Pewne dziedziny życia polskiego zostały pozostawione u progu lat 90. XX wieku w rękach zbiorowości – mentalnych, sub-kulturowych, obyczajowych, i światopoglądowych wreszcie – jakie były dzierżyły te dziedziny w czasach PRL-u. Dotyczy to zwłaszcza oświaty i szkoły polskiej. Mamy na to kolejne dowody, po trzydziestu już latach, pomimo zmiany pokoleniowej, pomimo że przecież „teraz religia jest w szkole”, pomimo że dzieci prowadzane są w Wielkim Poście do kościoła na rekolekcje, pomimo tego, pomimo owego, pomimo tamtego…
Już zresztą owe trzydzieści lat temu byliśmy w stanie złym – nic dziwnego, po półwieczu socjalistyczno-komunistycznego PRL-u. Tak więc jakiś szatan bez niczyjego sprzeciwu narzucił w polskiej szkole opozycję, „konieczną” opozycję – pomiędzy obszarem znaczeniowym „religia” i szkolnym przedmiotem o tej nazwie oraz obszarem znaczeniowym „etyka” i szkolnym przedmiotem o tej nazwie. I tak to trwa do dziś, na zasadzie bezwładności, lecz prawie bez wkładu pokoleń obecnych. Kto włada językiem, ten włada wszystkim!
Kto „chodzi na religię”, to znaczy że jest „wierzący”, ale za to „nieetyczny”, bo nie chodzi „na etykę”. Cóż warta wiara bez uczynków? Ten drugi wprawdzie nie wierzy, no… ale to on jest „etyczny”. Którego z nich chciałbyś mieć za kolegę?
Z kolei owa szkolna „etyka” musi być koniecznie – co za absurd! – bezreligijna, aby na nią mogli uczęszczać ci niewierzący. Jaka więc, i czy w ogóle, etyka jest dziś nauczana w ramach przedmiotu „religia katolicka”? Dlaczego szkolne rozszczepienie obu tych pojęć koniecznie nadal musi trwać?
Owszem, my tu troszkę upraszczamy i przesadzamy, ale wcale nie za wiele.
Nie bez powodu Sławomir N. Goworzycki w swoich „Kobietach-Rewolucji-Kaznodziejstwie” (Lublin 2018) obnaża rozmaite przejawy panującego obecnie soc-demo-liberalnego feminizmu (feminizacji), który niszcząco obraca się – przede wszystkiem – przeciwko rodzinie (a jednak!), przeciwko prokreacji, a zaraz za tym przeciwko (prawdziwej) edukacji i wychowaniu oraz – wbrew wielowarstwowym pozorom – przeciwko Świętej Religii Katolickiej. Przeciwko życiu, po prostu…
No bo skoro kombinuje się i praktykuje, jak z obszaru prokreacji, życia rodzinnego, nauczania i wychowania wyeliminować, po prostu… mężczyznę. Z tego nie może wynikać nic dobrego.
Do powyższych, bardzo zresztą zwięzłych i powściągliwych uwag prowokuje nas trwający w Polsce od 8 kwietnia br. „strajk nauczycieli”, obecnie – jak słyszymy – zawieszony (25 kwietnia). W sali znajdującej się w kompleksie warszawskiego Stadionu Narodowego rozpoczął się z udziałem najwyższych władz rządowych „okrągły stół oświatowy”, z której to imprezy migawki pokazały niektóre massmedia. Przypominają się podobne propagandowe wygibasy sprzed trzech lat (wiosna 2016).
Pamiętajmy zarazem, że przecież od owych trzech lat trwa w polskiej oświacie szeroko zakrojona organizacyjna „reforma”, o której przez cały ten czas w mediach zarówno „rządowych” jak i „opozycyjnych” było cicho… aż tu raptem, ni stąd ni zowąd, na półtora miesiąca przed wyborami do Parlamentu Europejskiego ten cały strajk.
