Tematyka żydowska jest mocno obecna w dzisiejszym polskim obiegu medialnym… ale tym „drugim”, internetowym, oraz tym „trzecim” (o ile taki istnieje). Przypomina się zatem, bezpośrednio i pośrednio, że ogólnie rozumiane żydostwo ma zasięg ogólnoświatowy, jest obecne w wielu krajach, i że planuje ono oraz koordynuje i wykonuje swoje prace dalekosiężnie, a działa w wymiarze globalnym. Z tych i innych jeszcze powodów nie zaprzecza się przecież, że Żydzi nadal są „wiecznymi tułaczami”, pomimo że obecnie i od 71. już lat mają własne państwo, w jakim znaczna część spośród nich mieszka.
Ale Sto Lat Temu własnego państwa nie mieli, a doktor Henryk Koliszer, Żyd z Galicji, wcześniej długoletni poseł do Sejmu lwowskiego i do wiedeńskiej Rady Państwa, będąc posłem do Sejmu już warszawskiego używał określenia „my Polacy”. Koliszer, co znamienne, w swoim czerwcowym (1919) sejmowym wystąpieniu kwestii poszanowania własności prywatnej bynajmniej nie podejmował. Akcentował on natomiast praktyczne i utylitarne aspekty sporu pomiędzy zwolennikami a przeciwnikami ludowcowej „reformy rolnej”, krytykując przy tym rząd za bierność w tej sprawie (bo czynny był tu Sejm, czyli kluby poselskie).
Otóż, zdaniem tego polityka wprowadzenie takiej „reformy rolnej”, jakiej chciała strona ludowcowo-socjalistyczna, musi za sobą pociągnąć ogłodzenie oraz upadek Państwa i Narodu Polskiego, i każdego innego.
Koliszer wprost mówi, Sto Lat Temu, o popadaniu w zależność od obcych – „czy to od Rosji, czy to od Ameryki” – zrazu gospodarczą, a wkrótce już i polityczną oraz kulturową. Skąd my to – po Stu Latach – znamy?
Poniżej zamieszczamy kolejny fragment z „niedostępnej” książki:
Marcin Drewicz, „Głęboka przemiana rewolucyjna. Sejmowa debata nad reformą rolną w Polsce w roku 1919. W 90. rocznicę”, Lublin 2009, ss. 760.
Rozdział IV/9
17 czerwca 1919 r., wtorek,
52 posiedzenie Sejmu Ustawodawczego
Henryk Koliszer, poseł Klubu Pracy Konstytucyjnej (ss. 336-348)
-główne argumenty i hasła – samowystarczalność gospodarcza a niepodległość polityczna
Poseł Henryk Koliszer wyrażał przede wszystkim troskę o produkcyjność polskiego rolnictwa i o zapewnienie krajowi żywnościowej samowystarczalności. Sytuował się więc w tym samym nurcie argumentacji, jaką prezentowali przedmówcy z prawicy. Jednak ujęcie tematu przez Koliszera, zwłaszcza wskazanie na szeroki kontekst procesów ekonomicznych, było oryginalne i stanowiło wkład tego mówcy do debaty rolnej. Był on bodaj pierwszym jej uczestnikiem, który nie zawahał się głośno zauważyć, że oto samo istnienie Państwa Polskiego, utrzymanie jego niepodległości, jest obecnie (1919) poważnie zagrożone, i to bynajmniej nie tylko przez możliwą realizację narzucanej przez ludowców i socjalistów reformy rolnej. Mówca poruszał zatem kwestię uniwersalną, aktualną w każdym czasie:
„Pierwsze pytanie, które sobie muszę postawić przy osądzaniu tych rzeczy, jest: jaki jest stosunek Polski do swoich sąsiadów, czy Polska może być rzeczywiście państwem niezawisłym, czy Państwo Polskie może istnieć sobie bez pomocy, ale i bez szkodzenia [mu] – bez wpływów pośrednich i bezpośrednich zagranicy?” (ł. 7, podkr. M.D.).
„Rozumie się samo przez się, że kto czuje po polsku, musi przyjść do przekonania, że każdy naród, który się wyswobodził, musi się starać, o ile może, zostać niezawisłym”. Nie chodzi tu, rzecz jasna, o „frazesy” czy osobiste przekonania, lecz o stan rzeczywisty. „Otóż zastanówmy się – wzywał mówca – jak my dzisiaj stoimy, czy my jesteśmy niezawiśli, albo czy nimi w najbliższej albo w dalszej przyszłości być możemy?” (ł. 7). „Poznaj siebie samego” – mawiali starożytni Grecy, a za nimi powtarzał to doktor Koliszer – „poznaj ludzi, okoliczności, w których tworzysz to państwo, poznaj całą sytuację swego otoczenia” (ł. 6). Ta zaś jest niezmiernie trudna:
„Samodzielność naszego narodu ekonomiczną i polityczną okupujemy bardzo ciężkimi ofiarami i znajdujemy się nie w tym idealnym stanie naszej skarbowości, albo naszego życia ekonomicznego, żebyśmy byli narodem niezależnym, lecz niestety, jesteśmy społeczeństwem, które ma otoczenie ze wszystkich stron częścią nieprzyjazne, częścią obojętne, a częścią tylko obdarzające nas sympatią za drogie nasze ofiary” (ł. 6, poskr. M.D.).
-autarkia
„Środkiem ekonomicznym, ażeby naród stał się o ile możności niezawisłym, jest, naukowo mówiąc, autarkia, to znaczy myśl, chęć, wola i czyn, by jak najwięcej w państwie wyprodukować takich rzeczy, które są potrzebne do życia nie zbytkownego, lecz do powszedniego szerokich warstw ludności, by miały chleb i odzież. Jeżeli państwo może żywność swą, odzież swą, swoimi środkami produkować, gdy osiągnie ten teoretyczny ideał, to jest od zagranicy niezawisłe, bo w takim razie samo sobie może idealnie te wszystkie wartości wytworzyć. [Jednak] ten ideał, jak każdy ideał, nie da się przeprowadzić” (ł. 7).
