemskich”. Ci, co tego gromadnie żądali, spierali się pomiędzy sobą o trzy tylko sprawy: 1) czy wywłaszczać z odszkodowaniem (zawsze marnym), czy bez żadnego odszkodowania; 2) ile tym właścicielom gruntu zostawić – do 300, 200, czy może 100 morgów? Jedna morga nowopolska = 0,5598 hektara; 3) co z tym dalej robić, czy parcelować czy nie, a jeśli tak, to jak drobno?
I osiągnęli swój cel, jednak w pełni dopiero po upływie ćwierćwiecza, z pomocą Armii Czerwonej, na jesieni roku 1944 i z początkiem roku następnego, w wersji najskrajniejszej – bez odszkodowania, wypędzając właścicieli i rabując także ich mienie ruchome, łamiąc przez siebie samych ustanowione prawo o pozostawieniu małych „resztówek”; jedne wywłaszczone areały pozostawiając jako osławione później PGR-y, inne parcelując jak najdrobniej, sztucznie mnożąc wiejską biedę. To był projekt rodzimej polskiej lewicy, jeszcze z przełomu XIX/XX wieku. Skutki jego realizacji ciążą nam do dziś we wszystkich dziedzinach polskiego życia, wcale nie tylko tego „rolnego”.
Spośród dziesiątek poselskich mów wygłoszonych w Sejmie prawie już Sto Lat Temu wybraliśmy dla PT Czytelników omówienie trzech z nich – ziemianina z Kongresówki, księdza-patrona z Wielkopolski i Żyda z Galicji. Ci trzej posłowie Sprzed Stu Lat – Stanisław Chaniewski, ks. Józef Kurzawski oraz Henryk Koliszer – najlepiej ze wszystkich, jak sądzimy, bronili poszanowania własności w Polsce. Inni wygłaszali mowy podobne do tych, jeszcze inni starali się godzić przysłowiowy ogień z wodą, strona przeciwna była jednak konsekwentna i nieubłagana. Odsyłamy zatem wprost do naszej rozprawy, z jakiej poniżej cytowane fragmenty pochodzą:
Marcin Drewicz, „Głęboka przemiana rewolucyjna. Sejmowa debata nad reformą rolną w Polsce w roku 1919. W 90. rocznicę”, Lublin 2009, ss. 760.
Dziś mamy już Rocznicę Setną. Debata z lata 1919 roku była przewlekła i burzliwa. Zakończyła się powzięciem aktu o randze sejmowej uchwały. Zwolennicy reformy głosowanie nad ostatnią sporną kwestią wygrali przewagą jednego głosu (sic!). Rok później – o czym też jest mowa we wspomnianej książce – do debatowania nad, tym razem, ustawą, nikt się już nie garnął, więc „Sejm niemy” błyskawicznie i bez sprzeciwu przyjął to prawo, zawierające treści wytargowane wcześniej. Aha… obywatele migający się od wojska oraz dezerterzy mieli być wyłączeni spod dobrodziejstw reformy rolnej. Bolszewicy stali u bram!
Rozdział IV/6
13 czerwca 1919 r., piątek,
49 posiedzenie Sejmu Ustawodawczego
Stanisław Chaniewski, poseł Klubu Pracy Konstytucyjnej (ss. 202-221)
– główne argumenty i hasła – ochronić własność
Przedstawiciel konserwatystów i członek Komisji Rolnej, prof. Stanisław Chaniewski, przemawiał dopiero jako trzynasty uczestnik referowanej tu debaty. Zawarł on wprawdzie w swym wystąpieniu pewne wątki, które już byli poruszali przedmówcy z prawej strony sali sejmowej, jak np. kwestia odmiennych warunków panujących w każdym z byłych zaborów, czy też potrzeba zapewnienia krajowi aprowizacji. Niemniej mowa Chaniewskiego nacechowana była oryginalną świeżością, a to dlatego, że jako pierwszy, a zarazem jeden z zaledwie dwóch czy trzech mówców, przystąpił on do zdecydowanej obrony własności prywatnej, pojmowanej jako jedna z naczelnych zasad politycznych, a także wygłosił płomienną apologię ziemiaństwa, tak bardzo znieważanego z sejmowej trybuny.
Niektórzy posłowie ludowcowo-lewicowi, wtrącali kilkakrotnie swoje uwagi, na które mówca zasadniczo nie reagował. Posła Chaniewskiego nie oklaskiwano, ani w trakcie, ani po zakończeniu wystąpienia. Lewicowcy i ludowcy nie mieli ku temu powodów, natomiast narodowi demokraci musieli słuchać, najpewniej zawstydzeni, krytyki kierowanej z prawej strony sceny politycznej, i adresowanej pośrednio także do nich; bo ludowców i socjalistów profesor Chaniewski demaskował wprost. Wskazywał m.in. na to, co wszyscy mogli byli przecież usłyszeć z ust posłów PPS – że oto ludowcowa reforma rolna (ta wg zapisu zawartego w druku sejmowym nr 530) stanowi dogodny etap na drodze do socjalizmu.
Jedyny poseł KPK z Kongresówki odrzucał zarówno samą zasadę wywłaszczania kogokolwiek, dokonywanego w celu zamiany użytkowników gruntów, jak też pomysł określania jakiegokolwiek maksimum posiadania ziemi; zajmował więc stanowisko odmienne od narodowych demokratów, tzn. konsekwentnie prawicowe. Być może dlatego, aby ich do swego ugrupowania całkiem nie zrażać, czynił w swych poglądach niejaki wyłom. Dopuszczał on mianowicie stymulowaną przez państwo parcelację szczególnie rozległych dóbr ziemskich, w połączeniu ze znoszeniem ordynacji rodowych i zamianie ich własności z rodowej na prywatną.
– obrona własności prywatnej
„Punktem ciężkości w sprawie reformy jest wywłaszczenie większej własności – wskazywał słusznie Chaniewski. Wywłaszczenie to ciężki argument, to argument przekreślający prawo do własności – prawo, na którym się opierał dotychczasowy ustrój całego społeczeństwa nie tylko naszego, ale wszystkich cywilizowanych społeczeństw; prawo, na którym opierała się dotychczasowa etyka tych społeczeństw, w całym ciągu ich długich dziejów” (ł.1 24, podkr. M.D.). Mówca wyrażał zdziwienie, z jak „lekkim sercem” przyjęto w Polsce „zaprzeczenie prawa do własności, czyli wywłaszczenie” jako temat publicznej debaty; jakby zapomniano tak niedawne, a zarazem słuszne pretensje do pruskich i rosyjskich zaborców za to właśnie, że oni Polaków wywłaszczali. Poseł KPK sięgał do podstaw, przypominając słuchaczom, że „cel nie może zmienić moralnych kwalifikacji samego czynu”, zaś „uprawnione bezprawie prawem się nie stanie” (ł. 24-25, podkr. M.D.).
„Gdy raz poderwiemy pojęcie własności, to usuniemy potężną podporę w naszych wiązaniach społecznych, [a] całość budowy poważnie zachwiać się musi. Wchodzimy tu na pochyłą równię, na której, niestety, zatrzymania już nie ma – w czerwcu roku 1919 przestrzegał Stanisław Chaniewski przed tym, czego wszakże Polska nie uniknęła, i czego następstwa przetrwały do następnego – XXI stulecia. Dzisiaj wywłaszczymy obszarników, jutro inne wartości odebrać posiadaczom wypadnie – fabryki, kamienice, ale na tym nie koniec”.
„Na nic się nie przyda straszyć ludzi!” – takim okrzykiem próbował ktoś zbić mówcę z tropu, ale ten na to nie zważał, rozwijając swoją myśl: „Najradykalniejsza reforma będzie zawsze tylko połowicznym w najlepszym razie załatwieniem sprawy. Niezadowolonych będzie wielu, będzie bardzo wielu. I ci przyjdą do głosu, i zaczną wywłaszczać tych, co wówczas jeszcze coś własnego mieć będą. Dziś wywłaszczający z kolei wywłaszczonymi zostać mogą” (ł. 25, podkr. M.D.).
Że jego słowa nie są jedynie wyrazem jakiejś teorii czy fantazji, ale „niestety, głęboko odczutej prawdy”, udowadniał poseł odwołując się do tego, co się właśnie dokonywało w niedalekiej Rosji: „Tam wywłaszczyli chłopi dziedziców, a dziś z kolei tego chłopa wywłaszcza każdy, któremu może nic się nie dostało. Czerwoni gwardziści dzisiaj walczą nie z kim innym, tylko z tak zwanymi kułakami, tj. z chłopem, który coś posiada. Na tej drodze łatwo dochodzi się do tego, że sprawdzić się może, co się Panom dziś widzi tylko fantazją” (ł. 25). My, potomni, wiemy, że w Polsce też się sprawdziło, już dwadzieścia lat później, w trakcie kolejnej wojny światowej, a następnie w pierwszej dekadzie po jej zakończeniu.
Takiego wywłaszczenia, o takim zasięgu, jakiego chcieli ludowcy, poseł Chaniewski nie mógł się doszukać „w któremkolwiekbądź prawodawstwie” (ł. 27). Jednak w zasięgu węższym było już ono u nas znane, że wspomnimy choćby na przez samego mówcę przywoływane antypolskie rugi rosyjskie i pruskie; otóż właśnie – rugi i zabór mienia. Jeśli pominąć te i podobne prawa wyjątkowe, w tym rewolucyjne (np. przypadek Francji, wysławiany przez bezpośredniego przedmówcę Chaniewskiego), Europa sprzed Wielkiej Wojny wywłaszczania jednej warstwy społecznej przez inną nie znała; i do tego się właśnie poseł KPK odwoływał. W swej przemowie nie podejmował on zarazem problemu, na jaki zwracali uwagę niektórzy spośród przedmówców, że właśnie w sąsiednich państwach dokonują się tego rodzaju wywłaszczenia, i na nich opierają się tamtejsze reformy rolne. Przecież nie takich praw pragnął Stanisław Chaniewski dla swej Ojczyzny.
