Marcin Drewicz: Dlaczego nie oglądamy katolickich filmów hiszpańskich? cz. 6: Dolina poległych wciąż czeka na pielgrzymów z Polski
W poprzedniej części przywołaliśmy takie miejsca kaźni dokonanej na katolikach, jak Paracuellos de Jarama, czy Aravaca. Jest ich wiele. Na południe od Madrytu wznosi się Sanktuarium na Wzgórzu Anielskim (Cerro de los Angeles), kilkadziesiąt zaś zaledwie kilometrów na północ od tego miasta znajduje się niejako zwornik całego tego zagadnienia, o jakim tu piszemy, czyli Narodowy Pomnik Krzyża Świętego w Dolinie Poległych (Monumento Nacional de Santa Cruz del Valle de Los Caidos), zwany krótko „Doliną Poległych” lub po prostu „Doliną” (El Valle).
I oto na madryckim lotnisku lądują wycieczki lub pielgrzymki z Polski, bez księdza lub właśnie z księdzem, mające w planach jakże szeroki autokarowy objazd Półwyspu Iberyjskiego, skoro chcą one dotrzeć aż do dalekiej Fatimy i do jeszcze dalej od Madrytu położonego Santiago de Compostella. Lecz przecież miejsca święte, w tym cmentarzyska na których leżą między innymi liczni spośród beatyfikowanych już (sic!) Męczenników Rewolucji i Wojny Domowej są tuż tuż.
Biały Krzyż ułożony z kamieni na zboczu ponad cmentarzyskiem w Paracuellos de Jarama nawet widać już z okienek samolotu kołującego po płycie lotniska (!!!). To powinien by być – bo to sama mapa podpowiada – pierwszy przystanek na trasie takiej pielgrzymki z Polski i z innych krajów, po przejechaniu paru kilometrów tunelem pod lotniskiem, z modlitwami wstawienniczymi, przebłagalnymi i innymi; a pierwszy, jakże wygodny, nocleg właśnie w Dolinie Poległych, przygotowanej do obsługi pielgrzymów.
Mijają dziesięciolecia, a dzieje się uparcie inaczej. Polscy pielgrzymi i turyści od swoich czy to świeckich, czy to duchownych przewodników o samym już istnieniu tych i podobnych miejsc-obiektów… w ogóle się nie dowiadują.
Nawet w kontekście świeckim, i pod tym tylko „pretekstem” – na przykład: abyśmy li tylko zobaczyli największy Krzyż na świecie, 156 metrów wysokości, czy też najdłuższy kościół na świecie, i to jeszcze cały wykuty w skale (sic!), byśmy tam podziwiali najwspanialsze dzieła sztuki połowy XX wieku, w tym sztuki i architektury (to też sztuka) monumentalnej, w tym rzeźby samego Juana de Avalos; lub: abyśmy odwiedzili wzgórze-geograficzny środek Półwyspu Iberyjskiego (wspomniane Wzgórze Anielskie) i zapoznali się z posadowionymi tam obiektami i ich historią…
Lecz żaden tego rodzaju „wabik” uparcie nie jest w obszar uwagi polskich pielgrzymów-wycieczkowiczów podrzucany. Nic! Nic! Nic!
Nie rozbrzmiewa zatem w tym Sanktuarium Krzyża Świętego, ani w kościele, ani pod gołym niebem, ani na wiodącej po górach Drodze Krzyżowej, chóralna polska pieśń: „Krzyżu Chrystusa bądźże pochwalony…”, „W Krzyżu cierpienie, w Krzyżu zbawienie…”, „Krzyżu święty nade wszystko…”, „Wisi na Krzyżu Pan Stwórca nieba…”.
Jednakże, dla odmiany, jeśli do Doliny Poległych zajeżdża, dajmy na to, niemiecka wycieczka szkolna (szkoła średnia), to od razu… w cztery autokary (!). No, i tak to jakoś jest, „w tej całej Europie”…
Pisarz i historyk Warren Carroll, amerykański konwertyta na katolicyzm, nazwał Dolinę Poległych najbardziej katolickim miejscem na ziemi. Aliści, żaden z papieży tego Świętego Miejsca nie nawiedził, o ile nie liczyć… kardynała Josepha Ratzingera z czasów, gdy jeszcze nie był papieżem. Czy był on tam całkiem prywatnie, czy może w związku z jednak jakąś celebracją, tego nie wiemy. Tamtejszy klasztor oo. benedyktynów na pewno godnie przyjmował kardynała.