Poseł Koliszer wymienił dla przykładu kilka surowców lub produktów, jakich Polska potrzebuje, lecz ani nie posiada, ani nie wytwarza. W podobnej sytuacji znajduje się wszakże wiele krajów na świecie. „Ale jedną rzecz może osiągnąć każdy cywilizowany kraj, (…) mianowicie musimy się starać, ażeby nasz kraj bez pomocy obcej sam się wyżywił”. Tak bardzo w ówczesnej Polsce popularna Francja dawała w tej dziedzinie przykład, ponieważ, zdaniem mówcy, za czasów ministra rolnictwa Félixa Méline’a ona właśnie osiągnęła we wspomnianej dziedzinie samowystarczalność1. Należy sądzić, że mówca miał na myśli właściwą Francję, tj. europejską metropolię, a nie jej zamorskie imperium. Wszelako Francja miała za co żywność kupować, bowiem produkowała liczne towary, często oryginalne, na które był w świecie popyt. Natomiast współczesna Polska (1919) nie ma czego wyeksportować, popada w długi i grozi jej rozwijająca się już inflacja (ł. 8).
-żywność jako atut w międzynarodowej polityce i handlu
W takiej zatem sytuacji poseł Henryk Koliszer zadawał wobec Wysokiej Izby pytanie: „Skąd my, Polacy, weźmiemy środki na zapłacenie długów zagranicznych, jeślibyśmy dość zboża, dość masła, dość tłuszczu itd. sami u siebie nie wyprodukowali?” Jeśli produkcja żywności w Polsce będzie stała na zbyt niskim poziomie, to trzeba będzie szukać kapitału budując w obecnych, „najtrudniejszych warunkach konkurencyjnych przemysł, na zupełnie innej stopie niż był dotychczas w Polsce. Atoli przemysłu tego nigdy nie wytworzymy, jeśli u nas będą najdroższe na kuli ziemskiej (sic!) ceny na żywność. (…) Od Ricarda2 i Malthusa3 aż do najnowszych stosunków podstawą rozwoju przemysłowości jest dostateczna ilość chleba i nabiału, tłuszczów i w ogóle wytworów ziemi, i produktów, które rolnictwo daje pośrednio” (ł. 8-9, także 13).
„Jeżeli chcemy mieć niezawisłość wobec świata – przekonywał mówca nieco dalej – jeżeli nie chcemy się sprzedać (sic!), wyraźnie mówię – sprzedać, i trzeci raz mówię – sprzedać Amerykanom i innym narodom, musimy się starać, [przynajmniej] starać, bo bardzo wiele od ludzkiej woli nie jest zawisłe, ażeby produkcję naszą rolniczą tak urządzić, ażeby w epoce przejściowej nasza produkcja rolnicza się podniosła, a nie spadła” (ł. 10, także 12, podkr. M.D.). Wojna spowodowała to zjawisko, że nawet „gdyby nie było żadnego przewrotu socjalistycznego, gdyby nie było tendencji do parcelacji i atomizacji ziemi, (…) to mimo to (…) u nas i w całej Europie produkcja rolna ogromnie by spadła; a spadłaby bez winy niczyjej, dlatego że wojna stworzyła wprawdzie bogactwo papierowych banknotów, zrządziła jednak na całej kuli ziemskiej, nie wykluczając nawet Ameryki (sic!), ogromną ruinę materialną” (ł. 10).
Hodowla bydła upadła, produkcja nawozów sztucznych również, nie ma za co kupować maszyn rolniczych; europejski chłop „przez cztery lata siedział w rowie strzeleckim, zamiast pilnować chałup i domu rodzinnego”. Dalej wypowiedział mówca zdania, których treść ująć można w znanym powiedzeniu: „Najpierw ziemi trzeba dać, aby potem od niej brać”; albowiem ziemia – i to już ponownie słowa Henryka Koliszera – „inaczej żyć nie może, tylko pod kulturą ludzką” (dotyczy to oczywiście ziemi rolniczej). A ziemi w kulturze nie będzie dalej utrzymywał szlachcic, jeśli mu się powie: „Ty jutro będziesz wydziedziczony, będziesz oczekiwał chwili wyroku swojej śmierci” (ł. 10-11). I nie będzie wtedy ważne, jaki ten czy inny „obszarnik” jest – podkreślał mówca w nawiązaniu do ataków przeprowadzanych przeciwko ziemiaństwu przez ludowców i socjalistów – „czy jest dobry, czy zły; czy jest zasłużony wobec Polski i Europy, czy nie; czy walczył kiedyś z Krzyżakami (sic!), czy nie; czy przez cały czas tradycję narodową podtrzymywał, ochraniał narodowe uczucia, czy nie”; nawet taki, który „z Prusami w zawody szedł w najtrudniejszych warunkach [w dziedzinie gospodarczej]”; jednym słowem – żaden, wiedząc że jego gospodarstwo będzie mu zabrane, nie zainwestuje w nie już, ani pracy, ani kapitału (ł. 11).
Tak więc, zdaniem dr Koliszera, dla utrzymania i podniesienia produkcji rolnej trzeba w Polsce zachować wielką własność rolną, lecz pod pewnymi warunkami. Przede wszystkim gospodarstwo rolne, czy to chłopskie, czy ziemiańskie, musi stać się intensywne. Poza tym – „tylko ta część wielkiej własności ma rację bytu – zdaniem mówcy – która się do warunków w przyszłości zastosuje, tzn. która będzie porządnie gospodarowała, która będzie miała grunty zdrenowane, a gdzie potrzeba – nawodnione, która będzie miała w parze z rolnictwem odpowiednią hodowlę bydła, która będzie stała na wyżynie czasu (sic!) i która zrozumie, że prócz prawa posiadania są także obowiązki” (ł. 12, podkr. M.D.).
