Jacek Bartyzel: Burza w Konfederacji…
Burza w Konfederacji (być może okaże się ona jednak burzą w szklance wody) wywołana wypowiedzią p. Janusza Korwin-Mikkego, iż kobiety nie powinny mieć prawa głosowania, jest dobrą okazją do tego, żeby rozważyć tę kwestię z naprawdę konserwatywnego, czy raczej tradycjonalistycznego, punktu widzenia. Potocznie bowiem panują na ten temat opinie powierzchowne i oparte na rozmaitych stereotypach, mających z konserwatyzmem bardzo luźny związek.
Przyjęło się bowiem uważać – i dotyczy to zarówno tych, którzy podzielają stanowisko JKM, jak i oburzają się jego poglądami – że konserwatyści byli i są przeciwni głosowaniu przez kobiety, a liberałowie czy postępowcy jego zwolennikami.
Otóż nie zgadza się to nawet z faktami historycznymi. Kiedy od mniej więcej połowy XIX wieku zaczęła się demokratyzacja prawa wyborczego, aż po ustalenie się zasady powszechnego i równego głosowania przez mężczyzn, za przyznaniem kobietom praw wyborczych opowiadali się z jednej strony demokratyczni radykałowie i socjaliści, z drugiej zaś gotowi byli się z nim pogodzić właśnie ówcześni konserwatyści, natomiast zdecydowanie byli mu przeciwni klasyczni liberałowie (tacy jak JKM).
I jedni i drudzy zajmowali takie stanowisko dokładnie z tego samego powodu, tylko wyciągali z niego inne wnioski. Powodem tym zaś było to, że ponieważ zarówno w sferach mieszczańskich, jak i ludowych, zwłaszcza robotniczych, następowała szybka laicyzacja mężczyzn, przyjmujących postawy antyklerykalne, wolteriańskie, bezbożne, to kobiety były jeszcze en masse pobożne. Dlatego liberałowie obawiali się, że kobiety będą głosować tak, jak im zasugerują księża, czyli na partie konserwatywne i religijne, co z kolei odpowiadało konserwatystom.
To się oczywiście potem zmieniało, ale najważniejszym powodem, dla którego dla tradycjonalisty problem głosowania kobiet jest w ogóle mało istotny i źle postawiony, wynika z samej natury i logiki nowoczesnego parlamentaryzmu i elektoralizmu, która opiera się na błędnej koncepcji społeczeństwa, a ta z błędnej antropologii.
Po pierwsze, dla tradycjonalisty problemem jest sama POWSZECHNOŚĆ i RÓWNOŚĆ prawa wyborczego, czyli zasada „one man – one vote”, ponieważ przeczy ona hierarchicznej naturze wszelkiego bytu, całego porządku wszechświata, a więc i porządku społecznego.
Jest ona w konsekwencji zarazem nierozumna i niemoralna, ponieważ wyższe i niższe stawia na tym samym poziomie. Wobec powyższego, jeżeli uznamy tę oczywistość, że 99% populacji nie ma kompetencji do rozstrzygania złożonych spraw najwyższej wagi państwowej, to jest rzeczą obojętną, czy dotyczy to całej populacji, czy jedynie męskiej. Tak czy inaczej, zawsze egalitarne prawo wyborcze będzie irracjonalnym kultem niekompetencji.
Po drugie, dla tradycjonalisty sama nowoczesna koncepcja reprezentacji jest z gruntu zła i fałszywa, ponieważ opiera się na złej, atomistycznej antropologii i socjologii, traktującej społeczeństwo jako byt jedynie myślny, a więc nie realny, składający się z autonomicznych jednostek, które – jak wywodzi prorok większy liberalnej demokracji, John Rawls – dokonują swoich wyborów za „zasłoną niewiedzy” o własnej (i cudzej) tożsamości.
Jednak taka autonomiczna, abstrakcyjna jednostka („pojedynek”, jak mawiał Paweł Popiel), identyczna z innymi, nie istnieje, jest fikcją i to szkodliwą. Założenie, że danie każdemu równego głosu, a następnie ich policzenie i proste zsumowanie da w rezultacie obraz pragnień i interesów całego społeczeństwa, jest kompletnym urojeniem. Dlatego tradycjonaliści zawsze proponowali powrót do zasady tzw. reprezentacji organicznej, stanowiącej wykładnik wszystkich naturalnych ciał społecznych, z których składa się społeczeństwo.
Oczywiście, nie może być to powrót do prostej, trójstanowej reprezentacji, takiej jak w średniowieczu, bo nie żyjemy już w społeczeństwie feudalnym, a współczesne społeczeństwa są bardziej zróżnicowane.
Tradycjonaliści (jak np. hiszpańscy karliści) proponowali więc reprezentacją skomponowaną według różnych kryteriów, a więc: reprezentację rodzin, gmin, prowincji, rolnictwa, przemysłu, handlu, wolnych zawodów etc., a także tzw. ciał koniecznych, reprezentujących interesy niematerialne społeczeństwa, jak: duchowieństwa, arystokracji, sił zbrojnych, uniwersytetu.
Każde z tych ciał wysyła swoich przedstawicieli, wybieranych drogą pośrednią do parlamentu ogólnego (bo winny być jeszcze prowincjonalne czy w polskiej nomenklaturze tradycyjnej – ziemskie) swoich przedstawicieli i zauważmy, że wówczas problem płci zupełnie znika: przecież delegatką ziemską, korporacji prawników czy izby handlowej, albo uniwersytetu może być tak samo kobieta, jak i mężczyzna, jeśli tylko wykaże się kompetencją i zdobędzie zaufanie swojej korporacji.
Jacek Bartyzel
Za: https://www.facebook.com/jacek.bartyzel.7
Polecamy również: Ukraińcy żądają praw wyborczych w Polsce
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!