„Wszak wiadomym jest prawo o wywłaszczeniu na użytek publiczny – starał się mówca uporządkować podstawowe pojęcia – ale publicznym interesem nie mogę nazwać wywłaszczenia jednego [obywatela] na rzecz drugiego. Tego rodzaju wywłaszczenie musimy uznać jako nadużycie, które musi się stać wysoce niebezpiecznym. Prócz tego, z wywłaszczenia w ten sposób przeprowadzonego, wyniknąć może cały szereg bardzo niebezpiecznych skutków” (ł. 27).
Doprawdy, „długi” wiek XIX, zakończony wojną światową i bolszewicką rewolucją, przyniósł w Europie rozłam cywilizacyjny. Po jednej stronie pozostali ludzie, bardzo zresztą rozmaici, których przedstawicielem był m.in. profesor Chaniewski. Nową zaś odmianę społecznego bytowania przyjęli ci, których reprezentował choćby taki Błażej Stolarski. On to przekonywał, jak już wiemy, że nie ma żadnej różnicy pomiędzy wywłaszczaniem gruntów ziemianina na cele reformy rolnej, a wywłaszczaniem czyichkolwiek gruntów pod budowę linii kolejowej.
Skutkiem przymusowych wywłaszczeń pod parcelację będzie oczywiście zniszczenie ziemiaństwa: „Rzecz prosta, że dla wywłaszczonych będzie to ruiną materialną i gwałtownym kryzysem moralnym – przewidywał celnie Chaniewski. Wprawdzie coś niby za tę ziemię ma się zapłacić, ale ma się rozumieć mało, żeby biedny chłopek nie przepłacił; a że się to zapłaci jakimiś papierami, papierami mało wartościowymi, to z tego może w gruncie rzeczy, po zamianie na gotówkę, nawet na ciężary (sic!) nie starczy” (ł. 27).
– nie potrzeba reformy rolnej
Poseł Chaniewski zwracał się do ludowców: „To, o co Wam dzisiaj chodzi, dziś potrzebne nie jest. Ziemia, której tak dalece chłop pożąda, której dostać pragnie, ta ziemia go nie minie, ta ziemia dla niego przeznaczona, ona się jego własnością kiedyś stanie. Może to trochę wolniej pójdzie, może nie w tym tempie, jakie Panowie chcielibyście od razu, ale pójdzie pewną drogą, uczciwszą, i taką, której nikt nigdy kwestionować nie będzie. To może się stać drogą inną – bez pogwałcenia prawa, bez pogwałcenia sprawiedliwości. A na tych fundamentach przecież i ludowa (sic!) Rzeczpospolita oprzeć by się powinna. Ta sprawiedliwość, to prawo, może być kiedyś i chłopu potrzebne, bo i jemu jego prawa jednak zakwestionować można” (ł. 25-26).
Otóż, zdaniem mówcy, chłop „do tej ziemi dojdzie, bo już do niej dochodzi”. Chaniewski przypominał, mając zapewne na myśli przypadek Kongresówki, że „od uwłaszczenia do dziś dnia, bez wywłaszczania, drogą naturalnej ewolucji, połowa ziemi dworskiej przeszła w ręce chłopa. Jeżeli to było możliwe przed wojną, to dzisiaj, po wojnie, która sprowadziła nie tylko wyniszczenie całego szeregu warsztatów rolnych większych, ale która sprowadziła także przewrót w wielu pojęciach [i] stosunkach, droga przejścia będzie jeszcze szybsza, bo, rzecz prosta, że niejeden warsztat większy nie będzie mógł się utrzymać. A jeżeli chłop mógł przedtem tę ziemię nabyć, to dzisiaj chłopu siły nie zabraknie”. Poza obszarami, które uległy wojennym zniszczeniom, „chłop się nieraz dorobił, chłop ma oszczędności i chciałby je ulokować, więc pragnie ziemi mocniej niż dawniej” (ł. 26).
Zauważmy, że mówca stwierdzał pośrednio, niejako „między wierszami”, że ofiarą wojny, zarówno pod względem materialnym, jak politycznym i społecznym, jest przecież wielka własność. To ona ma i będzie miała przed sobą przeszkody w odbudowywaniu się i powracaniu do przedwojennej świetności. Tymi zaś, którzy na tym – chciał nie chciał – skorzystają, będą właśnie chłopi. Ale wielu spośród nich, przede wszystkim zaś ludowcowym przywódcom to nie wystarcza – oni chcą jeszcze więcej.
Sztuczne przyśpieszanie procesu „przejścia” ziemi z rąk większej do mniejszej własności uważał Stanisław Chaniewski za niepotrzebne, zatem i całą reformę rolną, jak ją powszechnie w Sejmie rozumiano, uważał za zbędną (ł. 26, 27). Jednocześnie, pod parcelację taką, do jakiej możnaby przystąpić od razu, było w Polsce, zdaniem mówcy, ziemi „aż za wiele”. Były to grunta: skarbowe, donacyjne, [pruskiej] Komisji Kolonizacyjnej, [rosyjskiego] Banku Włościańskiego, „mnóstwo z wolnej podaży”, a nadto owe półtora miliona morgów ofiarowanych „po cenie, jaką rząd będzie uznawał za właściwą, przez ziemian ze wszystkich trzech dzielnic Rzeczypopolitej”. Wszystkiego było tak dużo, „że przy największym wysiłku i największym pośpiechu trzeba jednak parę lat popracować, aby tę ziemię nowym dziedzicom oddać” (ł. 26, podkr. M.D.). Nie ma ponadto „żadnych danych, ażeby się ta podaż zmniejszyła” (ł. 27).
– zagrożenie aprowizacji kraju, obciążenie finansów państwa
Ustanawianie maksimum posiadania ziemi, i to jednego dla kraju tak bardzo wewnętrznie zróżnicowanego (ł. 21-22), przyrównał poseł Chaniewski do historyjki „o chłopie, któremu ukradziono konia z wozem; ale złodziej litościwy, czy wspaniałomyślny, bat mu zostawił”. „Dziękujemy panu Dąbskiemu za ten bat” – dodał mówca, na co z sali odkrzyczano: „Dajcie nam tę biedę swoją, to my Wam oddamy nasze rozkosze” (ł. 27). Wołano wszakże przedwcześnie, bo do ziemian, którym jeszcze ów „koń z wozem” nie został zrabowany. Natomiast w dalszej części swego wystąpienia Chaniewski ganił Ministra Rolnictwa za to, że ten, już w swoim „projekcie zasad reformy rolnej” (druk sejmowy nr 526) aprobował był maksima „dla poszczególnych właścicieli”, czy też mające obowiązywać „w okręgach”. Jakiekolwiek bowiem ustalanie miar ograniczających władanie ziemią uznawał mówca za nieuzasadnione i szkodliwe; dobre zaś tylko jako „środki agitacyjne”, dla tych właśnie, którzy się nimi posługują (ł. 34).
„Na skutek gwałtownego tego przejścia (gruntów od ziemian do chłopów – M.D.) musi się jednak zmniejszyć i produkcja w kraju – przewidywał były wykładowca Akademii Dublańskiej i współzałożyciel Centralnego Towarzystwa Rolniczego. Rola chłopska u nas dotychczas wydawała przeciętnie mniej od dworu o 1 do 2 ziarn; nowi dziedzice ze świeżo nabytej ziemi muszą mieć jeszcze mniej. (…) Każda zmiana w gospodarstwie rolnym (…) musi pociągać za sobą upadek wydajności w pierwszych co najmniej latach”. Nadto, zmniejszenie krajowej produkcji będzie spotęgowane tym, że wiele ziemi obejmą dotychczasowi fornale, którzy nigdy samodzielnie i na własną odpowiedzialność nie gospodarowali (ł. 27-28).
Należy sądzić, że poseł Stanisław Chaniewski postrzegał sprawę, której bronił, za prawdziwie zagrożoną; bo to wynikało z prostej „arytmetyki sejmowej”. Przemawiał wszelako odważnie, a z treści przemówienia można wnosić, że nie zabiegał o łaskawość jakiegoś innego ugrupowania potencjalnych koalicjantów. Przeciwników zaś politycznych, podobnie jak sytuację, w jakiej Polska się właśnie znajdowała, opisywał w kategoriach merytorycznych, nie tracąc sił ani czasu na wygłaszanie osobnej nagany kierowanej do szczególnie niewygodnych mu osób lub nieprzyjaznych ugrupowań.
Chaniewski oceniał ogół włościan jako tych, którzy wykazują „niechęć (…) do rachowania się z potrzebami innych”. „W ciężkich chwilach, które przeżywamy, trudno zaprzeczyć, że chłop nasz na ogół, poza, niestety, bardzo nielicznymi wyjątkami, nie stanął na wysokości zadania. Udział drobnej własności w aprowizacji kraju jest śmiesznie wprost mały. Za okupantów chłop dawał niewiele; swojemu zaś rządowi, już nie wiem dlaczego, nie dał nic” (ł. 28).