Gdyby bowiem zaniedbać powyższe zasady i przeprowadzać u nas reformę rolną według woli np. Jana Stapińskiego, to społeczeństwo tak bardzo zbiednieje, a kraj tak bardzo uzależni się od obcych potęg, „czy to od Rosji, czy to od Ameryki” (sic!), że będzie ono miało przed sobą tylko jedno, najgorsze wyjście, tj. „rzucić się w objęcia swoich wrogów historycznych i stać się państwem bolszewickim”. Mówca wyrażał nadzieję, że tego nikt w Sejmie nie chce (ł. 12).
„I dlatego trzeba mieć wzajemną wyrozumiałość, trzeba mieć ołówek w ręku, i nie żądać wzajemnie rzeczy niemożliwych, ani od jednych, ani od drugich; nie robić z kwestii najważniejszych [dla] polskiego narodu kwestii klasowej; kierować się przy załatwianiu tych rzeczy tą wyrozumiałością, jaką naród powinien mieć w najtrudniejszych warunkach” (ł. 12-13, podkr. M.D.). W takie oto słowa polski Żyd napominał posłów warszawskiego Sejmu, kierując je, jak należy sądzić, przede wszystkim ku ludowcom. Atoli to nie oni, lecz przedstawiciele prawicy przystępowali do reformy rolnej „z ołówkiem w ręku”. To nie prawicowi posłowie lżyli swych adwersarzy, ale wyciągali do nich rękę do porozumienia; to prawica występowała w imię klasowego solidaryzmu, a nie egoizmu. Natomiast bieżące warunki rzeczywiście były bardzo trudne, czego wielu ludowcowych przywódców najwyraźniej nie potrafiło lub nie chciało dostrzec.
Mówca, przypominając kwestię papierów dłużnych wyrażał nadzieję, że każdy z posłów, który „nie stoi na bolszewickim stanowisku”, rozumie, że obligacje wypuszczane jako odszkodowanie za przymusowo zabieraną ziemię będą się musiały znaleźć w obrocie rynkowym. „Ale jeśli tych obligacji pójdzie naraz za dużo na targ, to nie tylko się je zniszczy, lecz zniszczy się także – na to kładę największy nacisk – cały kredyt polski. (…) Gdy zaś ten kredyt będzie zabity, (…) zabijemy Polskę, bo Polska może tylko istnieć jako państwo kulturalne; a państwo kulturalne może istnieć tylko polityką inwestycyjną, polityką komunikacyjną, regulowaniem rzek, kanalizacją i kolejami żelaznymi”, a także wtedy, gdy łoży m.in. „na szkolnictwo, na restauracje rzeczy kulturalnych, kościołów etc.”; zatem na narzucanej przez ludowców reformie rolnej stracą nie tylko „obszarnicy”, ale całe społeczeństwo, i przecież nie tylko z powodu upadku w Polsce kredytu (ł. 13-14).
-przeciwko politykom socjalistycznym i ludowcowym, pojęcie własności i sprawiedliwości wśród ludu
W swojej stosunkowo krótkiej przemowie poseł Henryk Koliszer po trzy razy wymieniał nazwisko Ignacego Daszyńskiego (ł. 6, 9, 16), Jana Stapińskiego (ł. 9, 10, 12) i Wincentego Witosa (ł. 10, 11, 15) – swoich, można rzec, starych znajomych z Sejmu lwowskiego i parlamentu wiedeńskiego, raz także Stanisława Thugutta (ł. 10)4. Nazwiska tych polityków wplatał mówca w budowane przez siebie obrazy grożącego Polsce bolszewizmu, bo też ich właśnie postrzegał jako tego bolszewizmu nosicieli:
„Czy gdyby się urzeczywistnił ideał p[osła] kolegi Stapińskiego – pytał retorycznie Koliszer – gdyby bolszewicką metodą odebrano natychmiast większe własności ziemskie (…) i gdyby to w ciągu kilku miesięcy przeprowadzono, czy ci chłopi, dostawszy rolę, byliby w stanie natychmiast tę ziemię zakultywować, żeby ta ziemia pod chłopskim gospodarstwem dawała choćby dokładnie tyle produktów rolnych, jak poprzednio?”. Oczywiście nie. Poza tym, jak twierdził mówca, „dusza chłopska (…) nie chce niczyjego, a to co nabywa, chce w sposób sprawiedliwy nabyć” (ł. 9).
Poseł KPK nie precyzował, w jakim to narodzie, kraju lub regionie owa dusza posiada takie właściwości. W każdym bądź razie wydarzenia rozgrywające się od ponad dwóch lat na ziemiach rozpościerających się na wschód od obszaru zwartego polskiego osiedlenia przeczyły nadziejom posła Koliszera co do „duszy chłopskiej”. Zdawał się on jednak w omawianym tu zakresie wyróżniać Polaków spośród innych Słowian, lecz to co mówił, można równie dobrze potraktować jako zabieg li tylko retoryczny: „Pojęcie prywatnej własności, pojęcie mienia i posiadania przetrwa setki lat; (…) przy agrarnej własności w ogóle, specjalnie u Słowian, a jeszcze specjalniej u Polaków, tymi metodami [bolszewickimi] nikt nie będzie się kierował” (ł. 9-10). Wszelako, o rzeczywistych w tym względzie przekonaniach mówcy nie możemy rozstrzygać, ponieważ co raz formułował on swoje zdania z ironią i przekąsem, najpewniej znużony ową polemiką, prowadzoną przez długie już lata, z tymi samymi adwersarzami, w tej samej sprawie.
