Historia

„REFORMA STULECIA” – W SETNĄ ROCZNICĘ SEJMOWEJ DEBATY I UCHWAŁY O REFORMIE ROLNEJ – CZĘŚĆ DRUGA

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

Zagajenia tematu już nie będziemy tu powtarzać; odsyłamy do części pierwszej tego cyklu. Poniżej zamieszczamy omówienie sejmowego wystąpienia posła narodowej demokracji z Wielkopolski, księdza Józefa Kurzawskiego, z czerwca 1919 roku, będące fragmentem „niedostępnej” dziś książki:
Marcin Drewicz, „Głęboka przemiana rewolucyjna. Sejmowa debata nad reformą rolną w Polsce w roku 1919. W 90. rocznicę”, Lublin 2009, ss. 760.
Dodamy tu jednak – a jest to wiadomość z ostatniej chwili, więc „Sto Lat po…”, ale pomimo to jak najbardziej na temat, że oto w dniu w którym zestawiamy niniejszy artykuł (3 kwietnia 2019 r.), rodzima, polska, rolnicza organizacja „Agrounia” ponownie demonstruje w Warszawie, a jednym z głównych jej haseł jest wciąż, aby w znajdujących się na obszarze Państwa Polskiego sklepach wielkopowierzchniowych wystawiana tam na sprzedaż „co najmniej połowa artykułów spożywczych była wyhodowana i wyprodukowana w Polsce”.
Jest to problem dzisiejszy – po Stu Latach – że oto Polskę zalewa się żywnością obcego pochodzenia, a rodzimi jakże liczni producenci żywności nie mają co zrobić ze swoimi produktami. Ale to już było! W zaborze rosyjskim przed pierwszą wojną światową, do którego władze petersburskie, metodą obkładania polskich producentów wysokimi podatkami oraz zawyżonymi specjalnymi „polskimi” taryfami przewozowymi na kolei, niejako wsypywały wielkie ilości potanionego tym sposobem zboża rosyjskiego, i innych produktów spożywczych. I na to także wskazywano podczas wspominanej tu debaty rolnej roku 1919.
Jak widzimy, historia się powtarza, czy to w warunkach braku niepodległości pod srogim zaborem moskiewskim, czy to w warunkach „niepodległości” pod dyktatem „(zachodnio)europejskim”.
Lecz później przyszła wojna (pierwsza światowa) i okupacja, w trakcie której działo się to, do czego bardziej jesteśmy, by tak rzec, „przyzwyczajeni” – że mianowicie rolnictwo polskie produkowało, a niemieccy okupanci całymi pociągami wywozili stąd do siebie wszystko, co się da; także pełne wyposażenie zdemontowanych fabryk. Po wojnie światowej drugiej… kierunek się zmienił, i nasza żywność (oraz inne zasoby), w tym osławione „kartkowe” szynka i cukier jechały przez dziesięciolecia na wschód. Zapomniany dzisiaj „lubelski lipiec 1980” polegał przecież na tym, że tamtejsi kolejarze zatrzymali wielkie transporty żywności szykowane do wyjazdu na moskiewską olimpiadę: „Aż tu Radio Moskwa gada: ‘u nas budiet olimpiada’. Mkną transporty po gładkiej stali, lecz je nasi przyspawali…”.
Poniższy zaś cytat, z połowy roku 1919, dotyczy atoli jeszcze innej rzeczywistości. Oto świetnie zorganizowane rolnictwo wielkopolskie było przed pierwszą wojną światową zagłębiem żywnościowym dla żywiołowo się rozwijającej Rzeszy Niemieckiej, na czym zachodnia dzielnica Polski zbudowała swoją potęgę gospodarczą i w następstwie ów potencjał umożliwiający jej samodzielne zrzucenie zaborczej zwierzchności oraz dopomożenie braciom-rodakom w pozostałych zaborach (począwszy od udziału części Armii Wielkopolskiej w odsieczy Lwowa, czego Setna Rocznica przypada właśnie teraz – wiosną 2019 roku).
Ale… bezpośredni dostęp do rynków zbytu w Niemczech został przegrodzony nową granicą państwową, niebawem „wersalską”, jaką przecież sami Wielkopolanie orężnie wywalczyli. Nie rezygnując więc z eksportu poza granice państwa trzeba było rolnictwo wielkopolskie niejako przekierować na zaopatrywanie reszty Polski, wyniszczonej wojną i okupacją. Jednakże owa „reszta”, czyli Kongresówka i Galicja, nie dość że nie miała czym zapłacić, to jeszcze fundowała całemu krajowi, więc także Wielkopolsce, tak zwaną reformę rolną, czyli zniszczenie rolnictwa z takim trudem wznoszonego na wyżyny, na przekór pruskiej przemocy, przez pokolenia ofiarnych Wielkopolan prowadzących z Niemcami ową „najdłuższą wojnę nowoczesnej Europy” (co dostrzegła także kinematografia PRL-u produkując serial telewizyjny o takim właśnie tytule).
Istotnym elementem „reformy rolnej” miał być również zabór dóbr kościelnych, do czego nawiązywał także poniżej cytowany mówca i czemu w trakcie owej debaty z połowy 1919 w ogóle poświęcono bardzo dużo czasu, energii i emocji. Pamiętajmy więc i o tym, że pomysł wywłaszczania Kościoła nie pojawił się na ziemiach polskich dopiero na przełomie roku 1944/1945. Przecież już władze zaborcze zawłaszczały dobra kościelne i likwidowały klasztory. Liberalne władze Królestwa Polskiego przed rokiem 1830 też miały swój udział w tym procederze, boć przecie wzory w dziedzinie wywłaszczeń dawała jeszcze wcześniejsza Rewolucja Francuska. Zwolennicy reformy rolnej w polskim Sejmie roku 1919 bardzo ochoczo powoływali się na tamte dawniejsze rewolucyjne inspiracje.

Rozdział IV/6

13 czerwca 1919 r., piątek,
49 posiedzenie Sejmu Ustawodawczego

Ksiądz Józef Kurzawski, poseł Związku Sejmowego Ludowo-Narodowego z Wielkopolski (ss. 222-241)

-główne argumenty i hasła – były zabór pruski nie potrzebuje reformy rolnej

Ksiądz poseł Józef Kurzawski, proboszcz z Pakości, był czternastym z kolei uczestnikiem plenarnej debaty nad projektem reformy rolnej, ale pierwszym przedstawicielem byłego zaboru pruskiego, jaki przemawiał w tej sprawie. Reprezentował on znany już szeroko typ poznańskiego księdza-patrona; z tych, którzy tak bardzo przyczynili się do gospodarczego, a zarazem społecznego, politycznego i oczywiście duchowego rozwoju tamtej dzielnicy Polski. Przemawiał zatem jako przedstawiciel „Wielkopolski, Śląska i Prus Królewskich” (ł. 40, 53), i jako taki odczytał na końcu swego wystąpienia stosowną rezolucję, stanowiącą niejako podsumowanie wcześniejszych jego wywodów.
Do stanowiska swojego bezpośredniego przedmówcy, Stanisława Chaniewskiego, ks. Kurzawski się wprost nie odwoływał, chociaż jego przesłanie było zbieżne z tamtym. Mówca z Wielkopolski operował konkretem, podawał liczby, szacował możliwości, dowodząc, że dla jego rodzinnej dzielnicy (jak i dla całego kraju) reforma rolna narzucana przez ludowców przyniesie katastrofę. Kilkakrotnie podkreślał też, że zarówno on, jak i jego wielkopolscy towarzysze, stoją na gruncie realizmu politycznego i gospodarczego (ł. 38-39, 41, 53). Odnosił się także np. do zagadnienia „dóbr martwej ręki” – w tej sprawie nawoływał do porozumienia się ze Stolicą Apostolską. Także ks. Kurzawskiego oburzyli ludowcy, na czele z wymienionym przezeń z nazwiska Wincentym Witosem (ł. 43), owymi oszczerstwami rzucanymi na polską szlachtę. Zatem część wystąpienia wielkopolskiego posła poświęcona była obronie stanu szlacheckiego, zarówno tego z obszaru własnej dzielnicy, jak i z pozostałych dzielnic kraju.
Ksiądz Józef Kurzawski otrzymał kilkakrotnie brawa, także na zakończenie wystąpienia (ł. 39, 40, 53, 54). Jednak znacznie częściej musiał znosić złośliwe uwagi dobiegające z ław zajmowanych przez ludowców i socjalistów; przecież jedni i drudzy nie zamierzali być łaskawi dla katolickiego kapłana. Doprawdy, Wielkopolanie, Pomorzanie i Ślązacy znaleźli się w roku 1919 w niemałej rozterce. Połączenie się ziem trzech zaborów w jedną Rzeczpospolitą było dla każdego Polaka oczywistością, którą jak najśpieszniej trzeba zrealizować. Niemniej, „poznańczycy” (jak ogólnie nazywano mieszkańców b. zaboru pruskiego) wpadali niejako spod deszczu pod rynnę. Zrzucali oto jarzmo niemieckie, lecz dostawali się jednocześnie pod władzę „Warszawy”, w której panoszyli się ludowcy i socjaliści, zatem ludzie reprezentujący polityczną teorię i praktykę obcą na gruncie poznańskim. Jakże więc połączyć się w jeden organizm państwowy z tymi rodakami spod byłego zaboru austriackiego i rosyjskiego, i jednocześnie obronić „dzielnicę poznańską” przed niepotrzebną tam i w ogóle szkodliwą, a narzucaną przez owych rodaków, reformą rolną?
Jakież więc samozaparcie kryło się w słowach księdza Kurzawskiego, gdy wielokrotnie podkreślając fundamentalne różnice pomiędzy stanowiskiem reprezentowanym przez siebie i tym zajmowanym przez ludowców (oraz socjalistów), wyrażał mimo to nadzieję na porozumienie w imię dobra wspólnej Ojczyzny. „Gotowi jesteśmy tych, którzy tak twardo upierają się przy uchwałach większości Komisji [Rolnej], nie uważać bynajmniej za osobistych wrogów, bo mamy cześć dla wszystkich członków tej Wysokiej Izby i wierzymy, że i ich działanie jest podyktowane czystą miłością Ojczyzny” – zapowiadał mówca już na początku swego wystąpienia i zapewniał, że będzie się starał „być obiektywnym” (ł. 38, także 39-40).
Podobnie zbierał rzecz ks. Kurzawski, gdy zmierzał już do końca swego wystąpienia: „Jako realni politycy uważamy sobie za obowiązek oświadczyć, że będziemy się starali reformę agrarną, mającą w najbliższym czasie być załatwioną, poddać życzliwej krytyce. Odrębność naszych interesów rolnych podporządkujemy potrzebie ogółu. (…) Sądzę, że (…) reforma agrarna, z naszą stworzona pomocą, znajdzie z czasem nawet uznanie tych, którzy chcieli skrajnego jej załatwienia. Sądzę, że ona uszczęśliwi kraj, a nas, którzy dziś ze sobą walczymy, gdy jej skutki pójdą w kierunku dodatnim, do siebie zbliży” (ł. 53-54).
„Daj Boże!” – odpowiedziały głosy z Sali. Nie były to najpewniej głosy ludowców, do których przede wszystkim kierował mówca cytowane powyżej słowa. Ci, zaraz po chwili, gdy zapowiedział on, że już schodzi z trybuny sejmowej, poczęli go złośliwie wyklaskiwać. O tej złośliwości świadczy reakcja ks. Kurzawskiego: „Wiem, że Panom zawadzam – skomentował on natychmiast zachowanie ‘posłów włościańskich’ – ale przecież nic sobie z tego nie robię; widzę tylko z tych protestów, jak obiektywnie Panowie reformę agrarną oceniacie. Stanąłem tutaj, aby jako wolny poseł otwarte swoje wypowiedzieć zdanie. Wy macie te same prawa, ja Wam tego nie odmawiam” (ł. 54). Tak więc ludowcy wzgardzili ręką wyciągniętą do zgodnej współpracy dla dobra wspólnej Ojczyzny przez wielkopolskiego kapłana, społecznika i posła.