Chociaż w stenogramie odnotowano „wrzawę” o kilka zdań dalej, musiała ona zapewne wzbierać już począwszy od tych słów Chaniewskiego. Należy pamiętać, że wypowiadano je w okresie, w którym, jak to bywa w krajach prowadzących wojnę i przez wojnę wyniszczonych, na rolników nałożono przymus dostaw żywności2. Stanisław Chaniewski był wszakże jednym z tych rolników, a na sali sejmowej zasiadało wielu innych. Mówca nie pozostawał gołosłowny i podał liczby: „[Chłop] oddał (polskim władzom – M.D.) zaledwie 10%, podczas gdy od większej własności zabrano 85%; a nota bene z morgi chłopa żądano w kontyngencie ustanowionym zaledwie połowę tego, co z morgi większej własności. Otóż mam prawo powiadać – podkreślał Chaniewski – że jednak chłop, skoro nawet tego nie oddał, obowiązku swego nie spełnił” (ł. 28).
Poseł KPK, jako wyjątek wśród uczestników debaty rolnej, podał źródło przytoczonych danych liczbowych, ale chyba trochę sprowokowany do tego przez ową „wrzawę” ogarniającą salę sejmową: „Te cyfry, Panowie, które Was gniewają, wszak nie moje są, nie pochodzą ode mnie. To są cyfry z Ministerium Aprowizacji; a nie możecie posądzać to Ministerium o specjalne schlebianie wielkiej własności”. Poseł „Wyzwolenia” Jan Smoła uznał wtedy za stosowne zawołać: „W powiatach w Galicji chłopi umierają z głodu, a Wy macie ziemię, więc musicie dać (tu najpewniej: dostawy kontyngentowe – M.D.)” (ł. 28).
Ten fragment mowy Chaniewskiego, jak i uwaga Smoły, dotyczyły sytuacji wojennej. Poseł KPK wyraził zaraz nadzieję, że „nie wiecznie może będziemy w wojnie”, więc że obowiązek odstawiania kontyngentów żywnościowych kiedyś ustanie. Niemniej, mówcy szło przecież o to, co natychmiast podkreślił w następnych zdaniach – że skoro chłopi, pomimo nałożonego na nich (i na innych rolników) przymusu, aprowizują kraj w niewielkim stopniu, w warunkach uwolnionego handlu będą to czynić w stopniu jeszcze mniejszym, a ludowcowa reforma rolna dodatkowo pogłębi to zjawisko (ł. 28), tak że ponownie stanie się aktualne powiedzenie – „ile Maciek wypracował, tyle Maciek zjadł” (jako pierwszy przywoływał je wszakże przemawiający dnia poprzedniego Wacław Wojtulanis, ł. XLVIII/58).
Oczywiście, mówca wyrażał obawę, że w następstwie przyjęcia zasad narzucanych przez ludowców pojawi się w Polsce deficyt żywnościowy. To wywoła uzależnienie nowobudowanego państwa od obcych, albowiem ów deficyt trzeba jakoś pokryć. Rozkręci się więc, łatwa do przewidzenia, spirala zależności: „Ten niedobór trzeba pokryć dowozem, a za dowóz, niestety, płacić trzeba. Ponieważ zaś wywieźć nie mamy nic (sic!), więc trzeba się będzie zapożyczyć lub zastawić. Jednym słowem będziemy musieli wejść w zależność od obcych; czy to nam wyjdzie na dobre, pozwalam sobie wątpić” (ł. 28).
Mówca oceniał, jednym zdaniem burząc argument z takim zapałem budowany zwłaszcza przez Jana Dąbskiego (ł. XLIV/34-35, 49), że produkcja zwierzęca pochodząca z gospodarstw włościańskich wszelako „w bilansie ogólnym nie wyrówna tej straty, którą poniesiemy na mniejszej produkcji ziarna” (ł. 29). Zaraz po tym, będąc wszakże specjalistą z dziedziny hodowli, wygłosił miniwykład, kierując go wprawdzie do wszystkich słuchaczy, lecz, nie wiemy dokładnie dlaczego, wywołując z nazwiska posła Smołę. „Wreszcie o jednym jeszcze trzeba pamiętać w tej właśnie chwili – zaznaczał Chaniewski – kiedy żywności nadmiaru nie ma. Wytwarzanie produktów zwierzęcych z takich produktów roślinnych, które się bezpośrednio na spożycie ludzi przydać mogą, jest ogromnym marnotrawstwem, jest marnotrawstwem bardzo ciężkim, które bynajmniej niczym usprawiedliwić się nie da. Ale to jest prawo fizjologiczne, które, panie Smoła, nie da się żadną doktryną obalić, że jeśli spasiemy kartoflami czy żytem trzodę, to zaledwie dziesiątą część tego, co zje ta trzoda, człowiek w tym mięsie dostanie. To (…) żadną teorią przegadać się nie da. Z czasem (…) może być inaczej. Z czasem być może, że produkcja się zwiększy, z czasem być może, że i pewien podział pracy w wytworach będzie wskazany. Ale, Panowie, to nie na dziś ten eksperyment” (ł. 29, podkr. M.D.).
Wprowadzanie owych „eksperymentów”, czyli ludowcowej reformy rolnej, przynieść może jedynie „zmniejszenie produkcji” oraz „zmniejszenie lub zniszczenie przeważnie przemysłu rolnego”, czyli podcięcie najważniejszych dochodów państwa. „Jednocześnie znakomicie wzrosnąć muszą wydatki tego państwa”, którego obecne już położenie „zazdrości godne nie jest”. Coś jednak trzeba będzie za wywłaszczaną ziemię zapłacić, „w jakikolwiek sposób, choćby procentami” – przypuszczał Chaniewski, mając na względzie projekt większości Komisji Rolnej. „Ma się rozumieć, nie wierzymy na serio propozycji p[osła] Stapińskiego, który tutaj wszystko chciałby wziąć za darmo. Nie dopowiedział tylko p. Stapiński, czy i inwestycje na tych nowych siedzibach także za darmo trzeba będzie robić. Bo jeśli (jak chce Stapiński – M.D.) można wziąć ziemię za darmo, to dlaczego nie wziąć [za darmo] tych produktów, z których można stworzyć gospodarstwo i inwentarz?” – zadawał mówca retoryczne pytanie (ł. 29, podkr. M.D.).
Kontynuując ten wątek pytał dalej profesor Chaniewski: „Czy zadał sobie który z projektodawców reformy (…) trud obliczenia, co dzisiaj kosztować będą te setki tysięcy naszych (chyba raczej: nowych – M.D.) budowli, które wznieść trzeba będzie? Co wypadnie dać za inwentarz, za narzędzia; a to już niestety gotówką płacić trzeba. Żadnymi obligacjami lub rentami nie zapłacimy murarzy, cieśli, ani wagonu wapna, ani nawet skrzynki gwoździ. To wszystko gotówką trzeba zapłacić. Same [te] inwestycje wynoszą, bardzo skromnie, licząc na kilkunastu morgach osady, najmniej 25 tys. marek (na jedno gospodarstwo – M.D.). Otóż te dziesiątki miliardów ma zaryzykować państwo na nieprodukcyjne cele, które nie są zwiększeniem jego siły i zwiększeniem dochodów, w zamian za reformę, która będzie na razie tylko przepisaniem tytułu własności. Jednocześnie reforma ta daje gwarancję, że dochody państwa znakomicie się zmniejszyć muszą. [Atoli] o sfinansowaniu całej sprawy projekt ludowców milczy” (ł. 29-30, podkr. M.D.).
– chłopi a projektowana przez ludowców reforma rolna
Wszelako państwo czerpie gros swoich dochodów od obywateli, w postaci podatków oraz innych opłat. Kto więc, w ostatecznym rozrachunku, zapłaci za reformę? Mówca zmierzał do odpowiedzi na to pytanie: „Nie da się już, rzecz prosta, nic wycisnąć z wyciśniętego jak cytryna obszarnika – to pewne. Robotnik i mieszczanin – wątpię, ażeby dali sobie narzucić koszty tej całej roboty. Więc w gruncie rzeczy będzie musiał zapłacić za to wszystko chłop” (ł. 30, podkr. M.D.).
Jednak nie miałoby to być ot, takie zwykłe płacenie, jak dotąd – że ten, kto uzbierał pieniądze i znalazł oferowaną do sprzedaży ziemię, po prostu ją kupował. „Tutaj jest sęk i całe nieszczęście – alarmował poseł KPK – że płacić będą musieli wszyscy (jako podatnicy – M.D.); a niestety jest wszelka pewność, że zapewne mało kto coś z tego wskóra, i że zapewne Kubie wypadnie zapłacić za Wojtka, choć Kuba z tego korzystać nie będzie. Przejdźmy teraz, Panowie, do ciekawego pytania, komu się ziemia doprawdy dostanie. W projekcie Panów ludowców (…) wszyscy dostać mają – i ten co nic nie ma, i ten co ma trochę, i ten co ma dużo nawet, bogaty może dostać; wolno mu, do zaokrąglenia fortuny do 40 morgów, dokupić. Dlaczego nie ma wziąć; wszak od przybytku głowa nie boli” (ł. 30, podkr. M.D.).