Podobnie jak inni przedstawiciele prawicy, nie miał mówca złudzeń co do taktyki stosowanej przez socjalistów: „Te metody, które wczoraj zapowiedział pan Daszyński, które obwieścił teraz pan Béla Kun na Węgrzech (sic!), jednak tymczasem pozostawiają posiadanie chłopskie w tych formach przeżytych (tj. użytkowania prywatnego – M.D.); ale ponieważ na dłuższą metę dążą one do komunizacji ziemi, jako do formy wyższej, szlachetniejszej, ekonomiczniejszej, chłopi mogą je znieść w 24 godziny (czyli zaprowadzić kolektywizację – M.D.)” (ł. 9).
W tym przypadku mówienie o wyższości „komunizacji ziemi” nad jej prywatnym posiadaniem było czysto ironiczne. Innym przykładem stylu stosowanego przez dr Koliszera było nie mówienie wprost tej, znanej już wszystkim, prawdy, że fachowych geometrów jest w Polsce daleko za mało dla przeprowadzenia totalnej reformy rolnej, lecz malowanie obrazu, jak to by miano sprowadzić „z Europy, Azji, Ameryki i Australii wszystkich geometrów mówiących po chińsku, po angielsku i po francusku”, bo dopiero tak liczna rzesza byłaby w stanie szybko zrealizować projekt polskich ludowców (ł. 9).
Ku wesołości słuchaczy (z pewnością nie wszystkich) poseł Henryk Koliszer wykazał Ignacemu Daszyńskiemu jedną z zastosowanych przez wodza PPS manipulacji: „Jeżeli pan Daszyński nam wczoraj opowiadał, że w Grecji 80 czy X procent lasów jest w posiadaniu państwa, to nic nie znaczy, bo w Grecji w ogóle lasów nie ma. (…) Są tam tylko kotliny i doliny, gdzie korynty (sic!) rosną, gdzie figi rosną, gdzie trochę zboża rośnie, a z resztą tak samo jak w Dalmacji – wszędzie jest kras, to znaczy skała niezalesiona. I rozumie się samo przez się, że nowożytne państwo greckie stara się tam, gdzie jest największa bora, zasadzić trochę drzew karłowatych; a tego się nie robi na to, żeby było drzewo, tylko na to, żeby bora nie oddziaływała na ziemię niekorzystnie pod względem agronomicznym. (…) Otóż rozumie się samo przez się – konkludował mówca ten wątek – że z takimi przykładami statystycznymi bojować ja przynajmniej nie mogę” (ł. 16).
Że też tej celnej riposty, jak i w ogóle całego przemówienia Koliszera nie nagrodzono oklaskami (poza wystąpieniem przeciwko ministrowi finansów Stanisławowi Karpińskiemu5, o czym dalej). Najwyraźniej ówczesne kluby poselskie biły brawo tylko swoim mówcom lub formalnym koalicjantom. Na tak wyrażone uznanie – ze strony prawicy za krytykę kierowaną przeciwko lewicy – nie mógł więc chyba liczyć poseł z małego klubu KPK, a w dodatku przedstawiciel mniejszości narodowej. W źródle bowiem nie znajdujemy wzmianek o brawach dla tego mówcy; więc nie klaskali mu również posłowie żydowscy.
Mówca nie wahał się przedstawić przywódców ludowcowo-lewicowych wprost jako zwykłych szkodników. Przekonywał, że „gdyby nie było na świecie ani pana Stapińskiego, ani pana Thugutta, ani kolegi Witosa, to mimo to bez najmniejszego ich przyczynienia się, u nas i w całej Europie, produkcja rolna ogromnie by spadła” (ł. 10). Przyczyną tego spadku stała się po prostu wojna światowa. Działania zwolenników ludowcowej reformy rolnej prowadzą zatem do pogłębienia owych zgubnych skutków wojny, do dalszego ogłodzenia kraju i do zagrożenia istnienia samego Państwa Polskiego.
-nie niszczyć postępu w rolnictwie, sprawa lasów, chłop polski a niemiecki
„Nie można kopiować obcych przykładów, tylko trzeba się stosować do tego życia politycznego, narodowego, ekonomicznego i socjalnego, jakie jest na terenie Polski” – słusznie zauważał mówca. Przyznawał on zatem rację krytykowanemu poza tym przez siebie Ignacemu Daszyńskiemu, który był wskazywał, że „polskiego chłopa ja z bauerem niemieckim nie mogę porównywać, ponieważ ten bauer jest zupełnie czymś innym i żyje w zupełnie innych warunkach życia gospodarczego i socjalnego niż [chłop] polski” (ł. 6, podkr. M.D.).
Przypomnijmy, że tej treści spostrzeżenia służyły Daszyńskiemu do dyskredytowania osoby i stanowiska zajmowanego przez abp Józefa Teodorowicza, wskazującego z kolei na możliwość wykorzystania na gruncie polskim niektórych rozwiązań zastosowanych w reformie rolnej realizowanej właśnie w Niemczech. Jednak poseł Koliszer o abp Teodorowiczu nie wspominał. Zauważmy także, że czym innym jest bezmyślne kopiowanie obcych wzorów, czym innym zaś obserwowanie doświadczeń innych nacji i umiejętne adaptowanie ich na własnym gruncie. Przecież Polska i Niemcy były (i są) krajami bezpośrednio sąsiadującymi, wyczerpanymi przez Wielką Wojnę. Poziom gospodarowania polskiego chłopa na obszarze b. zaboru pruskiego można było śmiało porównywać z gospodarką chłopa niemieckiego. Jednak im dalej na wschód, tym te polsko-niemieckie różnice były, rzecz jasna, większe.
„Aby narodowi naszemu nie szkodzić, nie zabić w społeczeństwie narodowości, państwowości i, o ile możności, samodzielności narodu polskiego” – nawoływał Koliszer, jakby chciał przypomnieć, że również w polityce i w ekonomii obowiązuje owa lekarska zasada primum non nocere. Wskazywał zarazem, że „nie jesteśmy odcięci od świata” i dlatego musimy liczyć się z tym, co się wokół nas dzieje – „musimy się stosować do warunków ogólnoświatowych” (ł. 7).