-projekt ludowców a rolnictwo byłego zaboru pruskiego

Ks. Kurzawski przywoływał dane: „Gospodarstw karłowatych u nas jest niewiele. (…) Przeważa u nas typ gospodarstwa kmiecego, obejmujący 10 do 20 hektarów. (…) Własności wielkorolnej w Poznańskiem mamy około 900 tys. hektarów”. Mówca oczywiście ganił zarówno zasadę przymusowego wywłaszczania gruntów rolnych, jak i określanie jakichkolwiek maksimów władania ziemią (ł. 40-41, 43). Podejmował jednak, w trybie polemiki, również ten wątek z projektu ludowców – otóż gdyby przyjąć maksimum, nawet nie to z projektu większości Komisji Rolnej (300 ha), ale proponowane przez np. Franciszka Bujaka (500 ha), to zyskano by w zachodnich dzielnicach kraju „najmniej pół miliona hektarów”. Poseł szacował, że na takim areale można by pomieścić 50 tys. rodzin chłopskich, „jeśli się liczy, że najzdrowszą osadą są parcele po 10 ha”. Wszelako, „skolonizowanie tylu parcel, osadzenie kolonistów na glebie, to jest robota, jakiej nawet nie śmiał się podjąć rząd pruski. (…) Rząd pruski rozkolonizował w 30 lat [zaledwie] 210 tys. hektarów i osiedlił [zaledwie] 21 tys. rodzin”. Tymczasem Polska AD 1919 nie posiada odpowiednich zasobów organizacyjnych, materiałowych, kadrowych i finansowych aby sprostać zadaniu w takim choćby zakresie, w jakim je przez dziesięciolecia spełniali pruscy zaborcy (ł. 45).
Tak prowadzona reforma, czy to po przyjęciu maksimum władania ziemią proponowanego przez np. Bujaka, czy tym bardziej według większości Komisji Rolnej, przyniesie tylko „kolosalne straty w naszej gospodarce krajowej” (ł. 45). Ks. Kurzawski wspominał, że gdy został był przez swój klub poselski wyznaczony do prac w sejmowej Komisji Rolnej, „sumienie nakazało [mu] poinformować się dokładnie, jaki jest sentyment i jakie zapatrywanie w kraju” co do ustawowego przymusowego wywłaszczenia oraz wyznaczania maksimum posiadania ziemi. Uczestnicy licznych wieców odbywanych na obszarze b. zaboru pruskiego, „wszyscy jednogłośnie” (oprócz autorów jednego listu, jaki był ksiądz-poseł otrzymał) oświadczali, że projekt przyjęty przez większość Komisji przyniesie tylko nieszczęście (ł. 43). Zatem wiecowa demokracja „dzielnicy poznańskiej”, tak jak i jej sejmowi przedstawiciele, o czym informował niniejszym ks. Józef Kurzawski, opowiedziała się przeciwko rozwiązaniom narzucanym jej przez niektórych przedstawicieli demokracji pozostałych dzielnic kraju.
Według szacunków ks. Kurzawskiego, wziętych najpewniej z realiów poznańskich, „na pobudowanie i zagospodarowanie gospodarstwa 10 hektarów obejmującego potrzeba 40 tys. marek”. Ale mówca, pamiętając o swych galicyjskich, ludowcowych polemistach, sięgnął także do przypadku z ich terenu. Otóż w krakowskiem na samo „zabudowanie gospodarstwa 15-morgowego”, więc nawet nieco mniejszego, „i to bez inwentarza żywego i martwego i bez ceny na ziemię”, wydatkowano aż 48 tys. marek. Wracając do, traktowanego przezeń wciąż jako hipotetyczny, przypadku nagłego wydania pod parcelację 500 tys. hektarów ziemi folwarcznej w b. zaborze pruskim, wyliczał mówca konsekwentnie, że „na skolonizowanie” takiego areału potrzeba by sumy 2 miliardów marek. Jest ona „w naszych opłakanych stosunkach finansowych (…) sumą wprost niedoścignioną”; ani państwo taką nie dysponuje, ani nie zbierze się tylu pieniędzy z chłopskich oszczędności (ł. 46).
Wielkopolski poseł lojalnie kontynuował omawianie możliwości realizacji projektu ludowców (wg druku sejmowego nr 530), bo nad tym projektem toczyła się oficjalnie sejmowa debata. Wystarczyło, że ów projekt jest niewykonalny, choć można było krytykować go również z innych powodów (o czym dalej). Ksiądz Kurzawski wskazywał zatem na brak budulca na nowe domy i budynki gospodarcze, na brak wykwalifikowanych geometrów i na niemożność przeprowadzenia w Wielkopolsce i na Pomorzu na większą skalę „kolonizacji sąsiedzkiej” (ł. 46).
To ostatnie brało się stąd, iż „przeważna ilość włościan – 3/5 – już ma żywotne gospodarstwa dziesięciohektarowe w posiadaniu”. Nadto, grał tam rolę czynnik narodowościowy; pamiętajmy przy tym, że debata toczyła się wciąż jeszcze przed podpisaniem Traktatu Wersalskiego, aczkolwiek przeliminaria tego dokumentu były już w zarysie znane. Zatem, na „kolonizacji sąsiedzkiej” mogli także skorzystać zamieszkujący obszary byłego zaboru pruskiego niemieccy chłopi, i tym niewinnym sposobem jeszcze powiększyć swój areał (ł. 46). Było to zagrożenie analogiczne do tego na Kresach Wschodnich. Kolejny więc mówca sejmowy zwracał uwagę, iż narzucana przez ludowców reforma rolna spowoduje w istocie, przynajmniej we wschodnich i w zachodnich województwach budowanego właśnie Państwa Polskiego, zmniejszenie areału należącego do właścicieli narodowości polskiej. Takim wszakże ostrzeżeniem, dotyczącym Kresów Wschodnich, kończył swoje wystąpienie bezpośredni przedmówca ks. Kurzawskiego – poseł Chaniewski (ł. IL/38); obaj się zatem uzupełniali.
Omawiając zagadnienie narodowościowe w b. zaborze pruskim (patrz dalej) zauważał mówca np.: „Wykupywanie kolonii jest kwestią popytu ze strony polskiej. I tu trzeba rozwiać złudzenia. Głód ziemi, objawiający się tak silnie na innych ziemiach polskich, w zaborze pruskim nie istnieje w podobnych rozmiarach, co głównie przypisać należy wysokiej kulturze i oświacie ludu Wielkopolski. Robotnik rolny ma [w b. zaborze pruskim] bez troski tyle dochodu, co chłop na 37 morgach1. Objaw to ogólnie znany, że wraz ze wzrostem cywilizacji chęć pracowania na roli zanika (sic!), że ludność grawituje do miast, które lepiej zaspokajają potrzeby będące wynikiem cywilizacji (sic!), jak np. rozrywki” (ł. 50).
Przyznajmy, że treść właściwie całego wystąpienia ks. Kurzawskiego była nie do przyjęcia dla ludowców (i socjalistów) pochodzących wszakże z południowych i centralnych części Polski; i przecież nie tylko dlatego, że mieli oni nader blade pojęcie o zachodnich dzielnicach odradzającej się właśnie Rzeczypospolitej. Ks. Kurzawski w bodaj większym jeszcze zakresie, niż dotychczasowi mówcy z prawicy, podważał ludowcową argumentację. Oto np. Jan Dąbski, ludowiec pochodzący z okolic dużego miasta i absolwent Uniwersytetu Lwowskiego, żarliwie wychwalał dziesięć dni wcześniej życie wiejskie, i jednocześnie ganił życie miejskie (ł. XLIV/29-30) oraz związane z nim rozrywki (w czym bez wątpienia miał nieco racji). Wielkopolski kapłan stwierdzał natomiast i opisywał powszechnie obserwowany (ale mniej w Galicji) fakt migracji ludności ze wsi do miast, a także wskazywał na korzyści płynące z zatrudnienia się w dobrze prowadzonym dużym gospodarstwie rolnym. To stało w poprzek podstawowym pojęciom i hasłom ludowcowym, tym bardziej, że miało być przejawem nowoczesnej „cywilizacji”. W tym kontekście autorzy i promotorzy narzucanej właśnie całemu krajowi reformy rolnej jawili się jako ludzie nieucywilizowani; ale chyba nie od razu to wychwycono, ponieważ w źródle nie odnotowano na tym etapie przemowy ks. Kurzawskiego żadnych reakcji z Sali, czy z galerii.