Poseł Stanisław Chaniewski raz jeszcze podkreślał, że go „słówka nie przekonają”, i że potrzebuje się on oprzeć „na cyfrach i na faktach”. Przypomniał więc, że promotorzy ludowcowej reformy, nie dość że zamierzają nią objąć ludność pozostającą w kraju, to jeszcze i emigrantów zarobkowych przebywających za granicą. Jednocześnie planują oni powstawanie wspomnianych, aż 40-morgowych gospodarstw. Jest w tym sprzeczność i niesprawiedliwość, że oto jeden ma siedzieć „na dużej przestrzeni, na którejby się przecież tylu zmieścić mogło”. Wszakże taki sam zarzut kierują ludowcy wobec ziemian. Zapominają oni przy tym, że z folwarku utrzymuje się nie tylko rodzina „obszarnika”, lecz także wieledziesiąt rodzin tamtejszych pracowników stałych, a nadto bardzo wiele rodzin utrzymywanych przez pracowników sezonowych. Przy parcelacji trzeba by tych wszystkich ludzi uwzględnić i zadowolić, a poza nimi przynajmniej „najbliższych sąsiadów”, czyli chłopów z położonych opodal wsi. „Czy potem – zapytywał Chaniewski – dla tych wędrownych ptaków, dla tych nieszczęśliwych po świecie włóczęgów coś jeszcze zostanie? Nie, Panowie, to są krwawe żarty, jeżeli się tym ludziom, którzy się gdzieś tułają po świecie, to złudzenie przedstawia, że ta ziemia na nich czeka. Na wychodźstwo, Panowie, trzeba innych poszukać lekarstw, innych zaczerpnąć środków” (ł. 30-31).
Wymienianie w projekcie reformy licznych kategorii ludności, jaką miano obdzielić ziemią, było, zdaniem Chaniewskiego, sprytnym zabiegiem obliczonym na pozyskanie masowego poparcia przez ludowców, lecz poprawie ustroju rolnego posunięcie polegające na „wzbudzeniu apetytów na ziemię” mogło tylko zaszkodzić – „to jest poronione”, jak się mówca dosadnie wyraził. Byłoby mianowicie słusznym „nie obiecywać więcej, niż dotrzymać można” (ł. 31). Właśnie do tego wzywał poseł KPK, usiłujący obronić ład i porządek w Polsce, w której przynajmniej od jesieni roku ubiegłego (1918) rozpowszechniały się gwałtownie nieznane tu dotąd zasady ustrojowe. Owszem, ugrupowania populistyczne, w tym ludowcowe i socjalistyczne, miały metrykę dłuższą, a ich programy, strategie i taktyki kształtowały się jeszcze w czasach przedwojennych. Przynajmniej austriacko-galicyjska odmiana parlamentaryzmu dawała im możność legalnego i otwartego działania oraz szerokiego rozgłaszania swoich programów. Wszelako już starożytni klasycy nauki o polityce zauważyli, że dla demokratów i ochlokratów właściwe jest notoryczne składanie ludowi obietnic bez pokrycia3.
„Gdybyśmy każdego chętnego ziemią obdzielić chcieli – przypominał poseł Chaniewski – musielibyśmy mieć co najmniej 3 razy więcej do dyspozycji, nawet gdybyśmy wszystko co niechłopskie pokrajać na kawałki chcieli”, wskaźnik ten zwłaszcza dla „Galicji Zachodniej” musiałby być jeszcze większy (o czym dalej). Poseł zadawał kardynalne pytanie: „Czy będzie kontent jeden z tego, że drugi coś dostanie, a on już tylko pewność mieć będzie, że już nigdy niczego się nie doczeka?” (ł. 31).
Odnośnie wprowadzenia „na listę uprawnionych do ziemi [także] większych gospodarzy” dostrzegał mówca kolejny paradoks. Otóż państwo miałoby tanio wykupywać przymusowo ziemię od dotychczasowych właścicieli, owych „obszarników”, zaś bogatsi chłopi mieliby ją od państwa nabywać po wyższej cenie, i to gotówką. „Państwo zatem pociągnie tutaj pasek (sic!) na ziemię nabytą tanio od obszarników; no i z tego ma część deficytu swojego pokryć. Byłby to może niezgorszy interes dla pustego skarbu – zauważał sarkastycznie Chaniewski. Szkoda jednak, że na owe morgi tylu innych czeka, i to takich, którym trzeba będzie dać prędzej. A przecież to ma być reforma rolna, a nie prosty szwindel” (ł. 31-32, podkr. M.D.).
– prawidłowa reforma rolna, kolonizacja Kresów Wschodnich
Stanisław Chaniewski poruszał się na gruncie realizmu. Czyniło tak również kilku jego przedmówców z prawej strony Wysokiej Izby. Możliwości działania, jakimi w Polsce dysponowano, były więc podobnie rozpoznawane przez posłów reprezentujących ten szeroko pojęty obóz polityczny; toteż wypowiedź Chaniewskiego była na tym etapie podobna w treści do tamtych wcześniejszych prezentacji:
„Przede wszystkim trzeba wziąć rozbrat z rewolucyjnym załatwieniem sprawy; reforma musi się oprzeć na ewolucyjnym rozwoju”. Zdaniem mówcy należało uchwalić ustawy „zmierzające do usunięcia szkodliwych przeżytków w ustroju [rolnym]”, powołać fachową administrację ziemską oraz „instytucje pomocnicze”, wśród nich „bank, który za to zapłaci”; bowiem „budować należy od fundamentów, a nie od dachu” (ł. 32, także 23-24).
Praca na roli pociąga za sobą obowiązki ciążące na tym, który ją wykonuje. Wszakże rolnictwo „wobec dzisiejszego wyniszczenia przemysłu”, jest w Polsce „jedyną ostoją silnych finansów państwowych”. „Rolnik musi być nie tylko żywicielem miast, ale i odbiorcą różnych wytworów”. Zatem reformę przygotowywać należy przede wszystkim ze względu na przesłanki gospodarcze – aby zapewnić wyżywienie dla kraju. Przesłanki społeczne powinny ustąpić, pomimo wszystko, na plan dalszy; „tym mniej miejsca zajmować powinny pobudki polityczne i skrajne przesłanki, a jednak stanowiące główną sprężynę w całej tej robocie” (ł. 23-24).
Mówca sięgał do istoty problemu wskazując, że przeludnioną wieś galicyjską, i w ogóle ludność gęsto zamieszkanych „okolic nieposiadających przemysłu”, trzeba rozkolonizować na obszarach Kresów Wschodnich. Akcję tę należy poprzedzić „zcalaniem gruntów, choćby z częściową szkodą obszarów sąsiednich, obszarów tabularnych4, i tam trzeba potworzyć z drobnych osad (tj. gospodarstw – M.D.) mniejszą ilość większych normalnych gospodarstw włościańskich. Resztę ludności bezrolnej, dawnych małorolnych, których ziemię wykupiono dla powiększenia osad, pozostawić trzeba (sic!) lub osiedlić gdzie indziej. (…) Jeżeli reforma, którą zamierzamy, ma być robotą w wielkim stylu, a nie łataniną, musimy przystąpić do kolonizacji dalszych, mniej zaludnionych okolic. Tylko kolonizacja zewnętrzna, szeroko obmyślana, przeprowadzona konsekwentnie, może być lekarstwem na przeludnienie i [na] tak zwany głód ziemi” (ł. 32, także 33).
Mówca, co wynika z jego wyjaśnień i z ogólnego kontekstu wypowiedzi, pod mianem „kolonizacji zewnętrznej” rozumiał osiedlanie ludzi poza okolicami, w których mieszkali dotąd, ale w granicach Państwa Polskiego. Chaniewski nie rozwijał kwestii przesiedlania Polaków poza ojczysty kraj, np. wysyłania ich do krajów zamorskich, choć przecież wcześniejsze dziesięciolecia po wielekroć przyniosły taki precedens. Owszem, stwierdził on prosty fakt, że oto „pomimo wszystkie reformy dość ludzi będzie emigrowało za morze, [czemu] żadne najczerwieńsze gadanie przeszkodzić nie potrafi” (ł. 33). My, potomni, wiemy, że przeszkodził temu trwający całe dziesięciolecia „najczerwieńszy” zakaz, obowiązujący w epoce PRL. Po zniesieniu tego zakazu wzbierająca od dawna fala emigracji z Polski i z innych krajów postkomunistycznej części Europy ponownie uderzyła na Zachód.
Zatem „kolonizacja zewnętrzna” była przez mówcę wywoływana po prostu jako coś odmiennego od przesiedlania się w inne miejsce na obszarze rodzinnej wsi, gminy, czy może powiatu; jej typowym przejawem byłoby przenoszenie się ludności wiejskiej np. z Zachodniej Galicji na Wołyń. W pominięciu takich zabiegów w ludowcowym projekcie reformy rolnej „ujawniał się najlepiej – zdaniem posła KPK – cały ciasny widnokrąg u [jego] projektodawców” (ł. 32).
Działacze stronnictw ludowcowych chcieli przecież, po uprzednim przymusowym wykupie i parcelacji, zasiedlać grunta pochodzące z podziału folwarku leżącego w najbliższym sąsiedztwie dotychczasowego miejsca zamieszkania potencjalnych beneficjentów reformy. Chaniewski był jednak zdania, że oto „lepiej będzie nie tumanić ludu obietnicami, że tu się zmieścimy, ale od razu skierować jego uwagę tam, gdzie skierowaną być winna” (ł. 32).
Konserwatywny poseł postrzegał Kresy Wschodnie tradycyjnie, jako część historycznej Rzeczypospolitej Polskiej. „Nie chcemy tam nikogo wynaradawiać – mówił. Nie chcemy nikogo z własności wyzuwać. Cudzego nie pożądamy, ale naszego oddawać dobrowolnie nam nie wolno. Uchwaleniem wywłaszczenia podług recepty ludowców przetniemy sobie możność dysponowania dowolnego ziemią dawnych Kresów naszych; [przecież] p[oseł] Dąbski opowiadał nam o potrzebie demokratycznej zgody z sąsiednimi ludami i inne tym podobne rzeczy” – zauważał Chaniewski. Przywoływał wnet możliwą sytuację, wynikającą wprost z regulacji narzucanych przez ludowców. Oto kresowy ziemianin-Polak będzie mógł sprzedawać ziemię takim nabywcom, jakim sprzedać zechce, więc chętnie innym Polakom – przybyszom z centralnych lub południowych regionów Rzeczypospolitej. Gdy zaś o osiedlaniu włościan będzie rozstrzygać państwo, „nigdy nie będzie [ono] w stanie zrobić jakiegoś wyjątku dla Polaka, z pominięciem bliższego i bliższe prawa ujawnić mogącego tubylca. (…)
Otóż nasz narodowy interes wymaga, żeby tam, gdzie się da, na Kresach, osiadł polski chłop. Może się to Wam, Panom z lewicy, nie podobać. Możecie sobie to nazwać imperializmem, czy nacjonalizmem, to mi jest obojętne; ale nie potraficie mi dowieść, Panowie, że nasz chłop powinien się czuć zadowolony, cisnąć się i głodem przymierając na paruset prętach lichej małopolskiej ziemi dlatego tylko, żeby jakiś Hryćko czy Gawryło na całej włóce rozpościerać się mógł” (ł. 33)5.