Zatem parę słów o strajku. Jest to dla szeregowego Polaka przedsięwzięcie bardzo tajemnicze, gdyż reporterzy rozmaitych stacji i redakcji w tereny strajkowe najwidoczniej nie byli wyruszyli. Ankieterzy GUS-u ani CBOS-u też (chyba) nie. Wiadomo, że część szkół, a w tych szkołach część nauczycieli (nauczycielek) strajkowała, a część nie. Ale jaka część? Gdzie? Jaka jest socjologiczna charakterystyka strajkujących oraz tych nie strajkujących? Czy jakiś bystry doktorant rzucił się już łapczywie na ten temat – trzeba mieć na to jakieś pieniądze, jak i skąd je brać? – aby rozjaśnić naszą wiedzę o tych mniej widocznych, a jakże ważnych głębiach naszego dzisiejszego polskiego społeczeństwa?
Na ulice, do sklepów, do tramwajów i autobusów wyruszyły natomiast owe tabuny „bezprizornej” w następstwie strajku młodzieży, u jakiej staraliśmy się nie raz zasięgnąć wiedzy – u źródeł i na gorąco. No, to jedni uczniowie mieli w swoich szkołach wyraźnie powiedziane, aby do szkoły nie przychodzić; nawet tam, gdzie część nauczycieli deklarowała, że nie strajkuje. W innym miejscu klasy starsze miały przychodzić na lekcje, a młodsze nie; natomiast gdzie indziej odwrotnie. Mętne uczniowskie wyjaśnienia – a każdy miał wiedzę przecież li tylko o przypadku własnej, i koniecznie tylko własnej szkoły, naszej wiedzy o tym masowym ogólnopolskim wydarzeniu nie poszerzały.
Pewien sympatyczny inteligentny maturzysta pocieszał się, że szkolne lekcje obecnie, tj. na dwa tygodnie przed planowym zakończeniem zajęć, czyli nauki szkolnej w ogóle, nie są mu właściwie potrzebne. „Teraz mieliśmy na lekcjach ‘ćwiczyć rozwiązywanie testów’. Ale każdy z nas może sobie to przecież przećwiczyć sam w domu. Testy są dostępne w internecie, klucze do ich rozwiązywania i oceniania także”.
Mój Boże! Do czego ONI nas doprowadzili. Oto głównym zmartwieniem młodego mężczyzny, inteligenta, w kwiecie jego młodzieńczego bujnego rozwoju jest ni mniej ni więcej, tylko „ćwiczenie testów”. Aby tylko było zgodnie z wymyślonym przez kogoś „kluczem”, bo jak nie, to ocena leci w dół i kariera życiowa łamie się bezpowrotnie. Rzeczywiście, do tego nie potrzeba ani szkoły, ani lekcji, ani żywego nauczyciela… „Daj, byśmy nie byli jako te owady…” – wzdychał w „nocy stanu wojennego” jeden z bardów (pierwszej) „Solidarności”.
Niemniej – czy ktoś temu zaprzeczy, czy nie zaprzeczy, wszystko nam jedno – POLSKA JEST DZIŚ NA DNIE. Na dnie cywilizacji, kultury, dobrego wychowania i dobrych obyczajów. Polska jest na bardzo ważnym i niebezpiecznym – jak to kiedyś mawiano – zakręcie dziejowym, niezależnie od zmieniania się co kilka lat rządzących partii, koalicji i ekip.
I niech spośród wielu dla powyższego twierdzenia przesłanek wymieniona tu będzie TYLKO TA JEDNA: samo już powzięcie zamiaru SZANTAŻOWANIA groźbą nie przeprowadzenia wiosennych egzaminów, a zwłaszcza matury, i nawet ogłoszonego publicznie zamiaru nie klasyfikowania młodzieży kończącej tej wiosny naukę w szkołach średnich (innych zresztą też). I realizacja tego zamiaru!!! Przynajmniej częściowa, jakakolwiek.
W dawnych dobrych czasach, zależnie od tego jak dawnych, samo głoszenie takich zamiarów potraktowane by było rutynowo – a to jako herezja, a to jako zmowa czarownic, a to jako bunt, a to jako zdrada stanu – po czym odpowiednio, czyli właśnie rutynowo ukarane. A dziś?
O tym jak dzieci i młodzież reagowała na te groźby, a wraz z dziatwą jej oburzeni rodzice, tu już pisać nie będziemy. Może ktoś zbierze te relacje – a rzecz dotyczy bezpośrednio trzech roczników kończących szkoły trzech typów, czyli około miliona samych tylko uczniów, a nadto ich rodziców.