-zagrożenie polskiego władania ziemią, opinia mieszkańców obszarów plebiscytowych

Wielkopolski kapłan i społecznik szacował liczebny stosunek chłopów niemieckich do polskich na obszarze b. zaboru pruskiego na 2:3; podobnie też kształtował się stosunek liczebny większych właścicieli ziemskich obydwu narodowości (ł. 46, 49-50).
„Sprawa reformy agrarnej przedstawia u nas także bardzo poważne zagadnienie narodowe – przestrzegał ks. Kurzawski. Dążeniem wszelkich reform rolnych powinno być zabezpieczenie żywiołowi polskiemu dominującego w rolnictwie stanowiska, którego, niestety, dziś nie posiada”. Oto bowiem z górą wiek zaboru, a zwłaszcza ostatnie przed Wielką Wojną dziesięciolecia, przyniosły taki rezultat, że w Wielkopolsce 2 na 5 chłopów było Niemcami, zaś „większa własność prywatna niemiecka” obejmowała tam 540 tys. hektarów ziemi, czyli tylko o 40 tys. hektarów mniej niż wielka własność polska (ł. 49)2. Swój ostrzegawczy wywód rozwinął ks. Kurzawski następująco:
„Wielka własność niemiecka pod względem narodowościowym nie ma tego znaczenia, co liczne rzesze kolonistów i chłopów niemieckich. Pierwsi (tj. wielka własność – M.D.) posługują się robotnikiem polskim, drudzy nadają krajowi piętno niemieckie. Doświadczyliśmy też w ostatnim czasie – przypominał mówca cztery miesiące po ustaniu walk powstańczych – że zajmowali oni bardzo wrogą postawę przeciwko nam. Koloniści ci wyszliby przy przymusowej parcelacji (narzucanej właśnie przez galicyjskich i „królewiackich” ludowców – M.D.) z pewnym umocnieniem swego stanu posiadania, podczas gdy nasza polityka wyraźnie winna iść po tej linii, ażeby jak najwięcej gospodarstw kolonizacyjnych przeszło z wolnej ręki, drogą kupna, w polskie ręce. Podaż niemiecka już jest znaczna; gdyby zaś parcelowano na wielką skalę, natenczas woleliby nasi chłopi parcele nabywać za pośrednictwem rządu, a nie bezpośrednio od kolonistów niemieckich” (ł. 50, podkr. M.D.).
Tak więc sam pruski rząd poddał w poprzednich dziesięcioleciach metodę, jak należy, w tym przypadku bez przymusowego wywłaszczania, zdobywać ziemię dla określonej narodowości. Jakaś nowa, bo polska rządowa „Komisja Kolonizacyjna” miałaby, co zrozumiałe, zająć przestrzeń tej niedawnej pruskiej, i zwyczajną metodą rynkową repolonizować całe połacie Wielkopolski, Pomorza i Śląska. Mniejsze czy większe fundusze na ten cel zawsze by na przestrzeni lat napływały, tak jak z tamtej, tj. niemieckiej strony działo się to dotąd. Mówca kontynuował swój wywód:
„Zatem żywioł niemiecki, który trzeba koniecznie, nie w sposób przymusowy, ale powolny, ewolucyjny, wyrugować z naszej ziemi, nie tylko by się nie osłabił, lecz przeciwnie, umocniłby się na ziemiach polskich (gdyby przyjąć rozwiązanie narzucane przez ludowców – M.D.). Z tego względu parcelacja gwałtownie przeprowadzona byłaby klęską narodową; i my tej parcelacji, w formie jaką większość Komisji [Rolnej] przyjęła, ze względu na dobro naszego kraju przyjąć nie możemy” (ł. 50, podkr. M.D.).
Było to mówione, przypomnijmy, zanim spisano i zatwierdzono Traktat Wersalski, wraz z zawartą w nim możliwością optowania bądź to za krajem dotychczasowego zamieszkania, bądź za krajem własnej narodowości – wybierania przez zamieszkujących na Wschodzie Niemców pomiędzy Heimat i Vaterland, pozostawania na miejscu albo wyjazdu na Zachód3. Wielkopolski kapłan i poseł, jak każdy inny człowiek patrzący na sprawę trzeźwo, obawiał się po prostu, że ustawowe i przymusowe okrawanie polskich (ale i niemieckich) folwarków w jego regionie, i półdarme rozdawanie gruntów chłopom-obywatelom Rzeczypospolitej, zwyczajnie zatrzyma Niemców na polskiej ziemi; natomiast zachowanie zasad rynkowych („podaż niemiecka już jest znaczna”) skłoni ich do sprzedawania ziemi i budynków w celu zdobycia środków na zagospodarowanie się gdzieś w Niemczech.
Mówca przypominał ponadto, że Niemców „w obecnej chwili nie wolno pod zarzutem nietolerancji usuwać”. Artykuł bowiem 91 planowanego traktatu pokojowego „żąda dla mniejszości narodowościowych daleko idących gwarancji, przeto Niemcy, stawieni pod opiekę międzynarodową, od udziału w kolonizacji sąsiedzkiej gwałtem usunięci być nie mogą”. Naczelna Rada Ludowa próbowała wszakże „sprawę niemieckich kolonii załatwić dość radykalnie”, lecz Niemcy znajdują wciąż obronę pośród „pewnych kół” zwycięskiej koalicji (ł. 46, także 47).
„Chciałbym zwrócić uwagę Panów jeszcze na rzecz jedną – mówił ks. Kurzawski dowodząc ponownie, że nie wszystkie aspekty sprawy rolnej zostały dotąd w debacie poruszone. W niektórych dawnych dzielnicach Polski ma się odbyć plebiscyt4. Wynik jego będzie zależny od tego, jakie zaufanie zdołamy wzbudzić w naszych rodakach. To zaś będzie zależało w wysokiej mierze od przeprowadzenia reformy agrarnej. Kto zna stosunki na Kaszubach i w Olsztyńskiem, ten zaniepokoić się musi propozycją maksimum 60-300 morgów. Tam posiadają chłopi lekkiej ziemi znaczne obszary; małe parcele ich nie wyżywią. Kiedyś, w czasie powstań, jeden z poetów kaszubskich wołał te słowa: ‘My, Kaszube, jeso strzeżenie Polsci morskich granic, a w Warszawie naszy bracio mają naju za nic’5. Żeby te same słowa ze strony Kaszubów nie padły przeciwko nam, którzy w Warszawie nie uwzględniamy potrzeb tych ziem – przestrzegał mówca. Powinni oni byli wprzód wejść, jak i Górnoślązacy, i bracia z Kresów Wschodnich, do tej Wysokiej Izby, aby razem z nami obradować nad reformą agrarną. Bez nich pracujemy, a może oni przy plebiscycie powtórzą te słowa: ‘a w Warszawie naszy bracio mają naju za nic’ „ (ł. 50-51, podkr. M.D.).
Był to pierwszy głos poselski, przynajmniej w ramach debaty o reformie rolnej, poruszający kwestię tych rozległych ziem, których przynależność do Rzeczypospolitej miała się dopiero rozstrzygnąć, czy to drogą plebiscytów, czy bliskiej już, a jednoznacznej decyzji mocarstw obradujących w dalekim Wersalu (Pomorze wraz ze wspomnianymi przez ks. Kurzawskiego Kaszubami, lecz przecież i wywalczona uprzednio przez powstańców Wielkopolska), czy wreszcie w wyniku kolejnej otwartej walki zbrojnej (plebiscyt i powstania śląskie, lecz także cierpienia i upokorzenia doznane przez polskich działaczy plebiscytowych w Prusach Wschodnich); a przecież do postanowionego uprzednio plebiscytu na ziemiach spornych z Czechosłowacją ostatecznie nie doszło6.
Wielkopolski kapłan i poseł, upominając się w warszawskim Sejmie o prawa rodaków z najdalszych Kresów Zachodnich, nie zapominał też o rodakach z Kresów Wschodnich. Lecz tym, co mówił, ponownie wzbudzać musiał niechęć pośród posłów ugrupowań ludowcowo-lewicowych. Jeśli bowiem zasada republikańska miałaby brzmieć „nic o nas bez nas”, to sejmowe obrady nad reformą rolną (i nad wszelkimi innymi sprawami) mogłyby się okazać nieważne, nieważne również wszelkie powzięte decyzje, a to z powodu braku reprezentantów całych regionów, o których połączenie z nowo budowaną Rzecząpospolitą właśnie zabiegano.
I rzeczywiście, przeciwnicy nurtu politycznego, do którego należał ks. Kurzawski, zareagowali ze swych poselskich ław na tym etapie referowanej tu przemowy. O ich specyficznej, a zarazem nieskomplikowanej mentalności świadczyło, że reakcji nie wywołały ani wzmianki o obszarach plebiscytowych, o które Polska toczyła właśnie ciężką walkę dyplomatyczną, ani o braku reprezentacji tychże ziem w warszawskim Sejmie, bynajmniej. Oto bowiem „głosy”, najpewniej z ław zajmowanych przez posłów ludowcowych, zawołały po prostu: „Oni nie mają na Kaszubach po 300 morgów”. „Mają i po 1.500, i po 2.000. Pan nie zna stosunków kaszubskich, ani olsztyńskich” – odparował natychmiast ks. Kurzawski (ł. 51).

