W którym z czekających na nas w najbliższym kiosku wielobarwnych miesięczników (papierowych) z nagłówkiem „Historia…” te okrągłorocznicowe treści „w stulecie wydarzeń” się wreszcie pojawią? Zobaczymy. Czekamy. I porównujemy ciosy dziś spadająca na Polskę z tymi sprzed równo stu lat. Wtedy atoli trwała wojna światowa, i zwłaszcza europejska, a na naszych ziemiach jak najbardziej realna okupacja, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Atoli owo w ostatnich latach wypychanie z mieszkań ponoć aż czterdziestu tysięcy warszawskich lokatorów wraz z rodzinami, i utrudnianie życia tym licznym, którzy się wypychać wciąż nie dawali, których to procederów najgłębsze kulisy wciąż przed nami nie zostały ujawnione, nosi wszelako cechy działań wojenno-okupacyjnych skierowanych przeciwko „polskiej grupie etnicznej”.
Natomiast sto lat temu, to znaczy w miesiącu lutym roku 1918 (i u progu marca) tak zwane państwa centralne, czyli Cesarstwo Niemieckie oraz Monarchia Austro-Węgierska wraz z ich sojusznikami zrealizowały nareszcie marzenie każdego podmiotu walczącego na dwa fronty – zlikwidowały oto jeden z tych frontów, a mianowicie jakże wielkiej długości front wschodni. Polegało to na podpisaniu w Brześciu n/Bugiem (zwanym wówczas Brześciem Litewskim) podwójnego traktatu pokojowego – z podporządkowanym już niebawem przez Niemcy Państwem Ukraińskim w dniu 9 lutego 1918 r. oraz z Rosją w dniu 3 marca tegoż roku, już bolszewicką (negocjowali żydowscy bolszewicy Trocki i Joffe), także poniekąd wykreowaną przez władze niemieckie (że przypomnimy sławną podróż kolejową Lenina i towarzyszy ze Szwajcarii do Finlandii, i dalej do Piotrogrodu).
Przełom lutego i marca, sto lat temu, był to więc czas kolejnego wielkiego niemieckiego zwycięstwa na Wschodzie. Pikantnych szczegółów negocjacji obydwu traktatów już tu przywoływać nie będziemy, atoli nie czekając na ich podpisanie wojska niemieckie, a na południowej Ukrainie także austro-węgierskie, praktycznie już bez wystrzału ruszyły w pochodzie na Wschód, aby na północy dotrzeć w pobliże rewolucyjnego Piotrogrodu, a na południu poza Rostów n/Donem i na Krym.
Ale że do sprawowania okupacji Polski, Litwy, Inflant, Białorusi i Ukrainy potrzeba było mniej wojsk, aniżeli do obsadzania arcydługiego frontu wschodniego, przeto upojone sukcesem niemieckie dywizje ruszyły transportami kolejowymi ze wschodu na zachód, na front francuski, i tam przez następne miesiące owego 1918 roku niemieckie ofensywy były ponawiane ze zwielokrotnioną siłą. Tymi samymi szlakami ruszyły, zwłaszcza z Ukrainy, nieustające transporty kolejowe zboża, ziemniaków i zwierząt gospodarskich – dla wykarmienia Niemiec i Austrii, do których zaczął już był sięgać głód (tak – głód w Niemczech). Toteż obydwa pokoje brzeskie, jako jedno zjawisko, nazywa się też w historiografii „pokojem zbożowym”.
Bolszewicy uzyskali zaś tym sposobem wolną rękę w walce z wewnątrzrosyjską, „białą” kontrrewolucją oraz z Ukraińcami i innymi nacjami Imperium usiłującymi wybić się na niepodległość. Ukraińcy uwierzyli natomiast, że niemiecki protektorat gwarantuje im oderwanie się od Rosji i zrobienie na terytorium Ukrainy wszystkiego co się zachce, zwłaszcza zaś „z panami”, więc w konsekwencji z Polakami, i to już teraz wszystkimi, od księcia do prostego chłopa (które to antypolskie krwawe działania ponawiano przynajmniej do połowy XX wieku).
Budowa niemieckiej „Mitteleuropa” (który to obszar dziś nazywamy „Międzymorzem”) zakładała bowiem m.in. sprowokowanie wzajemnych konfliktów pomiędzy tutejszymi narodowościami, co germańskiemu hegemonowi miało ułatwiać panowanie nad całością tego ogromnego obszaru.
Jak wiadomo, z dniem 5 listopada 1916 roku na obszarze utożsamianym z tak zwaną Kongresówką, ze stolicą w Warszawie, cesarze Wilhelm II i Franciszek Józef I powołali, czy – jak kto woli – reaktywowali Królestwo Polskie, w okresie nas tu interesującym, czyli późną zimą roku 1918 rządzone już przez trzyosobową Radę Regencyjną, lecz pod nadzorem gubernatorów – niemieckiego w Warszawie i austriackiego w Lublinie, gdyż ziemie Kongresówki podzielone zostały uprzednio na dwie strefy okupacyjne.