A przecież tam właśnie, w specjalnych ossuariach, zgromadzone są – to też jest cmentarzysko! – doczesne szczątki dziesiątek tysięcy ludzi, z których jakże wielu ginęło z ręki okrutnych bezbożników z okrzykiem: „Viva Cristo Rey!” („Niech żyje Chrystus Król”), lecz i z okrzykiem „Viva Espana!”, „Arriba Espana!” („Powstań Hiszpanio!”). Wiele by o tym mówić.
Pamiętać należy, iż w tej tu naszej prezentacji poruszono ledwie niektóre sprawy dotyczące tej… nowszej Hiszpanii, by tak rzec, już postimperialnej, więc już w stuleciach XIX i XX (że o XXI nawet nie napomkniemy) słabszej pośród innych wiodących państw. Byłoby z tą nowszą Hiszpanią zapewne jeszcze gorzej, gdyby jej nie poprzedzała i nie podpierała (sic!) owa bezmierna potęga i wspaniałość dawniejszych wieków – pierwsze imperium światowe, imperium misyjne, Złoty Wiek, Rekonkwista. O tym też kręcono, także w połowie XX wieku, świetne filmy. Ale… to już inna historia.
Inna, lecz nadal żywa. My, Polacy, w tej samej epoce, co Hiszpanie, mieliśmy nasz Złoty Wiek. Lecz czy dzisiejsze polskie jednostki wojskowe – znowu odstępujemy od tematyki ściśle filmowej – noszą imiona między innymi: Tarnowskiego, Sieniawskiego, Zamoyskiego, Chodkiewicza, Lubomirskiego, Żółkiewskiego, Potockiego, Wiśniowieckiego, Koniecpolskiego, Kątskiego, obrońców Jasnej Góry (to by była jednostka artylerii!) i licznych innych? Lista jest długa.
A w Hiszpanii, podobno ostatnio zredukowane liczebnie pułki (tercios) zarazem elitarnego i legendarnego Legionu Hiszpańskiego (Legion Espanola) nadal przecież noszą imiona dawnych wodzów-bohaterów (nieco wcześniejszych od naszych wyżej wymienionych): Wielkiego Kapitana (jak nazywany był przez podkomendnych Gonzalo Fernandez de Cordoba), Księcia Alba, księcia Aleksandra Farnese, Arcyksięcia Jana Austriackiego.
Że też sojusznicy z NATO i z Unii Europejskiej tego jeszcze w najwyższym oburzeniu nie oprotestowali; tak jak i imion dawnych admirałów – patronów dzisiejszych hiszpańskich okrętów wojennych. Może nie znają historii… tak przykrej dla dawnych wrogów katolickiej Hiszpanii.
Jakkolwiek w Internecie historyczne filmiki o Cudzie w Empel (Milagro de Empel) z nocy 7/8 grudnia 1585 roku są dostępne, to filmiki-relacje z ostatnich lat, z hiszpańskich cywilno-wojskowych pielgrzymek do tej holenderskiej miejscowości jakoś poznikały. Ale… jest przecież za pośrednictwem Internetu dostępne przebogate malarstwo „hiszpańskiego Kossaka”, lecz nam współczesnego, czyli Augusta Ferrer-Dalmau!
Aliści nie poznikały analogiczne z ostatnich lat filmiki ze wspólnych hiszpańsko-irlandzkich pielgrzymek na irlandzkie plaże w Sligo-Streedagh, podejmowanych dla upamiętnienia wydarzeń z roku… 1588 (u nas wtedy: pierwszy rok panowania Zygmunta III). I tak dalej… Doprawdy… „narody tracąc pamięć tracą życie” (co dzisiaj grozi nam, Polakom, na skutek nasycania naszego kraju teraz już milionowymi rzeszami obcoplemiennych nachodźców z obcych obszarów cywilizacyjnych).