-wielka i mała własność rolna, ziemianie i ich pracownicy, mechanizacja gospodarstw, przemysł rolno-spożywczy

Polemizując z tezami np. Bujaka i postępujących za nimi ludowców (o czym dalej) podejmował mówca kwestię produkcyjności większych i mniejszych gospodarstw. Zaprzeczał ludowcom i udowadniał na przykładzie danych z dziesięciu powiatów wielkopolskich, z roku 1917/1918, że większe gospodarstwa są bardziej wydajne; zatem inwestycje w parcelację i kolonizację przepadną, skoro w związku z tymi przedsięwzięciami zniszczone zostaną „warsztaty przemysłu rolnego”. Z porównania przytoczonych przez mówcę liczb obrazujących wysokość plonów pszenicy, żyta, jęczmienia, owsa i ziemniaków (perek) wynikało, „że najżywotniejsze gospodarstwa są te, które u nas nazywamy gospodarstwami średnimi (sic!), tj. pomiędzy 1.000 a 2.000 morgów. Przeciętna wydajność tych gospodarstw (…) przewyższa znacznie wydajność gospodarstw małorolnych, a nawet i kmiecych”.
„Na ławach posłów włościańskich wrzawa” – odnotowano w tym miejscu stenogramu. „Szczegółami tej statystyki chętnie służę – zgasił ją przemawiający poseł. Że Panom cyfry się nie podobają – kontynuował, najpewniej oburzony reakcją części sejmowych słuchaczy – wiem o tym z komisyjnych posiedzeń. Wybaczcie mi, ale to smutnie świadczy o Waszym poziomie umysłowym. Albowiem człowiek, który chce teorię w praktykę zamieniać, musi się cyfr trzymać. Nie każdy urodził się astronomem lub uczonym. Aby nim zostać, trzeba dobrze fałdów przysiąść. Wy, Panowie, umiecie dobrze rolę swą uprawiać, natomiast odmawiam Wam prawa sądu w naukowych badaniach gospodarczych, do których inni są powołani ludzie” (ł. 47-48, podkr. M.D.).
Tej bariery, bariery nazwania po imieniu kompetencji ludowcowych posłów w dziedzinie rozstrzygania o losach polskiego rolnictwa (a przecież nie tylko rolnictwa) nie odważył się przekroczyć dotąd żaden uczestnik debaty rolnej; trzeba było dopiero tego poznańskiego księdza. On, jak też wielu jego ziomków, musiał być oburzony, że oto w Sejmie Odrodzonej Rzeczypospolitej, a wcześniej wśród posłów stanowiących większość Komisji Rolnej, nie przyjmuje się do wiadomości pospolitych faktów, a przy tym lekceważy się ten szczególny etos wielkopolski, wypracowany ofiarnie przez pokolenia. Znowu wszakże wybuchła „wrzawa na ławach włościańskich”. „To jest niedopuszczalne, żeby tak przemawiać do swoich kolegów” – wołał ktoś stamtąd histerycznie do ks. Kurzawskiego (ł. 48).
Ten jakby się o krok cofnął, skoro powiedział: „Nie myślę rozstrzygać wydajności większych lub mniejszych własności”; lecz zaraz w tym samym zdaniu zauważył: „Atoli nie może ulegać żadnej wątpliwości, że przy tak znacznym uprzemysłowieniu rolnictwa, jakie mamy w naszych dzielnicach zachodnich, produkcja rolna przez gwałtowną parcelację niesłychanie by się obniżyła”. Uznał też mówca za potrzebne, aby wygłosić kolejny miniwykład z ekonomiki rolnictwa, przysparzający argumentów za jego przepełnionym obawą twierdzeniem. Otóż „gospodarstwa wielkorolne uprzemysławiają, to znaczy produkują wielką ilość okopowych buraków i kartofli na cele przemysłowe. Góruje zatem gospodarka wielkorolna w naszej dzielnicy nad małorolną dlatego, że wartość średnia sprzętu płodów okopowych znacznie przewyższa wartość średnią sprzętu innych płodów rolnych. Im więcej okopowych w stosunku do ogólnego obszaru rolnego, tym wyższa musi być ogólna wartość surowej produkcji, do której zaliczyć trzeba odpadki fabryczne z przeróbki buraków i ziemniaków, które w postaci wywaru, wytłoków i obrzynków buraczanych są nieocenioną paszą dla inwentarza. Ażeby przemysł ten na wysokości zadania utrzymać, potrzebne są środki do tego – silnikowe pługi i kolejki polowe. Stwierdzono, że te środki dają się zastosować tylko na obszarach pewnej wielkości, od tysiąca morgów i wyżej. (…) Przemysł rolny w naszej dzielnicy, jak cukrownictwo i gorzelnictwo, stanowi poważne źródło bogactwa krajowego”.
Podawał dalej mówca liczby obrazujące rozmiary produkcji oraz wielkość i wartość eksportu produktów tego przemysłu, znacznie przewyższającą lokalną konsumpcję. Zwracał uwagę na to, iż wielkopolskie zakłady zatrudniają znaczną liczbę pracowników, którzy wraz z tych zakładów upadkiem, wywołanym projektowaną przez ludowców przymusową parcelacją tamtejszych folwarków, straciliby pracę. Także przychody skarbu państwa z racji podatków zmniejszyłyby się w takim przypadku; również te, jakie „płaci zagranica” kupując towary z Polski (ł. 48). Ksiądz Józef Kurzawski był więc kolejnym uczestnikiem debaty rolnej, jaki te oczywiste sprawy tłumaczył w Sejmie ludziom, których pewne szczególne okoliczności dziejowe wyniosły były do władzy nad Polską, a którzy w znacznej swej części pojęcia nie mieli o przedmiocie swego władania. Przecież ks. Kurzawski wypomniał im to wprost.
Tylko taka parcelacja ma sens, jak zauważał mówca, która ma oparcie w „normalnym popycie na ziemię ze strony ludu włościańskiego”. Powtarzał dalej argument, przyswajany właśnie przez szeroko pojętą prawicę, że oto „parcelacji podlegają przede wszystkim te majątki, których stan kulturalny jest gorszy i w których nie robiono nakładów”; takie więc, w których nie rozbudowano owej infrastruktury, jaka może być z pożytkiem wykorzystywana tylko przez gospodarstwo wielkorolne, a jaka staje się bezużyteczna i marnieje, gdy wokół nie ma już tego wielkiego i w jednym ręku pozostającego areału, dla którego obsługi powstała (ł. 48-49).
Mówca upominał się o los wszystkich kategorii pracowników najemnych zatrudnionych w wielkoobszarowym rolnictwie – od robotników rolnych poprzez różnej rangi urzędników folwarcznych, po administratorów i inspektorów (ł. 49). Co ma się stać z tymi robotnikami rolnymi, którzy wobec likwidacji folwarków utracą miejsca pracy, a nie będzie ich stać na zakup i zagospodarowanie własnych parceli? Doprawdy, wobec dotychczasowych najemnych pracowników rolnictwa ludowcy nigdy nie mieli wyraźnej oferty, a dla wysoko kwalifikowanych pracowników pełniących funkcje kierownicze nie mieli oferty żadnej7. Ofertę szyderstwa mieli oni natomiast dla przeznaczonych do wywłaszczenia ziemian.
„Zapomniano o tych – upominał się ks. Józef Kurzawski – którzy straciwszy swój majątek w obszarach, jakie dawały im odpowiedni byt i utrzymanie dla rodziny, będą również w rozpaczliwym położeniu. Pan poseł Stolarski zwrócił się z pewnym uśmiechem do kandydatów na (przymusowe – M.D.) wywłaszczenie, że będą mieli sposobność jako instruktorzy wśród rolników mniej uświadomionych pracować. Wątpię atoli, czy przy tej kulturze przeciętnej, jaką odznaczają się szerokie sfery rolnictwa małorolnego, wywłaszczeni znajdą uczniów”. Podawał mówca przykład pewnego „dziedzica szlachcica”, który „urządził szkołę rolną mającą obejmować 60 uczniów”, ale „po wielu wysiłkach zdołano zmobilizować zaledwie 10 [uczniów]”. „Czego to dowodzi?” – pytano z lewej strony Sali. „Dowodzi to tego – odpowiadał odważnie wielkopolski ksiądz-poseł – że recepta, jaką p. Stolarski podaje, nie wystarczy tym panom, których chce się wydziedziczyć z ziemi. Dowodzi tego, że wszystkie koncepcje, jakie Panowie pod tym względem podejmują, zawiodą” (ł. 49).
Przypomnijmy w tym miejscu, iż tego samego dnia, w którym przemawiał ks. Kurzawski, lecz kilka godzin wcześniej, Jan Stapiński mówił, iż w Galicji „do codziennych wypadków należą fakta, iż gospodarz 5-morgowy zdołał przeprowadzić przez szkoły średnie i uniwersytet nawet i trzech synów” (ł. IL/13). Posuwając się dalej w owych wyliczeniach stwierdzić by należało, że oto na wykształcenie jednego krakowskiego lub lwowskiego akademika wystarczyło 1,66 morgi ziemi małopolskiej. Ks. Kurzawski wszakże nie przywoływał przykładu niepowodzenia w kompletowaniu uczniów do szkoły aż średniej lub wyższej, lecz zaledwie do elementarnej „szkoły rolnej”, której uczniowie nie potrzebują opłacać stancji w mieście, ponieważ szkołę mają na miejscu na wsi; nie potrzebują też łożyć na zakup podręczników z bardzo wielu przedmiotów nauczania, na uszycie obowiązkowego munduru szkolnego np. Niemniej, najpewniej ktoś z szeroko pojętego obozu politycznego, do którego należał Stapiński (skoro starał się polemizować z przemawiającym ks. Kurzawskim), zawołał z niewątpliwym przekąsem w głosie: „Ma pół morga ziemi i ma chodzić do szkoły” (ł. 49).
Nie wiadomo, jakie areały posiadali ojcowie owych 10-ciu uczniów, których udało się w przywoływanej przez mówcę „szkole rolnej” zebrać, a jakie ojcowie pozostałych 50-ciu, którzy do tej szkoły nie dotarli. Przecież przykład wspomniany przez ks. Kurzawskiego służył, jak i całe jego przemówienie, zobrazowaniu tego, aby liczyć się z bieżącymi realiami, i aby opierać się, także przedsiębiorąc inicjatywę w dziedzinie oświaty, na owych „cyfrach”, które to tak bardzo się ludowcom i socjalistom „nie podobają”. Wielkopolski kapłan nawet nie zareagował na zaczepkę o „pół morgu ziemi” i „chodzeniu do szkoły” (ł. 49). Dalej wykładał swoją kwestię.