Pośpiech w przeprowadzaniu reformy mógłby, pośród innych, przynieść i te złe skutki, że po ziemię sięgnęliby „tacy, którzy później, w normalnych warunkach, radzi by się jej pozbyć”. Wobec niemożności zatrudnienia się w zrujnowanym przemyśle wielu ludzi może próbować sięgać po ziemię, skoro ma być rozdawana nieomalże za darmo. Natomiast owe miliardy marek, jakie by utopiono w jałowej reformie według pomysłu ludowców, powinno państwo spożytkować właśnie na wsparcie odbudowy i rozwoju przemysłu, na melioracje, na „podniesienie kulturalne kraju”, jednym słowem „na coś, co pożytek przyniesie, i co na stałe da upust dla całej masy tych mieszkańców, którzy się tu znajdują. Daleki jestem (…) od sądzenia – zaznaczał otwarcie poseł KPK – że reforma rolna u nas może być przeprowadzona bez poważnego okrojenia większej własności. (…) Chodzi mi tylko o to, ażeby owa parcelacja poszła tak, żeby rzeczywiście nie zmniejszyła żywotnych sił państwa, żeby rzeczywiście na oną parcelację szło to co najsłabsze (sic!), i to co najmniej dla całości jest dziś pożyteczne”. Kilka zdań wcześniej dawał mówca zrozumiały przykład, jak to w następstwie parcelacji folwarków zmarnieją wystawione znacznym kosztem zabudowania gospodarskie, zbyt obszerne, aby drobny rolnik był w stanie je optymalnie wykorzystywać, i zwłaszcza utrzymywać (ł. 33-34). My, potomni, wiemy dobrze, że Państwowe Gospodarstwo Rolne, gospodarujące nawet na całym dawnym folwarku, potrafiło doprowadzić do ruiny zarówno budynki gospodarcze, jak i mieszkalne, łącznie ze dworem lub pałacem, nadto całą infrastrukturę, drzewostan, krajobraz wreszcie.
Poseł Stanisław Chaniewski, przemawiając w Sejmie w dniu 13 czerwca 1919 roku, postulował przeprowadzenie selekcji mającej na celu wydzielenie folwarków dobrze prowadzonych i mających mocne podstawy – te należało zachować. Równoległym celem owych działań miało być wskazanie folwarków słabych lub też areałów przynależnych do folwarków mocnych, ale mających słabszy związek z ich gospodarczą pozycją; stąd m.in. należało brać ziemię pod parcelację. Jako jednostki słabsze jako całość, chociaż zawierające w sobie wartościowe części, wymieniał mówca ordynacje rodowe, postrzegając je jako „przeżytki z czasów dawnych”. „Ordynacje przeczą właściwie pojęciu własności, bo wprowadzają zamiast prywatnej osoby właściciela – pojęcie rodu”. Był to bodaj jedyny w wystąpieniu Chaniewskiego wątek, jaki możnaby jednoznacznie uznać za rozbieżny z zasadami konserwatywnymi.
„Selekcję mogłaby najlepiej przeprowadzić jakaś instytucja o charakterze społecznym, pod kontrolą rządu” – mówił poseł, nie musząc się przecież odwoływać do przypadku zagranicznego, np. niemieckiego. Taką instytucję wyobrażam sobie w projektowanym przez ziemiaństwo przymusowym związku ziemiańskim, związku, który miałby się zająć przekazaniem, przelaniem tej ziemi na parcelację do rąk chłopa” (ł. 34-35, podkr. M.D.).
Wobec panujących w Europie i Polsce określonych nastrojów społecznych, rozbudzonych powszechną wojną oraz bolszewicką rewolucją, należało by narzucić większym posiadaczom pewne rygory, aby te nastroje uśmierzyć. Polskie ziemiaństwo narzuciło je samo sobie. Bez jakiegoś elementu przymusu nie można było się najpewnej obyć. Jednak wedle omówionego tu projektu ów przymus nie miał być narzucany komuś przez państwo, czyli przez opanowany przez populistyczne ugrupowania Sejm, ale przez obywateli samych sobie, jak za dawnych dobrych czasów Pierwszej Rzeczypospolitej, i jak w tragicznej epoce powstań narodowych. W obecnym (1919) jednak przypadku tę ofiarę dla Ojczyzny stanowić miała ziemia. Co by nie mówić, był to kolejny w ciągu półtora wieku krok ku ograniczeniu zasobów i znaczenia polskiej szlachty (ziemiaństwa). Swoistą kompensatę stanowił dokonujący się w podobnym tempie rozwój polskich elit miejskich, i w ogóle szeroko pojętej tzw. inteligencji, pod względem kulturowym czerpiącej ze wzorców szlacheckich. Wymuszone dopełnienie upadku ziemiaństwa oraz sproletaryzowanie i skrępowanie warstwy inteligenckiej przyniosła dopiero kolejna wojna światowa i rok 1945.
– przeciwko socjalistom i ludowcom
Demaskować w polskim Sejmie, w czerwcu 1919 roku, knowania socjalistów i ludowców, oznaczało sprzeciwić się ówczesnej większości sejmowej, i to nie tylko w Komisji Rolnej, ale w wymiarze plenarnym. Jakże więc bezpodstawne i głupie było wtłaczanie nam w ślad za sowiecką propagandą do głów, że w następstwie pierwszej wojny światowej odrodziła się jakaś „pańska Polska” (nazywana w okresie PRL „Polską kapitalistyczną”), będąca ponoć zupełnym przeciwieństwem „socjalistycznej demokracji”.
Stanisław Chaniewski, zanim wprost podjął kończącą jego wystąpienie obronę ziemiaństwa, mówił: „Cała sprawa rolna, cały ten konflikt, który z niej się wyłania, nie miałby w drobnej części tej ostrości, gdyby rzeczywiście ten czynnik polityczny tu roli nie grał. Otóż ziemia dworska, a właściwie widoki jej dostania, były przynętą dla obojętnych na inne pobudki mas proletariatu rolnego. Te masy pozyskać było zadaniem naszej lewicy. Pod tym hasłem odbywały się wybory, pod tym wreszcie hasłem odbywają się nieustannie strajki rolne, dziś już bezwzględnie pozbawione ekonomicznego podkładu, mające tylko już czysto charakter polityczny utrzymania w napięciu mas, utrzymania przy władzy dotychczasowych ich władców.
I tu, Panowie, podali sobie ręce ludowcy skrajni i socjaliści; i robota poszła szybko. Obawiam się, czy nie szybciej, niżby sobie ta spółka życzyła. W kraju szerzy się anarchia i zdaje się, że rząd wnet przejdzie w bardziej radykalne ręce; komunizm, czy bolszewizm, już sięga po władzę i Was, Panowie, siewców wiatru, burza zmieść może.
Dalszym motywem politycznym jest ta chęć usunięcia od władzy wszystkich czynników nie ludowych. Na początku wypadało się załatwić z ziemiaństwem, więc naprzód trzeba było je zepchnąć do rzędu inteligentnego proletariatu (sic!); później trzeba wmówić w społeczeństwo, że to klasa zgangrenowana i na nic przydać się nie może, usunięcie jej zaś będzie plusem w życiu narodowym. Dlatego też nie wystarczy Wam, Panowie z lewicy, plan ekspropriacji; nie tylko zamierzacie nas obrabować, (…) ale chcecie zohydzić. Czerniąc nas sądzicie Panowie, że zbrodnia, której na nas dokonać zamierzacie, mniejszą będzie” (ł. 35, także 23, podkr. M.D.).
Doprawdy, ten fragment wystąpienia profesora Stanisława Chaniewskiego wystarczy za całą debatę nad reformą rolną. „Rozumiem doskonale socjalistów – mówił on nieco wcześniej – którzy tej zasady (przymusowego wywłaszczenia – M.D.) bronią. W ich pojęciu projektowana reforma jest zupełnie w porządku; to woda na ich młyn. Nie mogąc wywłaszczyć wszystkiego od razu, rozłożyli zadanie na raty. Na razie zaszczepia się samą ideę, samą myśl podcięcia pojęcia, że własność jest czymś, czego ruszyć nie można. Podcina się radykalnie całą podstawę, a później, rzecz prosta, pójdzie się dalej” – trafnie, niestety, przewidywał Chaniewski (ł. 25, podkr. M.D.).
Trafnie też oceniał, przecież nie on jeden, że ludowcy, dążący do rychłego w ich przekonaniu zniszczenia ziemiaństwa, pomimo że tak liczni, są zaledwie marionetkami w rękach socjalistów (i komunistów), odbywających marsz obliczony na znacznie dłuższy dystans. „Ale stronnictwa ludowe – nawoływał poseł KPK – reprezentujące chłopów, tak fanatycznie przywiązanych do własności, te może powinny nieco zastanowić się, czy rzeczywiście na śliską nie wchodzą drogę” (ł. 25).