Jakim trzeba być niegodziwcem, aby publicznie, w mediach, swobodnie rozprawiać a to o tym, że „na uzupełnienie roku szkolnego” zostaną poświęcone miesiące wakacyjne – lipiec i sierpień, że „nie będzie klasyfikacji”, że wszyscy uczniowie, więc i tegoroczni maturzyści, będą, ot tak, „powtarzać klasę”. Sama ta myśl jest głęboko niegodziwa, iście bolszewicka, a co dopiero podjęte próby jej spełnienia.
Jednakże wzmiankowana wyżej głęboka „strajkowa” zapaść cywilizacyjna to tylko doraźny incydent w zestawieniu z tym, co kryje się pod jej powłoką.
Mówicie: egzaminy ósmoklasistów, egzaminy „trzyletnich gimnazjalistów” (tej wiosny ostatnie takie, wobec zmiany ustroju szkolnego), klasyfikacje, matury… A czy zaparliście się w sobie, zacisnęliście zęby, czy zajrzeliście na odpowiednią stronę internetową i czy poczytaliście sobie owe „arkusze egzaminacyjne”, czyli osławione „testy” z poprzednich lat, wraz z „kluczami” do ich rozwiązywania? Czy zaciekawiliście się tym, co się dzieje – konkretnie! – na codziennych lekcjach przez lata nauki szkolnej w ramach owego „przygotowania do zdania testu”?
Przecież to wszystko jest piramidą absurdu wciąż jeszcze nazywaną nauczaniem (bo o wychowywaniu już się u nas lękliwie nie wspomina). Tak poza tym zauważmy, że ze względów nie formalnych, lecz czysto merytoryczno-naukowych egzamin ósmoklasisty jest nikomu do niczego nie potrzebny, egzamin „gimnazjalisty”, póki był, też nie był potrzebny. Natomiast dzisiejsza „matura” – jak i ta z ostatniego dwudziestolecia (sic!); tu żadna „dobra zmiana” nie nastąpiła – nie jest to żadna matura, tylko jakieś dziwaczne zagadki, rebusy i w ogóle jedno wielkie g…no. Tak, g…no intelektualne, przez które przeciąga się kolejny już rocznik polskiej młodzieży przekonując ją obłudnie, że w taki to właśnie sposób „po latach nauki” awansuje ona zarówno w wymiarze dla każdego indywidualnym, jak i ogólnospołecznym.
Szczytem szczytów była i jest nadal (sic!) „matura z polskiego”, którą można zdać wcale uprzednio nie uczęszczając na lekcje tego przedmiotu, ani nie czytając szkolnych lektur.
Kiedyś, nie tak dawno temu – czy jeszcze pamiętacie? – oferowana była młodzieży jako przedmiot „do wyboru” matura – uwaga! – „z wiedzy o tańcu”. Tak! Matura! Nawet nie z samego tańca – aby coś, dosłownie, zatańczyć, na maturze! na maturze! – ale ledwie tylko z wiedzy o tej pięknej sztuce. O tak! My bardzo lubimy tańczyć, lecz coraz mniej mamy ku temu okazji. I to jest też przesłanka upadku naszej cywilizacji. Lecz nie przekonujcie, o!, nie przekonujcie że np. techno-rap jest to jeszcze muzyka, i że jest ona „też” do tańca. Bo nie jest! Bo i tak zwany bal maturalny już od dawna nie jest żadnym balem! Ani studniówka balem już od dawna nie jest! A „matura z wiedzy o tańcu” nie jest żadną maturą, oczywiście!
Wracamy do strajku nauczycieli. I wyobrażamy sobie jakąś fabrykę, plac budowy, czy inną jakąś firmę. Na ulicy pod fabryką stoją gromady ludzi ubiegających się o przyjęcie ich tam do pracy na obecnych zasadach płacowych. A w środku fabryki właśnie strajkują robotnicy domagający się podwyżek tych obecnych zarobków, za jakie ci z ulicy natychmiast chcą podjąć pracę z przysłowiowym „pocałowaniem ręki”. Co się w takich razach dzieje w normalnych warunkach? Ano to, że pracodawca wymienia jednych na drugich. Nie podoba się wam, to odejdźcie. Na wasze miejsce, na dotychczasowych warunkach, już się pchają do pracy inni.