-przeciw wywłaszczeniu, parcelacja, kolonizacja

„Wywłaszczenie! Jeżeli kto, to my, dawniejsi posłowie Sejmu Pruskiego i parlamentu Rzeszy Niemieckiej doskonale wiemy co to za słowo; jak ono, jak piła jakaś, przerzyna istotę człowieka polskiego” – zaznaczał mówca. Wspominał on, że „gdy na początku tego stulecia pierwsze padły próby wywłaszczenia na naszych Kresach Zachodnich”8, nawet prasa niemiecka (katolicki „Koelnische Volkszeitung”) przestrzegała pruskich junkrów, że ich wywłaszczeniowe, antypolskie działania mogą się kiedyś obrócić przeciwko nim samym. Ks. Józef Kurzawski niby to nie chciał owych zasiadających w polskim Sejmie zwolenników wywłaszczenia „porównywać z tymi podłymi junkrami pruskimi”. Przestrzegał ich jednak, podobnie jak Stanisław Chaniewski, w te słowa: „Jeżeli to wywłaszczenie, wedle Waszej recepty, nastąpi, przyjdą ludzie, którzy potem Was wywłaszczać będą, i stworzą z naszej Ojczyzny proletariat półhektarowy, uczynią Ją żebraczą. Przyjdą obcy, od których żebrząc, zewnętrzną pożyczkę osiągniemy; i zaprowadzą kuratelę nad nami, i będziemy związani z innymi, nie wolni na swojej ziemi, ale niewolniczo skrępowani cudzą sprawą i cudzymi interesami” (ł. 41, podkr. M.D.).
Kolejne to, i jakże mocne, proroctwo wypowiedziane w Sejmie AD 1919, dotyczące losów Polski w otwierającym się, nowym stuleciu. Zresztą, jak wynikało z wymiany zdań pomiędzy ks. Kurzawskim a posłami lewicy, swoim rozmówcom w Komisji Rolnej groził on był klątwą kościelną, o ile nie zaprzestaną zakusów na dobra duchowne (ł. 53).
Mówca stwierdzał, przecież nie jeden raz, że reforma w wersji proponowanej przez ludowców jest niepotrzebna i szkodliwa. Przypominał, powołując się także na przedmówców, że bez żadnych nadzwyczajnych regulacji można w Polsce rozparcelować „jakieś 4 miliony morgów”. Ks. Kurzawski nie bał się zachęcać, aby Odrodzona Rzeczpospolita, co do metody wewnętrznej kolonizacji, wzorowała się na swych wrogach, czyli na rządzie pruskim. Ten mianowicie rząd, „pracując systematycznie, nie zabierał się do jakichś ogólnych zasad wywłaszczenia i stawienia maksimum, tylko stworzył najpierw urząd kolonizacyjny9, któremu ofiarowywano bez jakiegokolwiek przymusu ziemię do parcelacji, tak ze strony niemieckiej, jak, niestety, polskiej – szlacheckiej i włościańskiej” (ł. 41).
Mówca zmierzał do tego prostego wniosku, podobnie jak inni uczestnicy debaty rolnej ze strony prawicy, aby teraz powołano polską już komisję kolonizacyjną, która tymi samymi sprawdzonymi metodami rozparceluje pomiędzy polskich chłopów przeznaczoną na to ziemię, zwłaszcza na Kresach (Zachodnich i Wschodnich). Innymi słowy – choć ks. Kurzawski nie wypowiedział tego wprost – skoro nie można było Niemców przymusowo wywłaszczać (ani kogokolwiek innego), należało nareszcie „ich wykupić” – zupełnie tak, jak oni wykupywali polską ziemię.
Przy okazji zadał ksiądz-poseł kłam owym egzaltowanym wywodom ludowców, jakoby to tylko przedstawiciele szlachty mieli w niedawnej przeszłości sprzedawać obcym polską ziemię, a żaden chłop nie wypuszczał jej z rąk. Wśród sprzedających byli i jedni i drudzy; „tak i nasz włościanin polski znalazł swoje miejsce w niemiłym poczcie Polaków księgi czarnej”, jak podsumował ks. Kurzawski (ł. 41)10.
Skoro więc głód ziemi jest odczuwany przez włościaństwo w Kongresówce, i zwłaszcza w Galicji, a w Wielkopolsce i na Pomorzu nie, można przecież „według recepty rządu pruskiego”, ale już w interesie wyłącznie polskim, osiedlać na Kresach Zachodnich chłopów pochodzących z przeludnionych regionów Polski południowej i centralnej. Tej treści wypowiedź ks. Kurzawskiego domykała budowaną właśnie przez niektórych mówców geografię migracji, możliwych na obszarach Odrodzonej Rzeczypospolitej – z czysto polskiego centrum, odśrodkowo ku, mieszanym pod względem narodowości, zachodnim i wschodnim regionom kraju. Gdy np. Stanisław Chaniewski przypominał, w tym samym dniu 13 czerwca 1919 r., o potrzebie kolonizowania przez Polaków Wschodu, ks. Józef Kurzawski, jako pierwszy z uczestników plenarnej debaty rolnej, wskazywał na analogiczne możliwości na Zachodzie:
„Nas nie [po]winny dzielić granice, które obce mocarstwa zakreśliły. Rodacy z Małopolski i z Królestwa winni przyjść do nas. Wyobrażam sobie, że przynajmniej w 1/3 części w każdej wiosce się znajdą, aby się nauczyć tej realnej, codziennej, szarej, ale owocnej pracy, jakiej myśmy się nauczyli na zachodnich ziemiach Polski”. Tak mówił poznański kapłan, ale jako człowiek szczery, wskazywał jednocześnie na wyraźne kulturowe różnice pomiędzy polskimi włościanami w byłym zaborze pruskim, a tymi z innych ziem. „Na piecu orał, żyto siał” – śpiewano w Wielkopolsce prześmiewczo o chłopach-rodakach z Galicji i Kongresówki, co mówca przytaczał, prosząc zarazem aby słuchacze się na niego za to nie obrażali; niemniej – już choćby z okien pociągu jadącego do Warszawy łatwo spostrzec różnicę.
Tak więc Wielkopolska wraz z innymi zachodnimi dzielnicami miała stać się w dziedzinie rolnictwa nauczycielem dla reszty kraju, o czym był już wspominał minister Stanisław Janicki (ł. XLVI/28). Ks. Józef Kurzawski mówił zaś tak oto: „Winien zatem dobytek kulturalny, któryśmy osiągnęli w ciężkiej i mozolnej pracy, przelać się na naszych braci z tych części naszej Ojczyzny, które nie miały sposobności nabycia wyższej kultury rolnej” (ł. 41-42).
Tak mówił poznański ksiądz do posłów sejmowych, w tym i do ludowców, którym – jak wynika przynajmniej z ich referowanych tu wystąpień – na podnoszeniu owej kultury rolnej, na jeżdżeniu po nauki do Wielkopolski, ani na osiedlaniu się tam nie zależało.
Nie tylko dla Małopolan i „Królewiaków” przeznaczał mówca grunta w b. zaborze pruskim. Myślał także o żołnierzach, o „inwalidach z szeregów wojskowych” i o polskich robotnikach powracających z niemieckich ośrodków przemysłowych. Ksiądz-poseł z Wielkopolski, podobnie jak rzecznik ludu śląskiego ks. Paweł Pośpiech, sprzeciwiał się pomysłowi ludowców, wedle którego ludzie ci mieli zostać wyłączeni z nadziałów ziemi, jeśli brak im „praktycznego lub teoretycznego wykształcenia rolnego”. Wielu przecież wychodźców przez długie lata zatrudniało się w przemyśle tylko w tym jednym celu, aby powrócić do Polski, tam zakupić ziemię i założyć na niej własne, wytęsknione gospodarstwo rolne (ł. 42, także 40, 45).