Można wszakże było próbować poróżnić ludowców z socjalistami, skoro ich cele były mimo wszystko dość rozbieżne. Sam przecież mówca PPS, Zygmunt Dreszer, co Chaniewski skwapliwie przypominał, posunął się był stosując swą taktykę do tego, by proponowane przez ludowców wywłaszczenie nazwać „rabunkiem” (ł. 27). Wszelako pamiętajmy, że dla ludzi pokroju Dreszera owo pojęcie miało wymiar względny, i znaczenie taktyczne. Otóż rezerwował on je dla opisania sytuacji, kiedy to pewna grupa społeczna, obejmująca także posiadaczy (w tym przypadku chłopów średniorolnych), otrzyma na własność dobra pochodzące z przymusowego wywłaszczenia innej grupy społecznej, gdy ponadto reszta społeczeństwa (zwłaszcza mieszkańcy miast) ani na tym swej własności nie straci, ani nie zyska. Pojęcie „rabunku” współistniałoby więc w społeczeństwie wraz z własnością prywatną i zniknąć by musiało wraz z nią. Bowiem dopiero upaństwowienie wszystkiego, czyli wywłaszczenie wszystkich posiadaczy, dokonane przez władzę państwową, owym „rabunkiem” być nie miało, i inne „rabunki”, te dokonywane pomiędzy prywatnymi podmiotami, uniemożliwiało. Tak więc, w ujęciu socjalistów, państwo polskie w roku 1919 miało stać się nie podmiotem działania, ale zaledwie narzędziem, którym zorganizowane politycznie chłopstwo posługiwało się w celu obrabowania ziemiaństwa.
„Że się tu krzywda dzieje licznej grupie obywateli, to nikogo nie wzrusza – podnosił skargę poseł Chaniewski. To są tylko obszarnicy, więc dziś obywatele drugiej klasy, według współczesnych pojęć Panów (socjalistów i ludowców – M.D.)” (ł. 27).
Konserwatywny mówca słusznie obejmował mianem „lewicy” cały ten, choć wewnętrznie zróżnicowany, blok polityczny, który parł do uchwalenia reformy według woli większości Komisji Rolnej (zapisu w druku sejmowym nr 530). Ta więc lewica, skoro przygotowywała chłopów, aby sięgali po ziemię z najbliżej położonych folwarków, nie wiązała reformy rolnej z zagadnieniem Kresów Wschodnich, o które to obszary Rzeczpospolita właśnie toczyła wojnę z dwoma co najmniej przeciwnikami. Lewica osłabiała tym samym zainteresowanie szerokich rzesz Kresami, a przez to samą spójność terytorialną budowanego właśnie nowego Państwa Polskiego. Stanisław Chaniewski zauważał, że „lewica, zapatrzona w obszary dworskie tu, na miejscu, choć wie, że tylko drobną część zapotrzebowań pokryć jest w stanie, o kolonizacji [Kresów] nie myśli wcale”. Poseł Dąbski, właśnie gdy Polska walczy o życie z sąsiednimi nacjami, przekonywał był „o potrzebie demokratycznej [z nimi] zgody”. Natomiast „socjaliści, wierni swoim międzynarodowym afektom, Kresy oddać [są] gotowi obcym”. Chaniewski, powołując się na to, iż jest „konserwatystą”, rozwinął, jak już wiemy, odmienny pogląd (ł. 32-33).
Osiemnaście miesięcy po zakończeniu omawianej tu debaty z połowy roku 1919 Stanisław Chaniewski już nie żył, zamęczony w roku 1920 przez bolszewickich oprawców. Zatem to nie on, lecz i nie przedstawiciele jego obozu politycznego, negocjowali z bolszewikami, po zwycięskiej (!) dla Polski wojnie, ile z owych Kresów może pozostać w granicach Rzeczypospolitej. Tymi dość niefortunnymi negocjatorami byli właśnie przedstawiciele owej lewicy, którym sekundowali szukający z ludowcami porozumienia narodowi demokraci. Lecz ta historia wykracza już poza zasięg niniejszych rozważań i prezentacji6.
– trzy zabory
Gdy ludowcy i socjaliści ignorowali wzajemną odmienność trzech (czterech, jeśli wyodrębnić Kresy Północno-Wschodnie) złączanych właśnie dzielnic Rzeczypospolitej, przedstawiciele prawicy na nią wskazywali; bo przecież trzy zabory wyraźnie różniły się pomiędzy sobą pod nader wieloma względami. Sprawcami nieszczęść Polski byli wszakże zaborcy, bo to oni celowo ograniczali jej rozwój; nieszczęść przymnożyła oczywiście wojna (ł. 20-22). „Wtedy, gdy inne, szczęśliwsze narody, mogły się organizować i tworzyć, myśmy zaledwie mogli bronić podstaw narodowego bytu; dziś to wszystko odrobić trzeba” – przypominał poseł Chaniewski (ł. 21). Rozpoczynał on swoją przemowę, powtarzając w zasadzie to, co przywoływali byli przedmówcy z prawicy. Tak jemu, jak i im, wątek ów służył do wykazania, że jednej miary nie można przykładać do warunków panujących w różnych regionach kraju (ł. 22):
„Prusy sądziły, że w silnej swojej łapie potrafią nie tylko utrzymać żywioł polski, ale że tak go potrafią zdusić, że ten naród polski jako taki zginie, że ziemia polska prędzej czy później niemiecką się stanie. Otóż dla tej przyszłej swojej ziemi rząd pruski miał inne widoki i inaczej się z nią obchodził. Tą ziemią, którą spodziewali się swoją kiedyś nazwać, opiekowali się, i dlatego w zaborze pruskim rolnictwo specjalnie rozwinąć się mogło we wszystkich kierunkach”. W zaborze pruskim było wysokie zatrudnienie, wysokie płace, i odpływ części ludności do „przemysłu obcego”. Wszystko to razem powodowało, że „tam ostrych konfliktów na tle rolnym nie było i warunki w rolnictwie układały się jak najlepiej” (ł. 21).
„Pod panowaniem Rosji mieliśmy wręcz przeciwne stosunki. Rosja stale starała się [swoje zachodnie] kresy obiedzić, zubożyć, wyssać, by kresy, które kulturą górowały nad rdzenną Rosją, zniszczyć i zrównać ze sobą”. Przywoływał mówca wypowiedzianą dawno temu opinię księcia Adama Czartoryskiego, że oto „Moskal chce nas zgłupić do swego poziomu”, a przy tym właśnie „obiedzić do swego poziomu”. Stąd też brało się zalewanie Kongresówki pochodzącymi z Rosji tanimi produktami rolnymi, i służące temu niekorzystne dla polskiej gospodarki cła oraz taryfy przewozowe. Produkcja objętych rosyjskim zaborem ziem polskich nie mogła się więc rozwijać, ani płace na tym obszarze nie mogły wzrastać. Na to nakładała się, niejednokrotnie w trakcie referowanej tu debaty przypominana, kwestia utrzymywanych „z całą perfidią” przez władze rosyjskie „serwitutów”, „szachownic”, czy też „praw specjalnych dla włościan”, służących jako „klin wbity w zgodne współżycie pomiędzy większą a mniejszą własnością” (ł. 21-22, podkr. M.D.).
Co do zaboru austriackiego, to poseł Chaniewski, korzystając iż przemawiał bezpośrednio po Janie Stapińskim, oczywiście zaprzeczył zachwytom tego ostatniego nad pomyślnością Galicji. Brak przemysłu w tej dzielnicy i związane z tym przeludnienie wsi przypisywał poseł KPK „perfidnej” i „przewrotnej” polityce rządu austriackiego. Ponadto „jątrzenie warstw społecznych, jątrzenie narodów zamieszkujących Galicję, to było – zdaniem Chaniewskiego – stałe zajęcie rządu”. Z tych więc powodów tamtejsze stosunki „doszły rzeczywiście do najgorszego stopnia, tam są one pod każdym względem naprawdę chore, naprawdę potrzebujące sanacji” (ł. 22). Przyznajmy, w ślad za mówcą, że przecież owe zastępy zajadłych ludowców galicyjskich nie przyszły znikąd, i że swoją siłę budowały one w oparciu o określone uwarunkowania gospodarcze i społeczno-polityczne.
Stanisław Chaniewski, jak przystało na posła do ogólnopolskiego Sejmu (co było także w praktyce u innych mówców z prawicy), nie ograniczał się jedynie do spraw własnego regionu (Kongresówki), ale dysponował danymi liczbowymi również dla regionu innego. Gdy bowiem mówił o tym, że w całym kraju jest co najmniej trzy razy za mało ziemi, aby zadowolić wszystkich potencjalnych beneficjentów tak, jak to narzucali ludowcy, wspomniał też o Galicji Zachodniej. Z przytoczonych danych wynikało, że tam „zaledwie co siódmy dostąpić może tego szczęścia, że jego gospodarka urośnie (w wyniku ludowcowej reformy – M.D.) do tych rozmiarów, żeby ich samych wyżywić mogła. A dla reszty, Panowie, co?” – pytał poseł KPK. Szacował on że, najpewniej w skali całego kraju, zabrakło by ziemi dla około miliona rodzin (ł. 31).