Oczywiście, poseł KPK bynajmniej nie przeczył sam sobie, ganiącemu kopiowanie obcych wzorów. Jednak w tym co prezentował w swym wystąpieniu, ujawniała się nieprzekraczalna chyba bariera pomiędzy lewicą a prawicą (do której zaliczał się też dr Koliszer). Przecież socjaliści także odwoływali się „do świata”; wzywali aby liczyć się z tym, co się w innych krajach dzieje, iść z duchem czasu, nie wyłamywać się, bo wszakże nasz kraj nie jest „samotną wyspą”. Koliszerowi szło o to, że Polska, tak jak inne państwa, uczestniczy w europejskim oraz światowym obiegu gospodarczym, i choć ma pewien wpływ na znalezienie w nim sobie stosownego miejsca (obecnie – 1919 – wpływ nader ograniczony), to zarazem jest od niego zależna. Jednak to samo głosili socjaliści. Zatem prawicę i lewicę różniły m.in.: ogląd, rozpoznanie i ocena rzeczywistości (czego nie podajemy tu, rzecz jasna, jako stwierdzenie nowe i odkrywcze).
Reforma rolna jest koniecznością ze względów społecznych, jest wręcz „obowiązkiem honoru narodowego” – przyznawał poseł KPK (ł. 11). Jednak nie może ona wywoływać zniszczeń i przynosić w skali ogólnokrajowej więcej szkody niż pożytku, „bo my nie na to 150 lat czekaliśmy na odbudowę i odrodzenie Polski, ażeby ją w krótkim czasie lekkomyślnie zniszczyć” (ł. 13). Reforma musi służyć całości, a nie tej lub innej grupie społecznej lub partii politycznej, gdyż jest ona „wspólną sprawą całego narodu” (ł. 14). „Trzeba dążyć do jednej rzeczy, jak profesor Grabski powiedział wczoraj, żeby wielkich reform agrarnych i socjalnych nie robić większością tego lub owego obozu, lecz na drodze porozumienia i wzajemnej wyrozumiałości” (ł. 14, stosowny fragment mowy Stanisława Grabskiego – ł. LI/16).
Henryk Koliszer, „jako rolnik”, skrytykował pomysł 300-morgowego maksimum posiadania ziemi. Jest to areał za mały, aby nań robić „wielkie doświadczenia agrarne”; z tego by wynikało, że skoro nie wolno będzie w Polsce posiadać gospodarstw większych, to i nie będzie gdzie pracować nad jakościowym postępem polskiego rolnictwa. Do tak małego gospodarstwa nie opłaca się zakupywać „pługa parowego” (czyli ówczesnego traktora). „Jeżeli Panowie mi na to odpowiedzą (…), że przecież tę rzecz można będzie zrobić w drodze spółkowej (tj. spółdzielczej – M.D.), to powiem, że w rolnictwie nie można wszystkiego robić tak, jak człowiek sobie wyobrazi, bo na przykład pług parowy wymaga wielkiego pola, a jeżeli ziemi jest niżej 50 hektarów, to zajeżdżanie, odjeżdżanie i montowanie więcej kosztuje, niż cała ta orka jest warta” (ł. 14, podkr. M.D.)6.
Dokonał następnie mówca ważnego spostrzeżenia dotyczącego różnicy pomiędzy zasobnością krajów, które bywają objęte wojnami i nieprzyjacielskimi okupacjami, i tych, którym udaje się wojen i najazdów unikać: „Jeżeli Panowie uchwalicie [np.] 250 morgów albo 200 morgów (maksimum posiadania ziemi – M.D.) i powiadacie, że wszakże w Danii albo w Szwecji takie gospodarstwa przeważają, to o jednym Panowie zapominacie, że Dania i Szwecja są w takim położeniu, że ich banknoty mają wyższe (…)7 niż złoto, to znaczy są droższe niż złoto, i że one (tj. państwa neutralne – M.D.) ogromnie na wojnie zarobiły, i że one to zboże z Ameryki dostaną, że one mogą pozwolić sobie na produkcję nawet najwytworniejszego bydła (sic!). I my możemy to zrobić, ale przedewszystkim musimy zapewnić sobie codzienny chleb” (ł. 14-15, podkr. M.D.).
Uderzył więc mówca rzeczowo w ów duńsko-skandynawski argument, jakim epatowali Wysoką Izbę niektórzy mówcy obozu ludowcowo-lewicowego. Z interwencji dr Koliszera wynikało po prostu, że zjawiska i decyzje w dziedzinie gospodarki (a przecież i w innych dziedzinach życia) nie mogą być, ot tak, wymyślane na partyjnych zebraniach, lecz muszą mieć podstawy w rzeczywistych uwarunkowaniach; te zaś nie ujawniają się na zawołanie. Przyznajmy, że i obecnie (początek XXI wieku) ludzie w Polsce ochoczo porównują sytuację swojego kraju (m.in. tzw. stopę życiową) do sytuacji państw skandynawskich lub Szwajcarii; zapominają oni o tym, że tamte kraje, w przeciwieństwie do Polski, uniknęły wszystkich lub prawie wszystkich europejskich katastrof wieku XX – wojen światowych, obcych okupacji, wyniszczenia ludności, rabunków mienia na wielką skalę, wpływów rewolucji bolszewickiej oraz długotrwałych rządów komunistycznych. Lecz przecież już u zarania naszej drugiej niepodległości znaleźli się ludzie, którzy dla swych partyjnych celów prowadzili takie porównania, nie pomni, że kraje, dostarczające przywoływanych przez nich przykładów, w przeciwieństwie do Polski, nie były pod zaborami, ani pod rabunkową okupacją, i na ich terytorium nie toczyły się działania wojenne, bo i one same uniknęły udziału w pierwszej wojnie światowej.
