Jeszcze za koszmarnych czasów komuny, w 1970 roku, w akademiku na Jelonkach, dyskutowaliśmy o kinematografii z udziałem kolegów, którzy później zawodowo zajęli się sztuką filmową. W rezultacie długiej dyskusji, w której padały ważkie argumenty, udało się nam podzielić filmy na dwie kategorie: filmy złe i filmy dobre. Na filmy dobre składały się trzy rodzaje: filmy wojenne, kryminały i takie, w których są „momenty”, czyli pikantne sceny erotyczne. Wszystkie pozostałe filmy były złe. Ale już kilka lat później ten podział zaczął nie tyle może tracić na aktualności, co się zacierać. Pojawiło się bowiem tzw. „kino moralnego niepokoju”, w ramach którego kręcone były filmy nie będące ani filmami wojennymi, ani kryminałami, a co gorsza – nie było tam nawet zbyt wielu „momentów” – a recenzenci szalenie się na ich temat nasładzali – że to wielka sztuka, a właściwie – Sztuka.
Potem zrobiło się jeszcze gorzej. To znaczy oczywiście lepiej, jakże by inaczej, bo za sprawą „Bolka” i innych tajnych współpracowników SB, nastała sławna „transformacja ustrojowa” – ale jednocześnie gorzej, bo w charakterze najwybitniejszych dzieł sztuki zaczęły pojawiać się filmy o Żydach-holokaustnikach. Wprawdzie ich akcja przypadała na okres wojny, ale nie było tam ani żadnych albo prawie żadnych scen batalistycznych, ani intryg kryminalnych, ani nawet – chociaż trudno w to uwierzyć – żadnych „momentów”. Pani reżyserowa Agnieszka Holland nakręciła obraz „Europa, Europa!” – europejską wersję „Zeliga” o perypetiach żydowskiego chłopca ze swoim napletkiem – a potem kinematografia zaczęła już walić seriami i arcydzieła w rodzaju „Pokłosia”, czy (GN)„Idy”, pojawiały się jedno po drugim, niczym „koncepcje” w głowie Kukuńka, czyli byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju.
I oto kiedy wydawało się, że hierarchia w kinematografii została ustalona jeśli nawet nie raz na zawsze, to w każdym razie – na długo – niczym grom z jasnego nieba gruchnęła wiadomość o premierze filmu nakręconego w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu pod tytułem „Zerwany kłos”. Ja go jeszcze nie widziałem, być może nawet większość kinowej publiczności naszego nieszczęśliwego kraju – ale żydowska gazeta dla Polaków już uderzyła na alarm – że oto na rynek kinematograficzny wchodzi znienawidzony ojciec Tadeusz Rydzyk. Może nie uda mu się przełamać żydowskiego monopolu na arcydzieła filmowe, ale nigdy nic nie wiadomo i gdyby tak – co niech Najwyższy zabroni! – mu się udało, to nie tylko monopol na arcydzieła, ale nawet całą, forsowaną przez żydokomunę, rewolucję kulturalną mogą wziąć diabli! Bo członkowie mniej wartościowego narodu tubylczego mogli tworzyć szmoncesy w rodzaju „Hera, koka”, albo „nie mów do mnie „mała”, precz od mego ciała” („Ręce precz od Kuby” – krzyknął pewien Murzyn z Atlanty i uschła mu ręka), ewentualnie „Kit ci w oko moja mila, tyś przyczyną moich łez, tyś mnie tryprem…” no, mniejsza z tym – i nawet byli za to przez żydowską gazetę dla Polaków obcmokiwani, bo wiadomo: wedle stawu grobla, ale monopol na arcydzieła był zastrzeżony. A tu ante portas – Tadeusz Rydzyk!
Stanisław Michalkiewicz
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!