Ale nie w polskiej szkole, która z opisanych i z nieopisanych tu powodów jest od wielu już lat istną piramidą absurdu. Czy mamy tu koniecznie rozwijać relacje o obecnym stanie ducha znanych nam osób, które od lat, lecz wciąż na próżno starają się o powrót do wykonywania umiłowanego nauczycielskiego zawodu? Albo tych młodych pełnych zapału, którzy właśnie zostali magistrami i na próżno dobijają się o zatrudnienie ich „w wystudiowanym zawodzie”? I oto ci nieszczęśni bezrobotni ludzie, prawdziwi obywatele trzeciej kategorii, muszą jeszcze wysłuchiwać w mediach, jak to tamci strajkujący grożą Bogu ducha winnej młodzieży nieklasyfikowaniem, nieprzeprowadzeniem matur i zmuszeniem jej tym samym – całego maturalnego rocznika! – do repetowania nauki w klasie ponownie maturalnej.
„Jakże oni, uczestnicy strajku, muszą nienawidzić tej naszej polskiej młodzieży!” – słyszymy z zaciśniętych ust. „A właściwie to nie oni, ale one – kobiety”. Na prezentowanych w massmediach filmikach, rzeczywiście, w składzie wyśpiewujących jakieś dyrdymały strajkowych chórków były obecne same kobiety, mężczyzn prawie żadnych.
Znowu przypominają się „Kobiety…” Goworzyckiego, gdyż także sprawa systemowej feminizacji zawodu nauczycielskiego jest tam dobitnie ukazana.
Wracamy do sprawy płac – bo pod tym pretekstem rozpętany został nauczycielski strajk. Nasze czasy są tak bardzo rozchwiane, że oto każda najprostsza nawet sprawa wymaga dopowiedzenia i uściślenia, gdyż w przeciwnym razie może być ona zrozumiana na opak lub pozostać w ogóle niezrozumiała. Jak na przykład owa wspomniana na wstępie „religia” bez „etyki”.
Mówiliśmy o robotnikach w fabryce i o tych pod fabryką. Ale, ale… jedni i drudzy – aby nasz przykład był sprawny – są to, miejscowi Polacy, obywatele polscy, na terenie Polski. No bo, w obecnych, na inny jeszcze sposób aniżeli za PRL-u zdziczałych czasach ci na ulicy to mogą być, i rzeczywiście zdarza się, że są… Ukraińcy lub Hindusi. O tak. I oto powtarzają się doniesienia, jak to polski kierownik budowy – który do miejscowego kościoła co niedziela chodzi na Mszę z całą swoją rodziną, a na Boże Ciało nosi baldachim lub nawet prowadzi księdza pod ramię – daje naraz kopniaka wszystkim dotychczasowym i miejscowym polskim pracownikom, a na ich miejsce zatrudnia „tańszych Ukraińców”. Ostatnio zaś – o zgrozo! – słyszymy, że już nawet nie tańszych, lecz nadal koniecznie, na ziemi polskiej, Ukraińców zamiast Polaków.
I nikt z przyczyny tej jawnej niegodziwości nie strajkuje, ani się nie buntuje, ani żadnego powstania ni rewolucji nie wszczyna. Doprawdy – Naród Polski łagodny i pokorny jest jak baranek. Biernie spoziera, jak obcy wypychają go grzecznie i z uśmiechem z jego własnego odwiecznego domu.
Owszem, już wiele miesięcy temu słychać było o ofertach pracy kierowanych przez polskie (w Polsce) szkoły do nauczycielek-Ukrainek. Koniec świata! Ale nie ta bynajmniej sprawa, przecież skrajnie skandaliczna, motywowała nauczycieli-nauczycielki do kwietniowego strajku.