Co do lasów, to podobnie jak w sprawie rolnej, mówca nie akcentował kwestii własności; występował bowiem z pozycji utylitarnych. Wyrażał zatem śmiałe przypuszczenie, podobnie jak to był uczynił np. Jan Dąbski, że oto „może się stać z czasem, po 500 latach, że forma agronomiczna ogólno-socjalna, kolektywna albo inna będzie najbardziej racjonalna. Nie można twierdzić, jakoby posiadanie wszystkich lasów tylko przez państwo było nonsensem”. Wszelako, zdaniem mówcy, „nie jest na czasie zabrać się obecnie – mówię wyraźnie: obecnie – do upaństwowienia lasów” (ł. 16, podkr. M.D.). Poseł KPK dopuszczał zatem przyszłą nacjonalizację lasów w Polsce, lecz ją odwlekał; zatem jego stanowisko w sprawie lasów znajdowało się, można rzec, „na lewo” od obozu narodowo-demokratycznego, który projektował zachowanie jednak w tej mierze własności prywatnej, acz objętej daleko idącym nadzorem państwowym.
Dla dr Koliszera nie własność była zatem w kwestii leśnej najważniejsza, ale korzyści gospodarcze. Jego uwagi o „gospodarce leśnej” państw śródziemnomorskich, inspirowane rewelacjami Daszyńskiego, znamy już. Mówił on dalej: „W różnych społecznościach miano rozmaite rezultaty z państwowymi lasami. W gospodarce rosyjskiej i austriackiej były rezultaty finansowo niekorzystne, a znowu nadzwyczajnie korzystne w państwie niemieckim”. Polskiego państwa wszelako nie stać obecnie (1919) na kupowanie lasów i na nakłady w dziedzinie leśnictwa. Zwracał się mówca jednak ku stanowisku reprezentowanemu przez narodowych demokratów, stwierdzając, że oto „wystarczy, żeby (…) minister rolnictwa przeprowadził przymusowy plan z przymusową państwową kontrolą. Wtedy nie obciążymy budżetu i nie puścimy się na zły eksperyment” (ł. 17, podkr. M.D.); ten „zły eksperyment”, jak należy rozumieć, to masowe, bo ustawą powodowane, wykupywanie prywatnych lasów przez państwo.
-krytyka rządu – krytyka ustroju politycznego8
Byli tacy pośród przedmówców Henryka Koliszera, którzy ubolewali nad tym, że najwyższa władza w kraju, czyli Sejm, zajmuje się obecnie (czerwiec 1919) reformą rolną, a więc nie tym czym powinna. Koliszer im wtórował: „W ogóle nigdy jeszcze w dziejach ludzkości nie załatwiano, ani nie starano się załatwiać problemów tak ważnych, jakim jest dziś w Polsce kwestia agrarna, w tak trudnych stosunkach, w jakich my Polacy dziś żyjemy. (…) I chwila obecna, w której jeszcze nie mamy ani granic na zachodzie, ani granic na wschodzie, w której nie wiemy, gdzie się nasze państwo zaczyna, a gdzie się kończy, jest nie tylko chwilą przełomową dla narodu polskiego, lecz jest także pełną bardzo trudnych problemów, a jednym z takich najtrudniejszych zagadnień jest kwestia agrarna w Polsce” (ł. 6).
Nieco wcześniej, czyli na początku swego wystąpienia, zauważał poseł, że oto „żyjemy w epoce szczególnej nerwowości, w epoce, w której inne argumenty idą na ubocze, a w której chęć przeprowadzenia tego, co ludność i jej przodownicy uważają za konieczne i potrzebne, idzie na pierwszy plan”. Było to mówione w nawiązaniu do otwierającego debatę rolną wystąpienia posła Dąbskiego, który był wskazywał, iż najważniejsza jest wola ludu, a ten, jak zauważał dr Koliszer, „daleko mniej zajmuje się zasadniczymi kwestiami bytu Polski”, jak ustawa konstytucyjna, czy organizacja skarbu publicznego, lecz „zajmuje się przede wszystkim swoim bytem materialnym, którego szuka w reformie agrarnej” (ł. 5, podkr. M.D.). Przyjmijmy to stwierdzenie za zwięzłą charakterystykę ustroju naszego kraju, jaki przyjął on na przełomie lat 1918/1919.
Bliżej końca swego przemówienia posunął się poseł KPK do krytyki działań rządu, lecz bynajmniej nie takiej, jaką uprawiali socjaliści, którzy ganili władze w rzeczy samej za to, że nie są one właśnie socjalistyczne. Poseł Koliszer powiedział coś innego; wychodząc od niewątpliwego kryzysu politycznego, jaki wywołało w kraju postawienie kwestii agrarnej, wytknął mianowicie rządowi podległość wobec Sejmu. Przyznajmy, że była to, i jeszcze przez lata trwać miała, główna wada ówczesnego polskiego ustroju politycznego (niezależnie od naszego stosunku do zamachu majowego 1926 roku i do władzy sprawowanej przez kolejne grupy piłsudczyków). Tak więc projekt reformy agrarnej zgłoszony przez ministra Stanisława Janickiego (druk sejmowy nr 526) oraz wystąpienie tegoż przed Wysoką Izbą w dniu 5 czerwca uważał dr Koliszer, a w każdym bądź razie ogłaszał za niesamodzielne:
„Źle zrobił Rząd, jeżeli nie miał w tej całej sprawie [agrarnej] żadnego stanowiska. Ja podnoszę najgorsze zarzuty przeciwko Rządowi – mówił Koliszer. Ja jestem stary poseł. Przez 25 czy 26 lat posłowałem i widziałem – najgorsze, mądre, głupie rządy – ale każdy rząd miał jakieś zdanie. Miał dobre zdanie lub złe, i każdy rząd, jeżeli nie miał większości dla tego swego zdania, to ustąpił. Tutaj atoli są jakby dwa światy: jeden niebo, drugi ziemia. My jesteśmy ziemią, a nad nami w obłokach jest rząd. Ten rząd nigdy nie mówi, czy pan Witos ma słuszność, czy ja; tylko mówi: trochę pan Witos ma słuszność, a trochę ja; a czego ten rząd sam chce, ja nie wiem i nie będę wiedział” (ł. 15, podkr. M.D.).