– obrona ziemiaństwa
Po tym, gdy prawie wszyscy uczestnicy debaty rolnej, należący do ugrupowań ludowcowych lub socjalistycznych, znieważali i poniewierali ziemiaństwo polskie nowszych i dawniejszych czasów, musiał się wreszcie w Sejmie Odrodzonej Najjaśniejszej Rzeczypospolitej odezwać głos prawdy i porządku. Dodatkowej hańby przysparzało Wysokiej Izbie, więc i jej prawej stronie to, że owo proste streszczenie polskiej historii, i dopiero na szóstym z tych posiedzeń, na których dyskutowano kwestię reformy rolnej, musiał wygłosić właśnie ziemianin; jakby wśród posłów, przedstawicieli tylu innych profesji, nie znalazł się nikt inny, kto by był skory dać świadectwo tej prawdzie, o której się uczyły dzieci i młodzież w polskich szkołach. Tak więc dopuszczono, aby profesor Stanisław Chaniewski, mówiąc wszak o oczywistościach, narażał się na zarzuty ze strony przeciwników politycznych, że oto występuje li tylko w obronie interesów własnej warstwy społecznej. Wszelako, mówca ten, sięgając do powszechnie znanej prawdy, nie musiał przecież niczego nikomu wyjaśniać. On tylko przypominał fakty, przemilczane lub zajadle kwestionowane przez ludowców.
„Daleki byłem, Panowie, od intencji podnoszenia zasług naszego stanu i podkreślenia roli, która jemu jeszcze do odegrania została – zaczynał ostrożnie profesor Chaniewski finałową część swego wystąpienia. Chciałem przy rozpatrzeniu całej sprawy oprzeć się głównie na gruncie ekonomicznym i na gruncie materialnym interesów kraju. Skoro zaś padły pod adresem ziemiaństwa tak ciężkie zarzuty natury moralnej, to muszę ja, jako jeden z oskarżonych, słów parę powiedzieć”.
Były więc w dziejach „plamy”, były i „świetlane karty”; za upadek dawnej Rzeczypospolitej szlachta ciężko pokutowała przez pokolenia. „Wszak od wieku krwawiliśmy sami; lud najczęściej był tylko biernym świadkiem; na nas przede wszystkim spoczywała ręka wroga” – mówił syn powstańca z 1863 roku. Skoro z kolei zarzuca się ziemiaństwu ugodowość wobec zaborców, nie można za czyny „garści nędznych samolubów” obciążać całej tej zbiorowości. „Pytam się Panów – wołał do Sejmu poseł Chaniewski – czy nie starczą Wam za ową garść te tysiące bohaterów, co zginęli na szubienicach carskich? Czy nie wystarczą te tysiące, co zginęły w kazamatach i tajgach Sybiru? Czy nie starczy gorzki chleb tułactwa tych setek wygnańców, jako zapłata za ową ugodę? Ugodę nam ciskacie w oczy, jakby rzeczywiście chłop był wiecznym buntownikiem (przeciwko zaborcom – M.D.). Czy tu (w byłym zaborze rosyjskim – M.D.), czy w Galicji może? Darujcie mi, Panowie; oszczędzę sobie i Wam przykrości odwracania tych smutnych kart” (ł. 35-36).
Socjalistom przyznawał mówca, że walczyli przeciwko caratowi, lecz czynili to dlatego, że im ten „system przeszkadzał”. Ale pozostaje nader wątpliwe, by socjaliści „walczyli zawsze za polską sprawę”. „Gdy carat upadł, wnet wyciągnęliście dłonie przyjazne do towarzyszy wschodu – zwracał się mówca do socjalistycznych posłów. Dla nas zawsze Rosja wrogiem została. A wobec Niemców wystarczyło, ażeby wczorajszy żandarm pruski, czy szpicel, wystroił się w czerwoną szmatkę, ażebyście go również przyjaźnie powitać zechcieli”. Tymi słowami wywołał mówca zaprzeczenia dochodzące z lewej strony sali, oraz krótką wymianę zdań, z udziałem posła Diamanda (ł. 36).
Chaniewski przypominał, że po zaszczyty do zaborczych stolic jeździli przedstawiciele różnych grup społecznych, „i rzadko z pustymi wracali rękami”. Praca zaś oświatowa prowadzona przez dwory wśród ludu, wbrew zarzutom przeciwników ziemiaństwa, była prowadzona na wielką skalę, lecz przecież w wielu wypadkach nie jest ona udokumentowana. „Bośmy w tej pracy widzieli prosty, wulgarny, obywatelski obowiązek; nie myśleliśmy tego nigdy podnosić (tj. chwalić się zasługami – M.D.)” – odpowiadał Chaniewski, wywołując nazwisko poruszającego te sprawy kilka dni wcześniej posła Dreszera. To nie tylko „legenda” – bronił mówca dorobku ziemiaństwa – „może i w tej sali znalazłby się niejeden taki, który te trochę wiedzy, którą zdobył, jednak tej z dworu pomocy zawdzięcza” (ł. 36-37).
Wskazywał wreszcie poseł KPK, że polityczny „ruch włościański, dziś tak silny i żywiołowy” wiele zawdzięcza wsparciu udzielonemu przez ziemian, i to od dawna. Skoro młodsi ludowcy na to nie zważają, trzeba by zwrócić się do tych starszych wiekiem, do „starszych towarzyszy naszej pracy”, jak ich nazwał poseł Chaniewski, aby zaświadczyli o prawdzie (ł. 37).
Ta przemowa, niezależnie od intencji osoby ją wygłaszającej, stawała na przekór zarzutom i obelgom rzucanym przez posła Witosa, Stolarskiego, Stapińskiego, czy Dreszera. Zwłaszcza ów fragment o „budzeniu” polskiego ruchu ludowego przez ziemian, i o podtrzymywaniu go przez nich „wszelkimi możliwymi siłami” (ł. 37) musiał wywoływać wściekłość u ludowcowych przywódców, co jednak nie przełożyło się na jakieś docinki pod adresem Chaniewskiego, przynajmniej na tym etapie jego wystąpienia. Przypomnijmy, że wypowiadającego się podobnie o genezie ruchu ludowego Zygmunta Dreszera również oszczędzano.
Atoli przemawiający dotąd przedstawiciele ludowcowych stronnictw tak wiele sił i energii poświęcali na głoszenie, że oto ruch chłopski wszystko zawdzięcza sam sobie, i że powstał i rozwinął się na przekór ziemiaństwu. Tymczasem poseł KPK nie obawiał się wypowiedzieć z sejmowej trybuny nawet takich zdań: „Nie wykreślicie (…) nas z dziejów, bo bez naszego udziału bylibyście, niestety, chyba tylko grupami (sic!)7. Nie silcie się, Panowie, odpychać nas, bo sami jeszcze nie tworzycie narodu. A w tym pochodzie kulturalnym, który ludzkość cywilizowana odbywa, może i my na coś przydać się będziemy mogli. O tym wiedzą doskonale nasi wrogowie; wiedzieli zaborcy” (ł. 37).
Jest wszystkim znane to, jak zaborcy tępili polskie ziemiaństwo, „i w tym byli zgodni”, co podkreślał mówca. Nieopatrznemu krzykaczowi, który zawołał, że „Austria dawała przywileje”, Chaniewski z miejsca odparował: „Austria, niestety, za głowy nasze gotówką płacić potrafiła”, nawiązując niewątpliwie do rabacji 1846 roku. Niestety, do urzędowego druku stenogramu, w miejscu, gdzie poseł KPK porównuje niedawne tępienie przez zaborców polskich warstw „inteligentnych i niezależnych” do bieżących (1919) posunięć rodzimej lewicy, zakradł się błąd drukarski. Atoli z treści dalszych wersów wynika, iż mówca zbierał jedynie to, co trochę obszerniej wyłożył był wcześniej, mianowicie o sojuszu pomiędzy socjalistami i ludowcami zawartym w celu zniszczenia ziemiaństwa (patrz wyżej – ł. 35): „Jesteśmy przeszkodą, którą usunąć musicie i usunąć pragniecie. Dlatego (…) zawarła lewica przymierze z konserwatywnym z natury włościaństwem, pomimo wręcz przeciwnych ideałów i celów” (ł. 37).
Sami bowiem socjaliści (dotąd Barlicki i Dreszer) „z całą szczerością niedawno nam powiedzieli” o swojej strategii – przypominał Chaniewski. „Nie mogąc dziś zwalczyć wszystkich swych przeciwników razem”, w sojuszu z chłopami dążą do zniszczenia ziemiaństwa, owej wiejskiej „części burżuazji”, aby później zwrócić się przeciwko już im niepotrzebnym chłopom. „Owa reforma rolna ma nas [ziemian] zubożyć – mówił poseł KPK zwracając się do socjalistów – a jednocześnie ma stworzyć całe masy niezadowolonych, miliony niezadowolonych, którzy z Wami pójść mają. To jest cel w Waszym rozumieniu tej reformy” (ł. 37).
My, potomni, wiemy, że te prorocze obawy Stanisława Chaniewskiego spełniły się, niestety; ale dopiero ćwierć wieku później, w roku 1945. Warunkiem ich spełnienia w Polsce, jak uczy historia XX wieku, była zbrojna interwencja Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej. Pierwszą taką próbę zwierzchnicy tej armii rozpoczęli byli jeszcze zanim polski Sejm podjął referowaną tu debatę rolną; i w roku następnym (1920) doprowadzili ją do rozstrzygającego etapu. Atoli tamta pierwsza próba opanowania całej Polski przez bolszewików nie powiodła się. Jednak to właśnie wtedy Stanisław Chaniewski pojmany został przez najeźdźców we własnym domu, najpewniej na skutek donosu, i uprowadzony, jak wielu innych, w głąb Rosji, gdzie życie zakończył.