Płace nauczycielskie… i do tego bredzenie od kilku lat o jakiejś także w szkole „dobrej zmianie”, a ponadto epatowanie w mediach coraz to innymi formami powszechnego rozdawnictwa „budżetowych” pieniędzy (500-plus i inne), co niektórzy klasyfikują jako, ogólnie rzecz ujmując, formę „zwrotu części podatku”. A do tego jeszcze chwalenie się sukcesami w walce z „mafią vatowską” i poprzez to odzyskiwaniem przez budżet całkiem dużych kwot, i szczycenie się, że po raz pierwszy od lat polski budżet nie odnotowuje deficytu, lecz nadwyżkę.
Tego wszystkiego, chcąc nie chcąc, wysłuchiwali w massmediach także nauczyciele i nauczycielki.
Obecny rząd sam sobie, a zwłaszcza dzieciom i młodzieży, wśród niej szczególnie zaś maturzystom „strzelił gola” nie podnosząc nareszcie i na wstępie, trzy lata temu, na porządny pułap pensji nauczycielskich, pośród tego całego rozdawniczego entuzjazmu. Bierzmy przykład ze Szwajcarii. A co? Wtedy inicjatorzy strajku nie mieliby tej podstawowej pożywki do zawracania całej Polsce głowy akurat przed kolejnymi wyborami, na razie tymi europejskimi.
Ale nie na tym koniec. Owszem, są gdzieś tam zatrudnieni jacyś porządni nauczyciele, z powołaniem. Ale cała ta pozostała masa nauczycielskiej miernoty, w kolejnym już pokoleniu zideologizowana i sformatowana według soc-demo-liberalnego (niegdyś PRL-owskiego) paradygmatu, chroniona niezasłużonymi przywilejami nieznanymi w innych profesjach, miała by się – tam, w środku – niezasłużenie pławić w „wysokich”, czyli nareszcie godnych nauczyciela pensjach, a na zewnątrz – na owej wziętej z naszego przykładu „ulicy” – liczni nauczyciele z powołaniem, ci bezrobotni, mieliby, jak dotąd, na próżno dobijać się poprzez kolejne lata o powrót do swego ukochanego zawodu? A młodzi o możliwość podjęcia tego zawodu wykonywania? To się nazywa: utrwalanie patologii społecznej. Kryzys cywilizacji – ani chybi.
Zauważmy także, że nareszcie normalne wynagrodzenie oferowane nauczycielom wywołałoby wśród liczniejszych mężczyzn zainteresowanie podjęciem tej profesji, po upływie tych kilku pokoleń nauczycielskiej feminizacji. Przecież liczne nauczycielki mają mężów, którzy zarabiają „prawdziwe pieniądze”, więc one przynoszą do domu tylko tę „pensję nauczycielską”. Jednakże nauczyciel, zwłaszcza gdy jest ojcem rodziny, też chce zarabiać tak, jak ci inni mężczyźni, wykonujący owe dziś „popłatne zawody”. A cały płacowy problem nauczycielski odziedziczony został przez Trzecią Rzeczpospolitą po PRL-u i jest przez nią – jak obserwujemy to od lat – wciąż, z nieznanych nam do końca powodów podtrzymywany.
Kwestia języka. Aby nazywać rzeczy po imieniu; bo przecież „Prawda jest to zgodność myśli z rzeczą”.
Jakim językiem, z użyciem jakich pojęć i ich desygnatów jest to wszystko „w przestrzeni publicznej” opisywane? Jakim językiem posługują się dziś na Stadionie Narodowym uczestnicy „oświatowego okrągłego stołu” i w ogóle w jakim, tak naprawdę, celu się oni tam zebrali? Czy aby nie tylko dla propagandowej zmyłki, jak to się działo w ramach „oświatowych konsultacji społecznych” trzy lata temu? Wszakże europejskie wybory mamy za niecały miesiąc, a polskie za niecałe pół roku!
Przecież gdy my mówimy, czy piszemy – jak wyżej – na przykład, że dzisiejsza „matura”, jak i przygotowanie do niej, to nie jest żadna matura, ani żadna nauka, to zaraz oskarżani jesteśmy o propagowanie „mowy nienawiści”. A gdy jeszcze „z polska” dodamy – jak wyżej – że cała ta dzisiejsza „matura” jest to w swej obłudzie jedno wielkie g…no, to już… w ogóle. Szkoda gadać.