„Rząd musi mieć nad Sejmem pewien nadzór” – wołał poseł, dodając, że „nie dorośliśmy jeszcze – nikogo nie obrażając – do Anglików pod względem konstytucyjnym”. Lecz i parlament angielski, cieszący się wszakże wielką suwerennością, potrzebuje pewnego zewnętrznego ukierunkowania, bowiem i on nie jest w ramach ustroju Wielkiej Brytanii wszechwładny, zatem, jak się wyraził mówca, „nie może zrobić jednej rzeczy: zmienić kobietę na mężczyznę, a mężczyznę na kobietę” (ł. 15, podkr. M.D.). Można przypuszczać, że, w nie dość ujawnionej w dniu 17 czerwca opinii dr Koliszera, ludowcowo-socjalistyczna reforma rolna (druk sejmowy nr 530) była czymś w rodzaju takiego właśnie zmieniania.
„Rząd musi parlament prowadzić – apelował mówca wbrew przeważającym w ówczesnej Polsce politycznym nastrojom – a jeśli nie umie prowadzić, to Rząd musi się zmienić i musi przyjść kto inny” (ł. 15, podkr. M.D.).
Taka mowa była nieco ryzykowna. Wszakże, na z górą siedem miesięcy minionych od powołania w listopadzie roku 1918 nowej, suwerennej polskiej państwowości9, przez pierwsze blisko trzy miesiące Radę Ministrów organizowała lewica; i ona nadal szykowała się do ponownego objęcia władzy. Tym „innym” mógł być Daszyński lub Witos; i oni przyszli, lecz rok później (lipiec 1920), w zmienionych warunkach zewnętrznych. Przed nimi jednak, po czerwcu 1919 roku, tekę premiera piastowali kolejno: nadal Ignacy Jan Paderewski, Leopold Skulski, Władysław Grabski, zatem przedstawiciele demokratycznej prawicy.
Trudno wszakże przesądzić, kogo miał na myśli poseł Koliszer, gdy mówił: „Rząd ma jednego członka, który jest najbardziej zasłużonym wobec Ojczyzny, który jest człowiekiem opatrznościowym, ale on siedzi poza granicami państwa; i ci panowie, którzy tu są, muszą objąć te sprawy i prowadzić je” (ł. 16)10.
„Rząd musi prowadzić Izbę; Rząd musi mieć zdanie i powiedzieć co chce, a co zwalcza – powtarzał mówca. Naturalnie, że Rząd w państwie suwerennym (sic!) nie ma ostatniego słowa. Na to jest Sejm, ale Rząd musi tym Sejmem kierować i musi temu Sejmowi poddawać swoje zdanie” (ł. 15, podkr. M.D.). Ale, jak widać, nie w tym ustroju – chciałoby się dopowiedzieć do myśli posła Koliszera. Wszakże jego poselskie doświadczenie kształtowało się nie w „sejmokracji”, w jakiej przyszło mu od kilku miesięcy uczestniczyć w niepodległej Polsce, lecz w parlamentarnej monarchii austro-węgierskiej, której działanie pokrótce opisywał. Inaczej także, aniżeli nowa polska „sejmokracja”, funkcjonował ów wzorcowy parlament angielski.
Wykorzystał mówca swój czas także na to, aby skrytykować ministra finansów Stanisława Karpińskiego. Otrzymał nawet brawa za słowa: „Jeśli pan Karpiński nie umie zrobić takiej reformy walutowej, któraby polskiemu społeczeństwu odpowiadała, to musi kto inny to przeprowadzić” (ł. 15). Narzekał też, że monopolu tytoniowego i płynących z tego tytułu dochodów uboga Polska, w przeciwieństwie do innych państw, „nie chce”. Skoro państwo nie skorzysta z pewnych źródeł dochodów, nie stać go będzie na inwestycje oraz na finansowanie reform społecznych. Tak więc za m.in. reformę agrarną, „będzie musiał chłop wszystko płacić”, zwłaszcza wtedy, gdy już „obszarnicy będą wyrżnięci albo pójdą na dziady” (ł. 17).
Przyznajmy, że przedstawiciele prawicy w zbyt małym stopniu odwoływali się do tego właśnie, zapewne najbardziej skutecznego argumentu za powstrzymaniem reformy rolnej w wersji ludowcowej – że oto, z braku w kraju innych zasobów finansowych oraz grup społecznych jeszcze je posiadających, za korzyści, jakich się po reformie spodziewają, chłopi z własnej kieszeni będą musieli zapłacić (Juliusz Poniatowski otwarcie tę procedurę projektował, ł. L/24). Poseł Koliszer zagrał właśnie na tej strunie:
„Żaden chłop jeszcze nie zbankrutował (sic!). To znaczy, że ta warstwa ludności ma tę znakomitą zaletę, że będzie budował, a nareszcie będzie wszystko płacił”. „Bo chłop oszczędza” – ożywił się na te słowa sam ks. Eugeniusz Okoń. „Słusznie, słusznie, jeszcze raz słusznie, i jeszcze raz słusznie. Czy ja przeczę? Ja potwierdzam tylko – wtórował mu Henryk Koliszer. Mówimy sobie tylko wzajemne komplimenty; a przecież nikt z Panów, przedstawicieli chłopów, nie chce, żeby oni płacili za to, by na korzyść prywatnej spekulacji i paskarstwa szerokie warstwy ludności płaciły – czy tak, czy nie?”. Na to ks. Okoń: „Paskarstwo potępiamy wszyscy”. Poseł Koliszer: „Zgoda. Możemy wyjątkowo się jakoś zgodzić” (ł. 17, podkr. M.D.).