Z wielu fragmentów mowy Chaniewskiego, wygłoszonej w dniu 13 czerwca 1919 roku, przebija swoisty sarkazm. Poseł zachowuje wprawdzie powagę swej wypowiedzi, bo wie, że mówi o sprawach dla Polski najważniejszych. Z lżejszego tonu niektórych użytych przezeń fraz, i ze stosowanej gdzieniegdzie formy dialogu – zwracania się wprost do słuchaczy, również z retorycznymi pytaniami – wynika wszakże, iż mówi do ludzi, którzy w znacznej swej liczbie nie dorośli do przyjęcia jego argumentów i którzy po prostu nie chcą ich przyjąć, ani nawet rozważyć. Poseł KPK rozumiał najpewniej, że stoi na przegranej pozycji; stąd prezentowany przezeń swobodny ton, właściwy straceńcom, którzy jednak walczą do końca.
Jakże bolesne, lecz dające zarazem ulgę, musiało być dla Chaniewskiego owo zawracanie historii Polski na właściwe jej tory, po tym co z tą historią uczynili byli mówcy z obozu ludowcowo-socjalistycznego. Było wszakże oczywiste, że nosicielem i nauczycielem polskiej tożsamości jest właśnie szlachta, i że nie ma innej polskiej tożsamości, jak właśnie ta przez nią reprezentowana. Tymczasem ludowcy, wiedząc i czując, że obowiązująca od grudnia 1918 roku ordynacja wyborcza daje im potężną władzę polityczną, starali się gwałtownie odciąć od wszystkiego, co miało związek ze szlachtą, tracącą wszakże znaczenie w następstwie zastosowania tejże ordynacji. Takie działania, wbrew pustym deklaracjom ludowcowych posłów, nie miały nic wspólnego z jakimś nowym polskim patriotyzmem, lecz powodowane były wyłącznie interesem ludowcowych stronnictw, mierzonym w morgach lub hektarach.
Zatem ludowcy atakowali i znieważali szlachtę i ziemiaństwo, bo w następstwie wydarzeń wywołanych Wielką Wojną nadarzyła im się taka sposobność. Socjaliści zaś atakowali ziemian, ponieważ to wynikało z ich politycznej ideologii. Jednym i drugim stawił czoła poseł Stanisław Chaniewski.
– podsumowanie
Poseł Chaniewski zaczynał swe przemówienie od stwierdzenia, że oto „wolność spadła nam niespodziewanie z łaski Opatrzności; nieprzygotowani byliśmy na jej przyjęcie, jak nieprzygotowani również byliśmy i jesteśmy do budowy własnego państwa”. Polacy, a konkretnie ich reprezentacja sejmowa AD 1919, pojmowana jako całość, zachowywali się, jego zdaniem, „jak ktoś, kto po długim pobycie w ciemnicy raptem na słońce wyjrzał, i przymrużonym wzrokiem nie jest w stanie ogarnąć szerszego widnokręgu, tylko najbliższe potrafi rozróżnić przedmioty”, zatem „interesu ogólnego, interesu państwa i narodu dopatrzyć się nie [jest] w stanie”; dąży zaś do zaspokojenia interesów doraźnych, partykularnych, partyjnych. Rzucono się więc do przeprowadzania „reform”, zamiast „od najważniejszych spraw zacząć, (…) choć chwilkę czasu (…) poświęcić dla obmyślenia ustroju tego państwa, (…) zamiast poczekać na wykreślenie jego granic” (ł. 20).
Kończył zaś poseł KPK swoje wystąpienie przypominając raz jeszcze, kto w dalszej perspektywie będzie zbierał owoce ludowcowej reformy rolnej: „Jeżeli dzisiaj jasne są cele socjalistów u nas w tej całej robocie, to również widoczna jest droga, po której iść mają ci, którzy w to czerwone szczęście wierzyć nie potrafią. Musimy się skupić pod sztandarem ładu, porządku i powszechnego dobra. Nie w burzeniu, lecz w pracy twórczej musimy sobie podać dłonie. Nie jesteśmy tak bogaci, by kogokolwiek od tej pracy odsuwać. Nie jesteśmy tak silni, tak potężni, byśmy liczyć mogli, że damy sobie radę lepiej wtenczas, gdy kogokolwiek do tej pracy zabraknie. I my dzisiaj, tak chętnie szkalowani ziemianie, w tym rodzącym się państwie, jeszcze na coś przydać się możemy i potrafimy. My, Panowie, nie żądamy dla siebie żadnych przywilejów. Żądamy tylko równych praw. Otóż nas poza prawo, Panowie, wyjmować nie zechciejcie” (ł. 37-38, podkr. M.D.).
O tym, jak głęboka przepaść cywilizacyjna przedzielała ówczesną Wysoką Izbę obradującą w Warszawie, świadczy m.in. krótka wymiana zdań z salą, najpewniej z posłami ludowcowymi, jaka się po tych słowach wywiązała. Chaniewski żądał dla ziemiaństwa „równych praw”, ale odkrzyknięto mu z sali, polemicznie: „My chcemy równych praw”; i nie był to bynajmniej okrzyk zgody na to, że owe równe prawa powinny objąć wszystkich obywateli. Przecież „równe prawa”, forsowane przez ludowców, miały polegać na tym, że rozmiary gospodarstw chłopskich i ziemiańskich zostaną pod przymusem właśnie nieco „wyrównane”.
Poseł Chaniewski, słysząc wołanie z sali sejmowej, i najpewniej pamiętając o tym, że działa w warunkach wprowadzonego już w poprzednim roku ustroju parlamentarnej demokracji, opartej na pięcioprzymiotnikowym prawie wyborczym, rzekł w odpowiedzi: „My nie chcemy przewodzić, ale się zdeptać nie damy”. Przyznajmy, że to w znacznej mierze spontanicznie wypowiedziane, bieżącą sytuacją sprowokowane zdanie o rezygnacji z przywództwa, świadczyło o dokonaniu przez mówcę drugiego już wyłomu w poza tym jednolitej, prezentowanej przezeń konserwatywnej postawie. Pierwszym było, przypomnijmy, przyzwolenie na znoszenie ordynacji rodowych. Wszelako, posła KPK stać już było, w wymiarze politycznym, w połowie roku 1919, na zapowiadanie rezygnacji warstwy ziemiańskiej z „przewodzenia” w kraju. Przecież owo przywództwo odebrane zostało tej warstwie, jak już tu zaznaczono, przez najwyższe władze Odrodzonej Rzeczypospolitej, późną jesienią 1918 roku, poprzez wprowadzenie pięcioprzymotnikowej ordynacji wyborczej. Pozostawało więc tylko „nie dać się zdeptać”. Ale przeciwnik był zadufany w sobie, mściwy, zdeterminowany i nieustannie sięgał po chwytliwe hasła. „Nas deptano dotąd” – odkrzyknięto z sali Chaniewskiemu.
Będąc już blisko zakończenia swego wystąpienia powrócił mówca do tematu Kresów Wschodnich. Przypomniał, iż tamtejsze polskie ziemiaństwo, w niezmiernie trudnych warunkach, „przetrwało pomimo ucisku Katarzyny i Murawiewa”, ustrzegło i nadal strzeże polskiej ziemi. Poseł Chaniewski apelował do Sejmu o sprawiedliwą reformę rolną. Wołał, aby „pierwszy Sejm Rzeczypospolitej Polskiej” nie silił się dokonać tego zniszczenia, jakiego przez ponad stulecie nie zdołali poczynić okrutni zaborcy (ł. 38).
Jest znamienne, że mówcy KPK nie oklaskiwano. Źródło nie odnotowuje nawet, jakoby ktokolwiek dziękował mu brawami na zakończenie wystąpienia. Może już wtedy klaskanie stawało się obyczajem lewicy, czego przykłady mamy choćby w odniesieniu do zapisu wystąpień niektórych przedmówców Chaniewskiego. Zresztą, klub KPK liczył zaledwie osiemnastu posłów, na 395 posiadających w połowie czerwca 1919 r. ważne mandaty (czyli 4,5 procent). Brawa bite przez tak małą grupę podkreślałyby tylko jej słabość, na pewno liczebną. Zresztą, nie wiemy dokładnie, ilu i jakich posłów zasiadało na sali sejmowej w trakcie kolejnych przemówień. Atoli, zbiorowość poselską, tak liczną, że bite przez nią oklaski mogły w Wysokiej Izbie bardzo głośno zahuczeć, stanowili narodowi demokraci wraz ze swymi sprzymierzeńcami. Lecz oni milczeli.
NOTA BIOGRAFICZNA
Chaniewski Stanisław Antoni, 1859-1920, ur. w Warszawie w rodzinie ziemiańskiej, ojciec uczestniczył w Powstaniu Styczniowym, po czym wyemigrował do Szwajcarii i tam zmarł. Szkołę średnią ukończył w Warszawie, studia rolnicze na Politechnice Ryskiej; członiek korporacji „Arkonia”. Gospodarował we własnym majątku w płockiem, ogłaszał fachowe publikacje, m.in. w „Encyklopedii Rolniczej”. W 1901-1904 profesor w Akademii Dublańskiej. Współorganizator i wiceprezes Centralnego Towarzystwa Rolniczego w Warszawie; autor i realizator programu podniesienia hodowli bydła w Królestwie, wykładowca w Towarzystwie Kursów Naukowych. W okresie pierwszej wojny światowej członek Tymczasowej Rady Stanu. W 1913 osiadł w majątku Rowy pow. Garwolin, z tego powiatu wybrany do SU, członek kilku komisji, w tym rolnej.
Później – w 1920 aresztowany przez bolszewików w rodzinnym domu i uprowadzony w głąb Rosji. Zmarł niedaleko Wołogdy w XI 1920 i tam został pochowany [PSB t. 3, Kraków 1937; Posłowie, t. 1, Warszawa 1998].
Marcin Drewicz, 2009-kwiecień 2019
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!