Hiszpanie starają się jednak pamiętać, czego jednym z wielu przejawów niech będzie do tych dość nowych należący film zatytułowany „Capitan Alatriste” (2006, reż.: Augustin Diaz Yanes), nakręcony na podstawie prozy Artura Perez-Reverte. Akcja filmu toczy się w pierwszej połowie XVII wieku i kończy się rozbudowaną sekwencją bitwy pod Rocroi, stoczonej w maju 1643 roku.
Rozległa to historia, acz u Hiszpanów wywołująca tego rodzaju nostalgię, jak u nas, z tejże samej przecież dekady triada: Żółte Wody – Korsuń – Piławce. Atoli pod Rocroi przynajmniej trzon armii hiszpańskiej, czyli owe tercios viejos (hiszp., tu: stare pułki piechoty), otoczone przez przeważającego przeciwnika (tam akurat: przez Francuzów), wytrwały do końca – usque ad finem.
Wybitną rolę, tę tytułową, zagrał w filmie Viggo Mortensen; inni aktorzy również sprostali temu szczególnemu zadaniu. Trailer filmu można zobaczyć tutaj;
W roku 2015 nakręcono o tej samej tematyce serial telewizyjny, acz już w innej obsadzie.
Aliści wobec filmu – jak widzimy – pierwotna jest… literatura. Literatura jest pierwotna w ogóle. Coś jeden drugiemu opowiada – i to już jest literatura. Do tego ogromu tu już nie sięgamy.
A niechże polski czytelnik „zza żelaznej kurtyny”, najwidoczniej nadal trwającej, ma tę wiedzę, że sama tylko hiszpańska literatura o samej tylko Wojnie Domowej lat 1936-1939 jest przeogromna; jak sądzimy jest ona bardziej rozległa, aniżeli o tejże samej tematyce literatura inspirowana i tworzona przez przeciwników katolicko-narodowej Hiszpanii, której to – w rzeczy samej lewackiej propagandy – niektórymi dziełami byliśmy tu w Polsce niepokojeni za czasów PRL-u… i tak już pozostało.
Lecz właśnie jeszcze za komunistycznego, więc „dąbrowszczackiego” PRL-u napisano po polsku monografię hiszpańskiej beletrystyki inspirowanej wydarzeniami tamtego szczególnego w dziejach Hiszpanii okresu lat 30. XX wieku i późniejszych (guerra y posguerra); atoli my jeszcze do tej książki nie dotarliśmy. Zatem… „jeszcze za PRL-u”. A co… po PRL-u? Od „upadku PRL-u” minęło wszakże aż… 35 lat – więcej niż jedno pokolenie. Nieprawdaż?
Wszelako, metoda zamilczania jest tu arcyprosta. Wystarczy owych obcojęzycznych, niechby i wybitnych dzieł z jakiegoś określonego, „naznaczonego” zbioru… nie tłumaczyć na język polski. A gdyby się tu pojawił taki, co to „mając dużo wolnego czasu” coś wartościowego jednak „do szuflady” przetłumaczył, to mu tego nie publikować. „Nasze wydawnictwo nie jest zainteresowane tą publikacją”.
„Profil tematyczny naszego wydawnictwa jest odmienny”. „Nie mamy wystarczająco szerokiej promocji i dystrybucji”. „To się w Polsce NA PEWNO NIE SPRZEDA”. „Iii… takie stare ramotki? Kto to dzisiaj kupi?”.
Bywa zresztą różnie. I tak na przykład „Mity Wojny Domowej” autorstwa Pio Moa wydano po polsku już prawie dwadzieścia lat temu. Ale tego samego autora „Mitów frankizmu” po polsku – o ile nam wiadomo – dotąd nie udostępniono. No, i tak to u nas jest… Czy mamy po polsku którąś z tych klasycznych Historii Hiszpanii wyszłych spod hiszpańskiego pióra? Czy mamy takowąż Historię Hiszpańskiej Wojny Domowej?
Zilustrowaniu jak to u nas działa-nie-działa niech posłuży z ostatniego czasu przykład wydawniczo-translatorski z innego języka. Oto „koniecznie” przypadkowo, z Internetu, gdyż audycje literackie i inne o sztuce w polskojęzycznych radiach i telewizjach już nie są słyszalne, dowiedzieliśmy się, że dopiero co wydano (rok już 2024!) po polsku powieść „Policzone” – pierwszą część „Trylogii siedmiogrodzkiej” autorstwa zmarłego w roku 1950 Miklosa Banffy’ego, zwanego „węgierskim Tołstojem”. Ależ to świetnie! O, tak! Przysłowie poucza wszakże: „Lepiej późno, niż wcale”.