Naprawdę, jest ciężko. Właśnie w czasie trwania strajku nauczycielskiego ktoś dopatrzył się, że tradycyjne wielkanocne „wleczenie Judasza” – bo i ten zwyczaj w obecnych czasach na naszą wieś gdzieniegdzie powrócił – jest koniecznie przejawem „antysemityzmu”. Ujawniła się w Polsce przy okazji zbiorowość, by tak rzec, czcicieli Judasza, z udziałem nawet co poniektórych nominalnie katolickich duchownych, wprost niepomnych na to, co sam Pan Jezus powiedział był o swoim zdrajcy. Koniec świata!
Jednym tchem zaczęto przebąkiwać o Marzannie (20 marca), że podobno – o co my jej dotąd nie podejrzewaliśmy – ma ona jednak jakąś narodowość, i to nawet ściśle określoną (bo Judasz ma), więc że dlatego od tej pory już jej nie wolno topić. Koniec świata do kwadratu! Przecież Marzannę topiono jeszcze w tych jakże odległych czasach, w których nikt u nas nie słyszał ani o Judaszu, ani o owej Księdze, w jakiej opisano jego postępek.
A tu się okazuje, że „wleczenie Judasza”, ale ponoć tylko w wykonaniu Czechów spod Pardubic, uświetnione nawet zostało wpisaniem na listę „światowego dziedzictwa UNESCO”. No, to wreszcie jak…?
Niestety, rozmawianie dziś o oświacie w Polsce – obawiamy się, że także to, jakie obecnie toczy się w ramach owego „okrągłego stołu” – jest podobne do przywołanej wyżej wymiany myśli o Judaszu, Marzannie, Pardubicach i UNESCO. Rozmawianie nie tylko o szkolnej oświacie, lecz przecież i o samej nauce; skoro zagadnienie badań i publikacji naukowych, zwłaszcza w obszarze humanistyki, jest dziś u nas coraz bardziej uzależniane od czynników właśnie pozanaukowych, coraz częściej wprost i ordynarnie od zwykłych powiązań towarzyskich (sic!).
A wszystko to dzieje się za pieniądze pochodzące od wynędzniałego polskiego podatnika, oczywiście. I dzieje się to przecież w obszarach nigdy po okresie PRL-u nie zlustrowanych, nie zweryfikowanych, ani nie zdekomunizowanych. Teraz mamy już trzecie pokolenie „PRL-owskich dynastii”, a gdzie nie dynastii, to przynajmniej towarzyskich i personalnych sympatii i preferencji w zatrudnianiu… w szkole, w oświacie, w nauce.
Rozmawianie nie dość, że o dzisiejszej polskiej oświacie, o nauce, ale i o samej Świętej Religii Katolickiej…
Wystarczy! Lecz tak po prawdzie to nie wystarczy. O, nie. Dość odwołać się do – także, nomen-omen, prawie że równoczesnej ze strajkiem nauczycieli – prezentacji książek poczynionej w ramach tegorocznych warszawskich Targów Wydawców Katolickich… O czym że tam nie napisano? Włos się na głowie jeży. Apage satanas!
Zacytujmy li tylko małą próbkę: „Jeśli wiara potrzebuje właściwej sobie kultury, nie jest obojętne, jak wygląda szkolne wprowadzenie do kultury. Dlaczego więc tak mało wagi przykłada się do tego obecnie w Kościele? Dlaczego Kościół, który wieki temu podejmował starania dotyczące tworzenia szkół i programów wychowawczych (przypomnijmy tylko, dla przykładu, kolegia jezuickie w czasach ich największej świetności…), jest obecnie tak niezainteresowany tworzeniem szkoły katolickiej? Gdyby był zainteresowany, wspierałby tworzenie nie tylko szkół, lecz także instytucji przygotowujących nauczycieli i opracowujących programy edukacyjne. Tego nie ma. Trwanie w tej bierności to nic innego, niż czekanie na powolną śmierć” (P. Milcarek, T. Rowiński, „Alarm dla Kościoła”, Warszawa 2019, ss. 136-137).
Marcin Drewicz, w Oktawie Wielkiejnocy AD 2019
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!