Uchylamy się tu od dociekania, dlaczego doktorowi Koliszerowi tak bardzo zależało w czerwcu 1919 roku na umocnieniu państwowego monopolu tytoniowego; innymi słowy – czy grały tu rolę jakieś racje oprócz zrozumiałej chęci powiększenia dochodów skarbu państwa. Swoją drogą – pojęcie „paskarstwa” miało w tamtych powojennych, a zarazem nadal wojennych czasach swoją siłę, przekładającą się jako argument w dziedzinie polityki.
-podsumowanie
Poseł Henryk Koliszer dużo w swej mowie ironizował; wydawał się być dominującą w kraju polityką zdegustowany. „Ja się tutaj, w czasie mego pięciotygodniowego pobytu w Warszawie dowiedziałem, że wszystko, czego się w swoim życiu uczyłem, nic nie jest warte” – wyznawał. To wyznanie miało związek tyleż z doniesieniami dotyczącymi ministerialnych planów skasowania monopolu tytoniowego, co m.in. z debatą rolną, w której uczestniczył (ł. 17). Chyba raczej w nawiązaniu do zgryźliwych wypowiedzi ludowców i socjalistów, niźli do rzeczowych elaboratów profesorów z narodowej demokracji, wypowiedziane były przez mówcę słowa: „Ja zaś mam robić politykę wraz z panami kolegami po prawej i lewej stronie tej Izby nie akademicką i profesorską (sic!), lecz tylko praktyczną, ekonomiczną” (ł. 6-7).
Tak więc reforma rolna miała, zdaniem Koliszera, łączyć w sobie wiele elementów: „przymusowe podniesienie rolnictwa (sic!), komasacje, zmiany pewnych warunków nabycia [ziemi], zmianę pewnych warunków pod względem prawa dziedziczenia, i wszystkie zarządzenia podnoszące rolnictwo pod względem odwadniania i nawadniania przymusowego (sic!) itd.”. Skoro państwo ma już pewien zasób ziemi, sił i środków, reformę rolną można rozpoczynać „już dzisiaj” – przekonywał Koliszer. Jednak z jego przemowy wynikało, że ma to być realizowane tak, jak już byli rzecz opisali przedmówcy reprezentujący szeroko pojętą prawicę.
Na Sejmie spoczywa w tej mierze wielka odpowiedzialność, zwłaszcza, że w Polsce „nie ma senatu”. Sejm nie może dozwolić na marnotrawstwo zasobu narodowego. Problem agrarny trzeba bowiem w Polsce rozwiązywać „z rozwagą, roztropnością i z pewnym spokojem, a bez nerwowości” (ł. 18).
Ta „nerwowość”, prezentowana przez ludowców i socjalistów, kierowana była, jak wiemy, zwłaszcza przeciwko ziemiaństwu. Koliszer odczytywał to, dosadnie, z uwagi na rozgrywające się na wschodzie wydarzenia, jako chęć „wyrżnięcia obszarników” lub wysłania ich „na dziady” (ł. 17). W innym miejscu, bodaj jako pierwszy uczestnik debaty rolnej, mówił on o „obszarnikach” jako o tych, których niektórzy by chcieli „zrobić kupcami, przemysłowcami i orędownikami nowego życia gospodarczego” (ł. 13). Trudno ustalić, jakie polityczne środowisko miał mówca na myśli. Wszakże narodowi demokraci stawiali nie na klasę wyższą, lecz na średnią, i owymi polskimi kupcami chcieli uczynić wykształconych synów bogatych chłopów (jak o tym mówił dr Stanisław Grabski w dniu poprzednim, tj. 16 czerwca).
Niejedno zdanie sformułowane przez mówcę KPK świadczyło o tym, że powątpiewa on w utrzymanie przez Polskę suwerenności politycznej, skoro ma ona trudności z zapewnieniem sobie suwerenności gospodarczej, a wielu czołowych i wpływowych polityków owej zależności nie rozumie lub zrozumieć nie chce. Aby sprawy poprowadzić we właściwym kierunku, trzeba by porzucić wspomnianą rewolucyjną „nerwowość”. Lecz przecież to na niej kroczące ku zdobyciu władzy ugrupowania ludowcowe i lewicowe budowały podstawy swego politycznego istnienia. Żywieniowa samowystarczalność kraju nie była ich priorytetem, nie była nim również ochrona własności prywatnej. Atoli o tej ostatniej nie mówił także poseł Henryk Koliszer.
NOTA BIOGRAFICZNA
Koliszer (Kolischer) Henryk, 1853-1932, ur. we Lwowie w mieszczańskiej rodzinie żydowskiej. Gimnazjum ukończył we Lwowie, studia medyczne odbywał w Getyndze, prawnicze we Lwowie, Wiedniu i w Lipsku, gdzie się doktoryzował, studia rolnicze we Wiedniu. Ziemianin i przemysłowiec działający w swym majątku Czerlany pow. Gródek, publikował na tematy gospodarcze. W 1897-1918 poseł do Sejmu Galicyjskiego, w 1902-1918 do parlamentu austriackiego, należał tam do Koła Polskiego; odznaczony wysokimi orderami austriackimi. Członek Polskiego Stronnictwa Demokratycznego, zwolennik asymilacji Żydów. Z racji udziału w parlamencie wiedeńskim poseł do SU. Jego asymilatorskie poglądy doprowadziły do konfliktu z posłami ugrupowań żydowskich.
Później – poświęcił się działalności gospodarczej, członek kilku stowarzyszeń gospodarczych; w 1922 bez powodzenia kandydował do Senatu; w latach 20. przeniósł się do Wiednia [PSB, t. 13, Wrocław i in. 1967-1968; Posłowie, t. 3, Warszawa 2005].
Marcin Drewicz, 2009-kwiecień 2019
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!