Bo też wydano, po polsku… kiedy? Oto jakieś 90 lat po jej napisaniu i po pierwszej edycji w oryginale. Po wojnie obowiązywał wszakże wielodziesięcioletni zakaz publikowania prac tego między innymi autora, na komunistycznych Węgrzech i w innych „KDL-ach”. Później zakaz zdjęto… i sprawy potoczyły się tak, że dopiero teraz, u końca pierwszej ćwierci wieku już XXI, we właśnie „przestającej cokolwiek czytać” bratniej Polsce osoby potencjalnie zainteresowane mają niejaką możliwość zorientowania się, w czym rzecz.
Czy doprawdy taki los – w praktyce bezterminowe zamilczenie – czeka w Polsce ową polską przecież powieść autorstwa Sławomira N. Goworzyckiego „Tamtego lata. Zatajona historia Polaków”? Tę akurat ukończoną w roku 2005. Miała ona wprawdzie już dwa mikroskopijne wydania – lecz to działa jak tamten komunistyczny zakaz! Miała… I co z tego? Kto o niej wie? Kto ją czytał?
Nie musimy dodawać, że są – dla odmiany – takie „profile tematyczne”, w ramach których oczywiście „sprzeda się” wszystko, nawet byle g… Zresztą, polski „system oświatowy” przez ostatnie ćwierćwiecze (pierwsza kwadra XXI wieku) usilnie pracuje nad… zmniejszaniem (sic!) liczby czytelników czegokolwiek, a co dopiero owej wyższej literatury.
Mówimy tu o zamilczanej literaturze obcej, nadal u nas nieznanej; i o zamilczanej literaturze polskiej. Weźmy naszą polską literaturę emigracyjną za PRL-u? Wtedy tu w Polsce nieznaną zupełnie. „Drugi obieg” wydawniczy miał wszakże zasięg niewielki, jak na ówczesne zapotrzebowanie. Kto się uczciwie przyzna, że o Józefie Mackiewiczu usłyszał dopiero po roku 1989? A literatura przedwojenna, objęta zakazem w czasach PRL-u?
Kiedy usłyszeliście o Feliksie Konecznym? Kiedy o Ossendowskim, a kiedy o Goetlu…? A dzieła co poniektórych krajowych twórców powojennych, traktowane (niektóre nadal!) jako nie zaistniałe? Jak zwłaszcza wspomniana „Tamtego lata…”. Doprawdy… „są w Ojczyźnie rachunki krzywd”. One – o dziwo – nadal są! Nierozliczone! Po upływie tylu już dziesięcioleci! Wiele by o tym mówić.
Skoro Feliks Koneczny, to i wyróżniona przez niego, pośród innych, cywilizacja łacińska. Otóż właśnie… Jak w tej jednej cywilizacji „pomieścić” to, na co tu nie raz wskazujemy, więc tenże wielowiekowy już antagonizm pomiędzy broniącą katolicyzmu Hispanidad, a kierującym się przecież odmiennymi przesłankami światem anglosaskim wraz z jego jakże licznymi naśladowcami, więc i… mentalnymi pokrewieństwami?
„Polak-Węgier dwa bratanki, i do szabli, i do szklanki; obaj dzielni, obaj żwawi, niech im Pan Bóg błogosławi”. Ten czterowiersz do dzisiaj, przynajmniej w pewnych środowiskach, funkcjonuje zarówno w języku polskim, jak i w węgierskim. Wiedzą Węgrzy, wiemy i my – sąsiedzi.
Lecz Hiszpanie, mieszkający tak daleko stąd, też są braćmi nas Polaków. Ale wciąż jeszcze nie wiedzą o tym ani oni, ani my. Była dobra i długotrwała okazja, by się lepiej nawzajem poznać – pontyfikat Jana Pawła Drugiego, osoby przecież w świecie iberyjskim i iberoamerykańskim dobrze rozpoznawanej – lecz została przegapiona.
