Do skreślenia niniejszego szkicu skłoniła mnie wymiana zdań, którą miałem niedawno z człowiekiem, którego skądinąd cenię wysoko, a który stwierdził w toku naszej rozmowy, iż w lutym 1982 roku Jacek Kuroń w liście przemyconym z obozu dla internowanych w Białołęce wzywał do zorganizowania w Polsce powstania zbrojnego.
Ale czy na pewno Jacek Kuroń kiedykolwiek wzywał do powstania zbrojnego? Pamiętam dokładnie, byłem bowiem wówczas mocno zaangażowany w działalność niepodległościową, co ówcześnie mówił Jacek Kuroń, i twierdzę, że głosił on coś dokładnie przeciwnego: „Zamiast palić komitety, zakładajcie własne” – to były jego słowa, powtarzane do znudzenia. Jego środowisko zaciekle też zwalczało „mentalność insurekcyjną”.
Co więc było w rzeczonym liście? Ano zapowiedź, że jeżeli komunistyczne władze nie podejmą dialogu ze społeczeństwem, to dojdzie do wybuchu: „Żadne apele nie powstrzymają młodych i zapalczywych przed walką, mogą ich tylko wepchnąć w ślepą uliczkę terroryzmu, jeśli okażą się dość skuteczne, aby ograniczyć inne formy walki. żadne apele nie zmniejszą rozpaczy i nienawiści, a jest to mieszanka piorunująca, którą byle iskra zmieni w wybuch.”
Dalej zaś Kuroń dodał: „Apele nawet najwyższych autorytetów o zaniechanie pewnych działań mogą być skuteczne tylko wówczas, gdy wskazują inne, wiodące do rozwiązania problemów.”
Wpisywało się to wówczas w panujące powszechnie przekonanie, zwłaszcza w kręgach takich ludzi jak ja, iż wybuch jest nieuchronny. Na murach wszechobecne były napisy: „Zima wasza, wiosna nasza”. Kuroń więc niczym tu szczególnym nie błysnął. Wpisał się w ogólny nastrój, by później… wygaszać emocje.
Pisał on, iż kierownictwo Ruchu, jak nazywał podziemną „Solidarność”, winno z jednej strony dążyć do kompromisu z władzą, by uniknąć siłowej konfrontacji, z drugiej zaś strony do takiejż konfrontacji się przygotowywać, by nie dać się zaskoczyć wydarzeniom, które – w jego ocenie – nieuchronnie nastąpią, jeśli władza okaże się niezdolna do kompromisu:
„Ruch Oporu, powszechny, dobrze zorganizowany, jest jedyną szansą Polaków. Tylko taki ruch może być stroną kompromisu. Tylko taki ruch może powstrzymać falę terroryzmu, a jeśli w obozie rządowym nie znajdą się inicjatorzy kompromisu – zmniejszyć ryzyko sowieckiej interwencji wobec nieuchronnego wówczas wybuchu społecznego.”
Nie ma w liście żadnych wezwań do powstania, a wręcz pada tam stwierdzenie, że kierownictwo Ruchu musi być gotowe do daleko idących ustępstw wobec władzy, by nie sprowokować interwencji ZSRR. I właśnie to ostatnie było najistotniejszym przesłaniem:
„W przewidywaniu najgorszego trzeba już dziś robić wszystko, co można, aby uświadomić kierownictwu ZSRR, że przy odrobinie dobrej woli z ich strony porozumienie narodowe Polaków – nawet bez udziału obecnych władz PRL – nie naruszy ich militarnych interesów, a dla ekonomicznych będzie niezwykle korzystne.”
Tak więc pojawił się tu czynnik, który z czasem środowisko to coraz silniej akcentowało – że najważniejsze jest uniknięcie konfrontacji z ZSRR, co ostatecznie wyewoluowało do stwierdzenia, że Jaruzelski, wprowadzając stan wojenny, nas od tego uchronił.
Ja, jako młody, radykalny członek owego „Ruchu”, słowa te odczytałem wówczas tak: „Robicie kawał dobrej roboty, ale musicie się hamować, bo jeśli posuniecie się za daleko, to może dojść do katastrofy”. A więc z jednej strony poklepywanie po ramieniu, z drugiej zaś – ostre pociągnięcie za lejce. Tak to odczytywałem wówczas i dokładnie tak samo odczytuję to dzisiaj…
Skąd więc pojawiająca się raz za razem teza, że Kuroń miał na myśli coś dokładnie przeciwnego? Do tego dająca się słyszeć głównie w środowiskach szeroko rozumianego „obozu narodowego”?
Otóż w latach osiemdziesiątych Romana Dmowskiego wzięli sobie na sztandary przede wszystkim, a wręcz go zawłaszczyli, różnej maści oportuniści i tchórze, przy czym całą jego „spuściznę” sprowadzili oni do powtarzania kilku wyrwanych z kontekstu sloganów (głównie dotyczących troski o „substancję narodową”) i krytyki piłsudczyków.
W tym kontekście rządy PZPR, wszak bardzo niechętne tradycji piłsudczykowskiej, mogły jawić się jako coś pozytywnego. Z kolei powojenne zmiany granic i przesiedlenia ludności, które sprawiły, że Polska stała się krajem jednolitym narodowościowo, były przedstawiane jako zwieńczenie tego celu, który miał ponoć przyświecać przedwojennym narodowcom.
Także obecność wojsk sowieckich na ziemiach polskich była przedstawiana jako rzecz pozytywna, bowiem – jak słyszałem – dzięki temu panuje pokój, nikt na nas nie napada, a wojna – jak wiadomo – powoduje straty, a trzeba wszak troszczyć się o „substancję narodową”. A przy tym – jak podkreślali – „Dmowski był zwolennikiem oparcia się o Rosję”.
Z troską o „substancję narodową” związana była daleko posunięta krytyka wszelkiej nielegalnej działalności, a w szczególności demonstracji ulicznych i strajków. Tak było nawet w roku 1989, gdy ZSRR już się rozpadał, a oni zarzucali nam polityczną głupotę, która może doprowadzić do tragedii. To wtedy po raz pierwszy spotkałem się z taką właśnie interpretacją listu Jacka Kuronia – iż chciał on wywołać powstanie, by Polska pogrążyła się w rozlewie krwi.
Tradycja Narodowych Sił Zbrojnych i generalnie – Żołnierzy Wyklętych tamtym ludziom była zupełnie obca. Ale oto pojawiło się zupełnie nowe pokolenie, które jakby na nowo odkryło Narodowe Siły Zbrojne, przy okazji sięgając do ich korzeni, czyli do tradycji przedwojennego obozu narodowego. Na obrzeżach tego środowiska, które wyrosło na fali Marszu Niepodległości i innych inicjatyw patriotycznych, próbują odnaleźć się niedobitki tych, o których pisałem wcześniej i którzy starają się przemycić swój „wkład” do tradycji ruchu narodowego. Częściowo zresztą im się to udaje.
To z tego środowiska wychodzą rewelacje dotyczące na przykład Wielkiej Lechii, które to zyskują sobie niemały poklask po „prawej stronie” sceny politycznej:
https://www.cda.pl/video/3184153bc
Przykłady mógłbym zresztą mnożyć…
Wojciech Kempa
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!