-obrona szlachty

„Zawsze mnie to uderzało boleśnie, gdy słyszałem, jak się ogólnikowo krzywdzi pewne dykasterie (sic!) naszego narodu – wyznał ks. Kurzawski. I z tej trybuny pod adresem szlachty [padły] bardzo ostre strzały”. Tymczasem ludzie źli znajdą się w każdej grupie społecznej, „a nawet nie brak ich w stanie duchownym”. „Nie wolno uogólniać”, a więc zachowanie jakiejś części przypisywać całości. „Szanowny pan poseł Witos w swoim przemówieniu wydał sąd o tej dykasterii naszego społeczeństwa (tj. o szlachcie – M.D.) tego rodzaju, że gdybym nie znał historii – zauważał ks. Kurzawski – tobym żadnemu szlachcicowi ręki nie podał. Dzięki Bogu miałem to szczęście poznać historię i inaczej niż pan Witos zapatruję się na poważny stan szlachecki. Nie chcę być, i nie myślę wcale o tym, ażeby stawać tu jako rzecznik szlachty, ale sprawiedliwości muszę dać wyraz” (ł. 43).
Ks. Józef Kurzawski dawał więc to samo świadectwo, co jego bezpośredni przedmówca Stanisław Chaniewski. Wszelako, ludowcy mogliby znów mówić o „księżopańskim” spisku, bo oto do broniącego swej grupy społecznej szlachcica dołączał ksiądz. Mówca wspominał tych licznych działaczy, z nazwiska zaś Franciszka Morawskiego11, [Macieja] Mielżyńskiego12 i [Karola] Marcinkowskiego13, „którzy uważali sobie za zadanie życia, ażeby podnieść tego chłopa z niewoli i dać mu zagon własny, i żeby go uwłaszczyć. A gdy przejdziemy myślą do historii Królestwa, to tutaj spostrzegamy, że próby ze strony właścicieli ziemskich, szlachty, w tym samym szły kierunku. Pragnienie tego czynu było powszechne, bo panowie doskonale rozumieli, że Polska musi być Wolna tylko przez cały naród zjednoczony, i ciągle do tego dążono. Ale Polska nie była już Polską Wolną, [a] rządy rosyjski i niemiecki nie zgadzały się na uwłaszczenie włościan przez dziedziców, [bo] rządy te chciały same to zrobić; a kiedy dziedzice sami do tego przystępowali, to wsadzano ich do kozy (w r. 1817 i 1843). Sto lat temu rząd chciał sam być tym dobrodziejem z cudzej kieszeni.
O tym wszystkim krzykacze (sic!), pomstując na ‘dziedziców’, ‘burżujów’, ‘krwiopijców’ nie chcą wiedzieć i przemilczają o tych, którzy chcą obdarować równych obywateli włościan i którzy położyli swoje głowy w powstaniu 1831, 1848, 1863 r. Zapominają też, że z szeregów tych ‘burżujów’ wyszli patrioci, jak Łukasiński14, Traugutt15, Jeziorański16, Krajewski17, Toczyski18, Zieliński19, ks. Dajlida20 i tysiące innych”.
Gdy mówca, kończąc ten historyczny wątek, wspominał szlachtę, która pierwsza walczyła o wolność pod rozkazami Kościuszki, z Sali odezwały się głosy. „Głos” nieokreślony: „Masonami nazywali takich”; „głos na lewicy”: „Braniccy, Potoccy”. Mówca jednak nie dał się wciągnąć w rozważania o masonach, i tylko odparł: „Branickich i innych nikt nie będzie bronił; ani prawica nie myśli ich bronić, ani ja. Powiedziałem już, że w każdym stanie są ludzie, wybaczcie wyrażenie, warcholi, ale za warchołów nie odpowiada stan cały” (ł. 43-44).
Jakże potrzebny był ten kolejny głos, demaskujący kłamstwa i oszczerstwa „pana posła Witosa” i jego towarzyszy. Ks. Kurzawski powiedział oto wyraźnie, tak jak nieco wcześniej dnia tego Stanisław Chaniewski, że dobroczyńcą polskiego włościaństwa była polska szlachta, ale w XIX wieku dobroczyńcą o nader ograniczonych możliwościach, dobroczyńcą częstokroć niedoszłym. I nie mogło być inaczej, skoro w poprzek działaniom ziemiaństwa, pomiędzy polskim dworem a polską chatą, stanęli zaborcy; bo to oni rządzili krajem, a nie pokonana przez nich polska szlachta.

-były zabór pruski a pozostałe zabory

Stawało się już regułą, że niedomaganiami Polski im współczesnej posłowie prawicy obciążali w pierwszej kolejności rządzących krajem przez minione ponad stulecie zaborców, natomiast posłowie ludowcowo-lewicowi uderzali w dawniejszą i nowszą polską elitę społeczną, polityczną, gospodarczą, kulturalną. W tamtych czasach (1919), chociaż już w poprzednim XIX stuleciu atakowana przez lewicę, istniała jeszcze w naszym kraju zbiorowość przodująca we wszystkich tych dziedzinach jednocześnie.
„Jest, niestety, różnica między nami a Wami – stwierdzał poznański kapłan na wstępie, zwracając się do pochodzących spoza byłego zaboru pruskiego zwolenników ludowcowej reformy rolnej. Winowajców, którzy tę różnicę stworzyli, nie trudno znaleźć; dzieje naszego narodu stwierdzają ich trzech – trzy zaborcze mocarstwa. Piętno ich spoczywa na nas. Nam się wydaje, że przepaść między nami jest wielka, ale my, którzy przychodzimy z pracy czynu z dzielnic Kresów Zachodnich, wierzymy w to szczerze, że przy dobrej woli ta przepaść da się przemościć; wierzymy, że porozumienie między nami jest bliższym, aniżeli się nam to wydaje obecnie” (ł. 38, podkr. M.D.).
Mówca wskazywał na Opatrzność Bożą, która Polaków z zachodnich obszarów kraju „postawiła na kowadle, na które padał młot ciężkiej ręki Prusaka; a ten młot z kruchego żelaza polskiej natury uczynił silną stal odporną”. Gdy to mówił, zerwały się brawa. Polacy w zachodnich dzielnicach potrafią wspólnie pracować i pracę tę sobie zorganizować, które to twierdzenie popierał ks. Kurzawski prostym przykładem, jak to w pewnej wielkopolskiej gminie chłopi się zebrali i wybudowali drogę, bo już nie mogli znieść „utopielisk”, na których dotąd łamali koła swych furmanek. Kolejne brawa zabrzmiały zaraz po tym, gdy ksiądz-poseł podsumował: „Tak pouczeni wolą Opatrzności, posługującej się oprawcą, który nad nami się znęcał przez przeszło stulecie, rozumiemy pracę” (ł. 38-39).
Wskazywał poznański poseł na tę wielką radość, jaką daje uczestnictwo w obradach nareszcie wspólnego polskiego Sejmu – teraz dopiero „idziemy budować Polskę”, bo dotąd, w niemieckich ciałach prawodawczych „nie pozwalano [nam] nic uczynić dla naszej Ojczyzny”, i byliśmy na to skazani, „żeby tylko bronić i stawać na szańcu tam, gdzie największe groziło niebezpieczeństwo Ojczyźnie”. Teraz jednak „jak małe dzieci ciągle powtarzaliśmy sobie (my – posłowie z b. zaboru pruskiego – M.D.): jedziemy do Warszawy budować Polskę” (ł. 39).
Niestety, jak wynikało z ogólnej wymowy wystąpienia ks. Kurzawskiego, a czego, jak wyżej podano, omal nie wypowiedział on wprost, poznańscy posłowie czuli się w Warszawie dość podobnie, jak w berlińskim Reichstagu lub Landtagu, bo ponownie musieli skupiać swą energię na obronie pryncypiów, a postępowanie naprzód we współbudowaniu tej wymarzonej Polski było im utrudniane przez licznych spośród współrodaków, pochodzących z Galicji lub Królestwa:
„Jak wyobrażaliśmy sobie tę budowę? Stworzymy silną Konstytucję, bo to podwalina kraju naszego, rząd odpowiedzialny przed Sejmem, cieszący się zaufaniem większości narodu; uregulujemy finanse, wojsko zadowolone wystawimy, granice umocnimy, i po skończeniu tej roboty pójdziemy do domu, ażeby ustąpić miejsca nowemu Sejmowi. Troska, więcej – boleść przeszyła nasze serca, gdyśmy spostrzegli, że jest między nami [a Wami] różnica. (…) Powiedzieliśmy sobie [jednak]: Musimy z Wami współpracować; nie wolno nam się odłączać i nasz separatyzm na pierwszy plan wysuwać. (…) I my, ze względu na całość Ojczyzny i na dzielnicę, którą tu reprezentujemy, chcemy reformy agrarnej. Atoli, żyw Bóg, nie widzimy, patrząc na stosunki b. zaboru pruskiego i nie spuszczając z oka stosunków Królestwa i Galicji, powodu, dlaczego mamy rzucać kość niezgody między szerokie sfery naszego społeczeństwa, któremu przecież potrzeba jedności, zespolenia i siły odpornej przeciwko ze wszystkich stron grożącym nam nieprzyjaciołom”. „Słusznie” – dał się słyszeć głos z Sali (ł. 39-40, podkr. M.D.).