Pamiętajmy także, iż polski rząd Rady Regencyjnej do pokojowych rokowań brzeskich nie został przez Niemców dopuszczony. I oto w tym wcześniejszym traktacie, z „Niepodległą Ukrainą”, Niemcy i Austro-Węgry zadecydowały, że region zwany potocznie Chełmszczyzną, z Zamościem i Białą Podlaską, czyli te kilka południowo-wschodnich powiatów Kongresówki, należących wszakże do tego tworu politycznego od jego powołania, czyli od roku 1815, zostanie od owej polskiej Kongresówki wraz z tamtejszą ludnością odcięte, i włączone do nowoutworzonego Państwa Ukraińskiego. Nie był to pomysł nowy, ani oryginalnie niemiecki, gdyż niewiele wcześniej, bo w roku 1912 zrobili to już Rosjanie, mniej więcej ten sam obszar wyodrębniając z Kongresówki jako Gubernię Chełmską (lecz wtedy i mowy być nie mogło o jakiejkolwiek Swobodnej Ukrainie, oczywiście). Tak się właśnie roznieca „zarzewia konfliktów etnicznych”. W tajnym protokole zapowiedziano ponadto podział Galicji i oddanie jej wschodniej części Ukrainie. Był to nowy rozbiór Polski – i ówczesna opinia polska dobrze to zrozumiała.
Że coś takiego zrobili Niemcy, Prusacy, nie wywołało to wśród Polaków szczególnego zaskoczenia. Ale jawna już zdrada, jakiej wobec Polaków i sprawy polskiej dopuściły się tym sposobem władze Austro-Węgier, nie mogła być wybaczona. „Brześć 1918” oznaczał zatem ostateczny upadek tak zwanego austriackiego rozwiązania kwestii polskiej (o którego założeniach już tu nie będziemy się rozpisywać).
Przez będące wszak pod władaniem niemiecko-austriackim ziemie polskie przelała się potężna fala protestów okazywanych na różne sposoby. Wielu Polaków, urzędników, a nawet i dygnitarzy monarchii habsburskiej zaczęło odsyłać cesarzowi do Wiednia otrzymane uprzednio ordery i odznaczenia. Niektórzy się nawet i z tym nie fatygowali, tak że w rezultacie bezpańskie psy biegały po Krakowie i Lwowie z brzęczącymi austriackimi medalami u szyi. Ale na frontach wojny światowej owi liczni oficerowie i żołnierze narodowości polskiej takiej ani innej demonstracji uczynić nie mogli, gdyż związani byli przysięgą wojskową, dyscypliną i prawem wojennym. Jednakże nie wszyscy w tym samym stopniu. Przecież oficerowie i żołnierze tak zwanego Polskiego Korpusu Posiłkowego, a w nim Drugiej „Żelaznej” Brygady, dowodzonej przez Józefa Hallera, jako jedyni spośród polskich legionistów pozostawali jeszcze w służbie frontowej pod austriacką komendą, i byli w tej służbie od początku wojny światowej na ochotnika, a nie z poboru. Brygada stała wtedy na Bukowinie, więc na przedgórzu Wschodnich Karpat, a zatem na odcinku frontu austriacko-rosyjskiego ciągnącym się jeszcze wtedy na prawym brzegu Dniestru. Tu nasi legioniści wojowali z Moskalami już w pierwszej fazie tamtej Wielkiej Wojny, że wspomnimy sławną szarżę ułanów pod Rokitną. Ale w lutym roku 1918 front po stronie rosyjskiej był już prawie nie obsadzony – od grudnia ubiegłego roku trwały rokowania brzeskie – a obszar rozciągający się za frontem kontrolowany był po części przez bolszewików, po części przez Ukraińców, a po części przez owe mniej określone, lecz nie mniej od tamtych zrewolucjonizowane zbrojne watahy.
Legioniści „hallerczycy” wiedzieli atoli, że po tamtej stronie, na obszarach właśnie Ukrainy i Białorusi, istnieją także takie jak ich własne, polskie ochotnicze zgrupowania wojskowe – Polskie Korpusy Wschodnie – acz złożone z Polaków, którzy, dla odmiany, wojnę światową przesłużyli w armii rosyjskiej.