No, i jeszcze ten ciężar polskiej winy z czasów napoleońskich. Coraz mniej ludzi zna dziś tę już dość odległą historię, więc coraz mniej ludzi zdaje sobie sprawę, że jest to niejaki problem. Aliści nie słychać, aby akurat Hiszpanie – w przeciwieństwie do miarodajnych czynników niektórych innych narodów – wzywali Polaków do pokajania się. Choć w tym właśnie przypadku – wyjątkowo – jest za co.
Co do kontaktu z tamtą kulturą, tak na co dzień, w warunkach jakie mamy dzisiaj pozostaje… Internet. O, tak. Bez Internetu piszący niniejsze nie miałby pojęcia ani o hiszpańskiej kinematografii, ani o wielu innych zasobach przebogatej cywilizacji iberyjskiej i iberoamerykańskiej, w tym o kulturze epoki Virreinal (de los Virreinatos), czyli Wicekrólestw.
To ostatnie – a co to takiego? Aż dziw bierze, że my tu w Polsce na wzięte z historii powszechnej, a więc – o, tak! – przecież i z historii Kościoła Świętego hasło „hiszpańskie wicekrólestwa (czyli: namiestnictwa) w Nowym Świecie” nie mamy… żadnych skojarzeń; w sprawie nam w rzeczy samej bliższej, niż by się (z przyczyny wielkich odległości) wydawało (sic!).
Gdyż mowa tu o przepysznej i jakże zadziwiającej kulturze latynoamerykańskiego Złotego (później: Srebrnego) Wieku stuleci XVI-XVII-XVIII, zwłaszcza zaś tamtejszego… baroku, we wszystkich dziedzinach sztuki i kultury. Atoli już madryckie Muzeum Ameryki daje nam w tym względzie wstępne wyobrażenie.
Bo o takim „(północno)amerykańskim Dzikim Zachodzie”, tym anglosaskim, z wieku już XIX, my wbrew pozorom… też prawie nic nie wiemy. Owszem, to tylko, co w dawno już ustandaryzowanej postaci zdecydowały się nam pokazywać pokolenia filmowców estadounidense kręcących „westerny” – że do tematyki filmowej tu na chwilkę powrócimy . Lecz oni w bodaj żadnym z „westernów” nie wyjaśnili, w jaki to sposób owe zazwyczaj wygrzane w słońcu i bardzo rozległe ziemie dostały się pod jurysdykcję Stanów Zjednoczonych.
Wiadomość medialna z ostatniej chwili (koniec lutego 2024 roku): Oto wśród owych tłumów przekraczających dzisiejszą granicę Meksyku ze Stanami Zjednoczonymi podobno „wyraźnie wzrosła liczba przybyszów z Chin, a nawet z… Uzbekistanu” (sic!). Aha…? To znaczy, że ten dzisiejszy „tajemniczy ktoś” przewozi nachodźców nie tylko na względnie krótkich szlakach po Morzu Śródziemnym, z Afryki do Europy, ale nawet wskroś samego… Oceanu Spokojnego, zwanego dawno temu „Hiszpańskim”.
Z Azji do Meksyku – ależ to jest ta sławna hiszpańska tornaviaje (podróż powrotna), czyli szlak oceaniczny wyznaczony na północnym Pacyfiku i po raz pierwszy w historii przebyty w roku 1565 przez zarazem żeglarza, kartografa i zakonnika (sic!), ojca Andres’a de Urdaneta z załogą. Odtąd przez dwa i pół stulecia corocznie żeglował tamtędy przez długie miesiące sławny Galeon Manilski. Ale… to jest jeszcze inna historia.
Dziś jest to – z Azji do Ameryki Północnej – zapewne najliczniej uczęszczany szlak żeglugowy świata.
Niemniej, co do spraw Hispanidad przyznajemy się, że stosownych zasobów polskich instytutów i wydziałów iberystyki w tych tu licznych zakresach (jeszcze) nie przeglądaliśmy, poprzestając jak dotąd zwłaszcza na przekazie internetowym oraz na tym nieco szerzej dostępnym książkowym.
Polecamy również: Irlandia: nie przeszło referendum w sprawie zniesienia rodziny
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!