-przeciwko prof. Bujakowi

Ks. Kurzawski wskazał, że ludowcy powołują się na autorytet np. Franciszka Bujaka, lecz zarazem przypomniał, że uczony ten dystansował się był do wcześniej przez siebie głoszonych poglądów. Tak czy owak, poznański ksiądz-poseł, co sygnalizowaliśmy już wyżej, taktownie acz stanowczo ujawniał błędy, w tym i niekonsekwencje poczynione przez krakowskiego statystyka, a przez to i szkody, jakie, choćby i pośrednio, uczynił on całemu krajowi. Ludowcy zatem powoływali się na opinię Bujaka, ten zmieniał zdanie, odwoływał swoją własną aprobatę dla ludowcowej reformy rolnej, a potem i to miał odwołać. „Ale choćby odwołał – zauważał ks. Kurzawski – to jednak w duszy jego zanurtowało uczucie, które włożyło na jego usta te słowa o reformie większości Komisji [Rolnej]: ‘Bolesna niespodzianka’. Choćby odwołał, to jednak pan profesor wypowiedział te słowa, że taka reforma agrarna, w tej formie ujęta, jest dzikim pomysłem (sic!). Choćby odwołał, to jednak nazwał ją uwstecznieniem. (…) Oryginalnym artykułem p. prof. Bujaka służę w celu przeczytania go Wysokiemu Sejmowi” (ł. 44).
Następnie wskazał mówca na opracowanie autorstwa prof. Bujaka, zatytułowane „O naprawie ustroju rolnego w Polsce”. Stwierdził on, że wprowadzenie proponowanych przez Bujaka maksimów posiadania „do wysokości 500 ha użytków rolnych, a zaś 1.500 ha obszarów leśnych” (i w ogóle maksimów ustanawianych na dowolnym poziomie) wywoła „niepożądane i wprost nieobliczalne skutki”, na pewno w Wielkopolsce i innych dzielnicach zachodnich (ł. 45).
Pomysły krakowskiego profesora i podążających za nimi ludowców były szkodliwe również i dlatego, że ich realizacja, o czym tu już wspominano, sprzyjałaby umocnieniu się żywiołu niemieckiego na ziemiach zachodnich. Mówca zwrócił na to osobno uwagę (ł. 47).

-obrona dóbr kościelnych

Nie trzeba było koniecznie być w ówczesnej Polsce księdzem, aby występować w obronie dóbr kościelnych, ale mówca właśnie nim był. W imieniu własnym oraz swych „politycznych przyjaciół” z ówczesnych ziem zachodnich deklarował, „że skoro Ojczyzna tego wymagać będzie, każdy kawałek ziemi, czy duchowny, czy inny, za zgodą tych organów, które mają prawo decydowania, ofiarujemy dobrowolnie na potrzeby Ojczyzny”. Za takie oświadczenie nagrodzono mówcę brawami, chociaż nie wiemy, czy klaskali tylko posłowie reprezentujący jeden nurt polityczny, czy może też inni (ł. 40, także 53).
Zagadnienie „dóbr martwej ręki” podjął też ks. Kurzawski zmierzając już ku zakończeniu swego wystąpienia. To właśnie wtedy przypomniano mu, a on potwierdził, że w trakcje obrad Komisji Rolnej groził był klątwą tym, co bezprawnie sięgali po te dobra. Gdyby było trzeba, można by wszakże parcelować niektóre grunta kościelne, lecz oczywiście po uprzednim uzyskaniu na to zgody Stolicy Apostolskiej (ł. 53).
„Pozwolę to sobie podkreślić – kontratakował mówca – że nawet wrogowie Kościoła (najpewniej: rząd pruski, Bismarck – M.D.) nie ważyli się tych praw Stolicy Apostolskiej pogwałcić; a tu katolicy narodu polskiego w Sejmie, ze smutkiem to zaznaczyć trzeba, z pewną jakąś nieświadomością [chcą] urządzać zamach na zupełnie elementarne zasady naszej wiary katolickiej” (ł. 53, podkr. M.D.).
Przysłowie powiada: „Uderz w stół, a nożyce się odezwą”. Nie pierwszy więc raz w trakcie swego wystąpienia wywołał poznański ksiądz na Sali sejmowej „wrzawę” swoimi celnymi stwierdzeniami; tym razem aż taką, że prowadzący obrady Marszałek musiał dzwonić na posłów, aby się uciszyli.
Nieco wcześniej występują w stenogramie błędy drukarskie, podobnie jak w zapisie z przemówienia Stanisława Chaniewskiego, w miejscu w którym porównywał on prześladowanie polskiego ziemiaństwa dokonywane niedawno przez zaborców do obecnie (1919) przygotowywanego przez rodzimą lewicę (ł. IL/37). Braki w zapisie z przemowy ks. Kurzawskiego występują zaś tam, gdzie mówił on o niedostatkach elementarnej wiedzy katechizmowej obserwowanych u niektórych posłów („bardzo wielkie luki w znajomości religii”).
Przeciwnicy ks. Kurzawskiego pod koniec jego wystąpienia ośmielali się coraz bardziej, aby pogardliwie się wobec niego zachowywać21. Poseł Jan Smoła z „Wyzwolenia” powiedział np., wywołując nazwisko prezesa sejmowego klubu narodowych demokratów: „P[oseł] Głąbiński opracował konstytucję, że (tu najpewniej: w aktywności publicznej – M.D.) nie mogą być przeszkodą uczucia religijne”. „Poseł Głąbiński będzie odpowiadał za siebie – odparował natychmiast ks. Kurzawski. Ubliżyłbym mu (sic!), gdybym go brał w obronę” (ł. 53).

-lasy

Tak jak przedmówcy z obozu prawicy, był ks. Józef Kurzawski przeciwnikiem upaństwowienia lasów, dopuszczając wszakże, tak jak oni, „ścisłą kontrolę i ingerencję rządu, ażeby gospodarka była prawidłowa, organizacja lasów nie cierpiała, i żeby administracja była sprężysta”. W trakcie dyskusji o lasach doszło do specyficznej wymiany zdań pomiędzy mówcą a jego adwersarzami z lewicy. Gdy wielkopolski poseł stwierdzał, że upaństwowienie lasów byłoby „niekorzystnym i niepożądanym dla państwa”, odkrzyknięto mu: „Tak, [właściciele] nie mogliby ich sprzedawać Żydom”. Ks. Kurzawski i tym razem nie dawał pola przeciwnikom; jako Wielkopolanin odparł natychmiast: „My nie mamy Żydów; to jest Wasza choroba galicyjska. Myśmy ich wypędzili, a Wy się ich wieszacie. Wyzywacie na szlachtę, ale każdy z Was wiesza się kaftana żydowskiego”. I znowu, jak po kilku podobnie ostrych starciach – „wrzawa”.
Ks. Kurzawski, wracając do właściwego nurtu swej wypowiedzi, po tym, gdy próbowano go zeń wybić, sformułował na plenum Wysokiej Izby zażalenie pod adresem większości Komisji Rolnej: „W sprawie lasów Komisja dała wyraz jednemu zaledwie postulatowi, tj. upaństwowienia lasów, i przesądziła go jednostronnie, bez bliższego umotywowania” (ł. 52-53, podkr. M.D.).

-odezwa stowarzyszeń wielkopolskich z 27 maja 1919 r.