My, potomni, musimy to sobie z całą uwagą uświadomić. Otóż trwa oto wojna światowa, a na obszarach byłego Imperium Rosyjskiego już krwawa rewolucja; ziemie polskie są w całości pod cudzym władaniem (że pominiemy tu autonomiczne swobody, jakimi cieszył się zabór austriacki oraz, od niedawna, Królestwo Polskie mające swoją Radę Regencyjną); i są te nasze ziemie przedzielone obcym frontem wojny; a po obu już stronach owego frontu znajdują się polskie formacje wojskowe, z królewskim wojskowym orzełkiem na czapkach.
Co trzeba zrobić? Trzeba wreszcie rozerwać ten zaborczy kordon rozdzielający Braci Polaków od ponad stulecia, i wreszcie podać sobie ręce, i zjednoczyć siły, we wspólnej już służbie dla Tej co nie zginęła!
Sto lat temu, w tydzień po podpisaniu i ogłoszeniu owego nieszczęsnego traktatu pokojowego pomiędzy państwami centralnymi a Ukrainą, zatem w nocy z 15 na 16 lutego 1918 roku „Żelazna Brygada” Józefa Hallera na odcinku pod miejscowością Rarańcza ruszyła na tamtą stronę frontu. Doszło do walki ze „swoimi” dotąd wojskami austriackimi. Tylko części polskiego zgrupowania udało się przebić. Pomaszerowało ono dalej już bez przeszkód na ów historyczny Chocim (tak, ten sam!) i na Kamieniec Podolski (również ten sam!), w głąb Podola i Ukrainy, by połączyć się z tamtejszym Drugim Korpusem Polskim. Reszta legionistów została pojmana przez Austriaków, była więziona, sądzona „za zdradę”, pod koniec wojny ułaskawiona przez cesarza Karola (nota bene, w roku 2004 ogłoszonego błogosławionym Kościoła Katolickiego).
Wieledziesiąt lat później sędziwy już generał Haller wspominał: „Plan mój polegał na fikcyjnych manewrach, bardzo szczegółowo opracowanych. (…) Nastąpiło ostre starcie. Pierwsze strzały oznajmiły rozpoczęcie bitwy około pierwszej w nocy 15 lutego 1918 roku. Naturalnie byli i pierwsi ranni. Dalszy marsz poprzez trzy linie okopów z zasiekami z drutów kolczastych zapowiadał się bardzo uciążliwie, zwłaszcza, że austriacko-węgierskie wojska wystrzeliwały świetlne rakiety oświetlające całe przedpole”. Tak właśnie rozpoczęła się owa wędrówka za Dniestr i dalej „szlakiem Wołodyjowskiego”, o której to między innymi wspomnienie pozostawił także ks. Kazimierz Nowina-Konopka SJ, kapelan legionowy. Pisał on: „Duch był wszędzie jednaki. Wrzenie wśród żołnierzy powstało samorzutnie (na wieść o traktacie brzeskim – M.D.). Może ktoś rzucił to hasło, może powstało pod wpływem nieraz wygłaszanych przez Hallera żądań, żeby tak zebrać wszystkich Polaków w Rosji, razem się połączyć z tymi polskimi oddziałami i wrócić jedną wielką lawą do Polski; przyprowadzić te dzieci na Ojczyzny łono, do stóp Jasnej Góry”.
Jak wiadomo, generałowi Hallerowi udało się tego dokonać dopiero ponad rok później, i działając nie od Wschodu jednak, ale od zachodniej części kontynentu europejskiego; a mowa tu oczywiście o Armii Polskiej we Francji, przybywającej do Kraju wiosną roku 1919.
Lecz przecież dla znacznej części Polaków to właśnie tamte wschodnie Kresy były od stuleci ich polską Ojczyzną. I do obrony Ojczyzny przed straszną rewolucją, tam na miejscu, oni wtedy przystępowali; że wspomnimy tu choćby sławnego podolskiego zagończyka Feliksa Jaworskiego i jego ułanów, na samą wieść o których bolszewicy uciekali w popłochu. Tę samą rolę pełnił nieco później na północy, na Wileńszczyźnie i Grodzieńszczyźnie Jerzy Dąmbrowski, czyli sławny „Łupaszka” (tak! ten najpierwszy, wzorcowy).
„Na ostatniej placówce” – taki znamienny tytuł noszą wspomnienia Elżbiety z Zaleskich Dorożyńskiej, która tam nad Dniestrem, daleko na wschód od Kamieńca, pośród bezmiaru rewolucji dotrwała w swym dworku aż do roku 1921. Wydarzenia z końca lutego 1918 roku wspomina ona następująco: „Zatętniło przed oknami i sztab z brygadierem Hallerem zajechał. Byłam zupełnie oszołomiona, serce omal nie wyskoczyło z umęczonej piersi. Boże, więc to ci, o których czytaliśmy przez cztery lata, których sławą żyjemy. Nadzieja nasza. Bohaterowie nasi. (…) Wspierając laską utrudnione kroki sztywnej nogi wszedł brygadier Haller. Ręka mi drżała, gdym ściskała tę dłoń silną, bohaterską, drogą. (…) Okazało się, że znam wiele osób z jego rodziny w Krakowie, że mamy wielu wspólnych znajomych. W jednej chwili wytworzył się nastrój miły, bezceremonialny, a ja pokochałam go jak ojca i z uwielbieniem patrzyłam na tego rycerza”.