Zmierzając ku końcowi swego wystąpienia odczytał wielkopolski poseł treść protestu (złożonego nieco wcześniej na ręce Marszałka Sejmu) przeciwko projektowi reformy rolnej forsowanemu przez większość Komisji Rolnej, podpisanego przez przedstawicieli „23 najrozmaitszych związków gospodarczych i politycznych” z jego regionu (wśród nich Stanisław Nowicki z Narodowego Stronnictwa Robotników, który jednak zajął stanowisko nieco odrębne, bowiem był on za upaństwowieniem lasów, a sprawę reformy rolnej proponował zaledwie „odroczyć”). Sygnatariusze owego dokumentu, reprezentujący „wszystkie stany, warstwy i kierunki wielkopolskiej dzielnicy” byli oczywiście przeciwni przymusowemu wywłaszczaniu z ziemi oraz ustalaniu maksimum posiadania ziemi. Ich zdaniem projekt ludowcowy uwzględniał tylko „jednostronny interes pewnych warstw społecznych”, a nie dobro wspólne. Niszczenie w ten sposób wielkiej własności ziemskiej jest niedopuszczalne, ponieważ szkodliwe dla interesów ogólnopaństwowych. Zastanawia jednak, że wysuwano tylko taki właśnie, pragmatyczny argument, a nie odwoływano się po prostu do nienaruszalności własności prywatnej. Najwyraźniej dialektyka ludowców i socjalistów przecisnęła się także, w jakiejś mierze, do treści omawianego tu protestu.
„Unormowanie zaś stosunków [rolnych] winno mieć na względzie lokalne warunki i różnice – czytamy dalej – wypływające z odmiennych gospodarczych przesłanek, a opierać się na dokładnych statystycznych danych i rzeczowych badaniach”. Autorzy i sygnatariusze odezwy uznawali nadto projekt większości sejmowej Komisji Rolnej za wręcz „niebezpieczny dla obrony kraju”, o czym poucza przykład najnowszej historii „wschodniego sąsiada” (ł. 51-52).
Zauważmy, że ludowcy, dla usprawiedliwienia swoich zakusów na grunta folwarczne, zapewniali, że poprzez masową ich parcelację „zwiążą chłopów z państwem”, co miałoby wzmocnić tegoż państwa obronność (Dąbski, ł. XLIV/34, 50). Natomiast Wielkopolanie „wszystkich stanów, warstw i kierunków” byli przeciwnego zdania, zwłaszcza w odniesieniu do warunków właściwych dla ich regionu. Zauważmy też, że dostrzegali oni odmienność innych regionów, a zatem potrzebę odmiennych dla nich regulacji w omawianej tu dziedzinie; w przeciwieństwie do galicyjskich i „królewiackich” ludowców oraz socjalistów, którzy swoje ujednolicone pomysły narzucali całej Polsce, bez względu na lokalne uwarunkowania i potrzeby.
Ks. Kurzawski sygnalizował również Ministrowi Rolnictwa, że ten niejednakowo traktuje rezolucje uchwalane i podpisywane na rozmaitych zjazdach i wiecach, a dostarczane Wysokiej Izbie przez posłów z różnych ugrupowań. Otóż, jak zauważał mówca, posłowi Stolarskiemu wolno było domagać się otwarcie, aby rząd przeprowadził ludowcową reformę rolną dlatego, „że nader liczny zjazd gminny się tego domaga”. Skoro tak, to Minister wreszcie powinien zareagować także na złożoną już wcześniej odezwę innego zjazdu, ale uchwaloną przeciwko reformie ludowcowej. Protest ten wystosował „patronat kółek rolniczych, reprezentujący 35 tys. włościan z Poznańskiego”. Treść owego protestu była podobna do tej odczytanej dopiero co przez mówcę.
Tak jak wcześniej abp Teodorowiczowi, tak teraz ks. Kurzawskiemu (i innym działaczom prawicy) lewica sejmowa nie potrafiła darować tego, że także oni wykorzystują demokratyczne procedury, zwołują wiece, formułują odezwy, zbierają pod nimi podpisy, i prezentują je na plenum Wysokiej Izby. „Wiemy jak się to robi” – zawołano szyderczo z Sali. „Czego się ksiądz miesza do polityki” – ktoś z lewicy postąpił znaczny krok dalej. Krzykacz ten nie chciał najpewniej wiedzieć, że w b. zaborze pruskim (lecz nie tylko tam) księża mieli od dawna znaczny udział w prowadzeniu polskiej polityki, i że ks. Kurzawski jest parlamentarnym przedstawicielem i rzecznikiem polskich interesów od roku 1911.
Zaczepiony w ten sposób i znieważony kapłan, którego mandat do polskiego Sejmu właśnie lekceważono, i tym razem nie oddał pola przeciwnikom: „Ksiądz jest co najmniej takim samym patriotą jak chłop i takie samo ma prawo mówić – rozpoczął kolejną obronę w krótkich słowach, na dźwięk których posłowie prawicy mogliby zapewne wykonać jakieś gesty politowania w kierunku „ław włościańskich”, co do czego nie mamy jednak w stenogramie żadnych zapisków. Skąd Panowie wzięliście monopol na politykę? – zapytywał poznański kapłan. Tu każdy Polak ma prawo przemawiać, jeśli go naród wybrał i ma do niego zaufanie”.
Ta wymiana zdań toczyła się już na wspomnianym wyżej, końcowym etapie wystąpienia ks. Kurzawskiego, kiedy to wzmagały się agresywne wobec niego zachowania pośród posłów ludowcowo-lewicowych. „Tu nie parafia, tylko Sejm. W niedzielę będzie ksiądz mówił” – przeciwnicy nie dawali za wygraną, nie kryjąc się już wcale ze swym chamstwem. Marszałek milczał, ławy prawicowe także, ks. Kurzawski musiał obronić się sam. Skoro więc jakiś chłop odmawiał jemu, księdzu, patronowi stowarzyszeń i posłowi, prawa głosu w najżywotniejszych kwestiach dotyczących Odrodzonej Rzeczypospolitej, to on odpowiedział tak: „A gospodarz niech siedzi na roli, a nie przychodzi do Sejmu”; po czym wrócił do właściwego toku swego przemówienia. Nie na długo jednak, bo gdy wkrótce poruszył kwestię lasów, ktoś z lewicy sprowokował wspomnianą już wyżej wymianę zdań na temat Żydów, z której ks. Kurzawski ponownie musiał zwycięsko wychodzić, aby umożliwić sobie kontynuowanie wystąpienia (ł. 52, podkr. M.D.).

-podsumowanie

Tak więc ks. proboszcz Józef Kurzawski, doświadczony i rozczarowany pracą w Komisji Rolnej, spostrzegał poważny problem, podobnie jak wielu jego ziomków oraz rodaków z innych regionów. Zaczynał pierwsze zdanie swego wystąpienia od słów: „Jako przedstawiciel byłego zaboru pruskiego…”; przerwano mu wołając: „…Narodu polskiego”, on jednak powtórzył: „…byłego zaboru pruskiego” (ł. 38). Występował wszakże w imieniu mniejszości, zaś większość w reprezentowaniu całego narodu należała wówczas do kogo innego.
Mówca, tak jak jego przedmówcy z prawej strony Wysokiej Izby, orędował za reformą „ewolucyjną”. Jak inni, używał tego pojęcia (ł. 42, 49); jak inni opisywał dokładnie, co pod nim rozumie. Rewolucja agrarna narzucana przez ludowców i socjalistów mogła przynieść tylko nieszczęście. „My zaś, Wysoki Sejmie – mówił ksiądz-poseł – nie chcemy nieszczęścia naszej Ojczyzny, bośmy patrzyli przez całe dziesiątki lat na nieszczęścia i na blizny, jakie zadał obcy rząd i obcy ludzie cząstce żywego ciała naszej Ojczyzny (tj. jej zachodnim obszarom – M.D.; ł. 43).
Co do konkretnych zapisów, mówca skłaniał się ku „propozycjom Z[wiązku] L[udowo] N[arodowego]”. Artykuł 6 projektu większości Komisji Rolnej proponował zastąpić „podażą ziemi od 1 lipca każdego roku w ilości 400 tys. morgów (w skali całego kraju – M.D.); paragraf 4 pod literą ‘g’ modyfikujemy tym, że ma się kolejność i ilość poszczególnych ziem folwarcznych ustawowo określić” (ł. 54). To były wszakże ustępstwa – kroki obliczone na to, że również przeciwnik cośkolwiek ustąpi.
Kończąc swe przemówienie ks. Kurzawski zacytował strofy, w rzeczy samej galicyjskiego ludowca, zmarłego przed rokiem (IV 1918) Lucjana Rydla22: „Przeklęty, kto wątpiąc przeszłości swej kłamie; przeklęty, kto ręce w rozpaczy załamie; przeklęty, kto cofa od służby swe ramię Ojczyźnie”. Poznański kapłan, powodując się zasadą contra spem spero, wyrażał nadzieję że, tak po prawdzie, żaden członek Wysokiej Izby nie jest objęty tą klątwą, ponieważ „wszyscy chcemy sprawie służyć jak najlepiej”; schodził z mównicy pośród braw (ł. 54).

NOTA BIOGRAFICZNA

Kurzawski Józef Maciej, ksiądz katolicki, 1870-1925, ur. w Kotłowie pow. Ostrzeszów w rodzinie organisty (nauczyciela), nauki gimnazjalne pobierał w Rogoźnie, Ostrowie Wlkp. i Poznaniu, czynny w tajnym ruchu samokształceniowym; studiował w Seminariach Duchownych w Poznaniu i Gnieźnie, gdzie w 1895 otrzymał święcenia kapłańskie. Wikariusz w kilku parafiach, czynny w organizacjach społecznych, prefekt szkolny. Od 1902 proboszcz w Pakości, gdzie rozwijał swą działalność społeczną, gospodarczą i polityczną; m.in. dyrektor Banku Ludowego. Uczestnik zjazdów organizacji gospodarczych, patron i współorganizator wielu z nich; wybitny kaznodzieja i mówca wiecowy. W latach 1911-1913 poseł do Sejmu Pruskiego (Landtagu), w latach 1912-1918 do Parlamentu Rzeszy (Reichstagu), gdzie odważnie występował w obronie Polaków. W 1918 założył w pow. Mogilno tajny Komitet Obywatelski. Poseł do Sejmu Ustawodawczego w Warszawie, członek kilku komisji, m.in. rolnej.
Później – z powodu pogarszającego się stanu zdrowia nie przyjął kandydatury na następną kadencję sejmową; w 1922 nominowany na dziekana dekanatu żnińskiego, od 1924 proboszcz w Śremie. Zmarł na serce w poznańskim Zakładzie ss. Elżbietanek. Odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Polonia Restituta [PSB, t 16, Wrocław i in. 1971; Księża społecznicy w Wielkopolsce 1894-1919. Słownik biograficzny, t. 2, Gniezno 2007].

Marcin Drewicz, 2009-kwiecień 2019

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!