Sztab zatrzymał się we dworze, aczkolwiek, jak wspomina pani Dorożyńska, „czasami powiększali nasze grono oficerowie na wsi kwaterujący i ksiądz kapelan Konopka, typowy ksiądz wojskowy: w mundurze, w butach, twarz osmalona od wichrów i kul, a w oczach płomień zapału i miłości prawdziwego sługi bożego”.
Obydwaj wymienieni pamiętnikarze, wzajemnie, wspominają tę dzielną, młodą wówczas Polkę kresowiankę i wyrażają się o niej z najwyższym uznaniem.
Drugi zaś Korpus Polski, dowodzony już przez owego przybyłego z przeciwnej strony austriacko-rosyjskiego frontu brygadiera Józefa Hallera, stoczył w maju 1918 roku pod Kaniowem, nad Dnieprem, pamiętną bitwę z Niemcami (do czego warto będzie powrócić za cztery miesiące, gdy wybije okrągłe stulecie tamtego wydarzenia). Tak więc Druga Brygada, ta przybyła spoza frontu – jak to podkreśla żołnierz i historyk Marian Kukiel – „była jedynym oddziałem naszym, który w tamtej wojnie (pierwszej światowej – M.D.) bił się po kolei ze wszystkimi trzema zaborcami”. Warto tu atoli zaznaczyć, że w tym samym czasie – maj 1918 – w odległości kilkuset kilometrów (wtedy: kilkuset wiorst) na północ, nad Berezyną, inny nasz wielki wódz, Józef Dowbór-Muśnicki, po długich miesiącach walk jego Pierwszego Korpusu z bolszewikami, w bardzo podobnych co Haller okolicznościach zdecydował się, przeciwnie, nie podejmować walki z Niemcami, chociaż jako do niedawna carski generał wojował był z nimi przez minione długie lata wojny światowej, odnosząc liczne zwycięstwa. Ale to już nieco inna historia.
Za Kamieńcem Podolskim, nad Berezyną… Więc na tych wschodnich rubieżach, jakie dla Polski Odrodzonej wyznaczał Prezes Dmowski i jakich w następnym 1919 roku żądał on na pokojowej konferencji paryskiej. W tamtej legendarnej już epoce, przed stu laty, sprawy polskie rozstrzygały się częstokroć jeszcze tam, daleko; a nie, jak w czasie późniejszej o ledwie dwadzieścia lat drugiej wojny światowej, pod bombami spadającymi już wprost na Warszawę.
Wyraźny, nie tylko polityczny, lecz i bojowy, antyniemiecki zwrot wykonany przez Józefa Hallera i jego legionistów, pomimo trwającego nadal władania całymi już ziemiami przedrozbiorowej Rzeczypospolitej Polskiej właśnie przez Niemcy i sprzymierzoną z nimi Austrię, jeszcze bardziej zwrócił ku sprawie polskiej uwagę walczących krwawo z Niemcami potęg Zachodu: Francji, Wielkiej Brytanii oraz Stanów Zjednoczonych. Albowiem, jak stwierdza Kukiel, „Rarańcza miała niezmierne znaczenie moralno-polityczne; przemówiła do narodów mocniej od wszelkich deklaracji i memoriałów”, tak jak i niebawem Kaniów. Osoba zaś Hallera stała się ważna dla polityków działającego w Paryżu Komitetu Narodowego Polskiego z Romanem Dmowskim na czele. Kilka miesięcy później Józef Haller wydostał się był z objętej rewolucją Rosji i awansowany do stopnia generała objął komendę nad rosnącą w siłę Armią Polską we Francji – odtąd „Armią Hallera”, czyli nad „hallerczykami”. To on właśnie, ramię w ramię z naczelnymi wodzami zwycięskich państw Zachodu, odbierał w imieniu Polski defiladę zwycięstwa pod Łukiem Triumfalnym w Paryżu, w której maszerowały również nasze oddziały. Ale to już nieco późniejsza historia.
P.s. Przykładanie i porównywanie tamtych dziejów i doświadczeń, po upływie stu lat, do sytuacji bieżącej Polski, jest zajęciem pasjonującym. Ileż tu wyrazistych analogii! Czynności te pozostawiamy wszakże PT Czytelnikom, idąc za Poetą, który rzecz swoją był zakończył wezwaniem: „Resztę niech słuchacz sam sobie dośpiewa”.
Marcin Drewicz
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!