Kto by pomyślał, że stalinowski prokurator Andrzej Wyszyński i jego pojętna uczennica, przedstawicielka ówczesnej sowieckiej jurysprudencji Ida Lejbowna Awerbach, mieli tyle racji, ogłaszając “socjalną bliskość” awangardy proletariatu z kryminalistami, określanymi w Sowdepii mianem “knajaków”? Knajacy zostali przez ten tandem uznani jako “elementy socjalnie bliskie”. Rzeczywiście, coś w tym jest, bo – jak w swoich wspomnianiach “Na skraju imperium” pisze Mieczysław Jałowiecki – “Po wybuchu rewolucji wszystkie więzienia zostały otwarte i więźniowie wypuszczeni na swobodę. Zaledwie nikły odsetek składał się z przestępców politycznych, a reszta, to byli zwykli kryminaliści: złodzieje, mordercy, zwyrodnialcy, fałszerze. Jak z puszki Pandory wysypały się na Rosję te istoty pozbawione najmniejszych instynktów ludzkich i zapełniły sobą urzędy. Niedawny kryminalista, odsiadujący swoją karę za zabójstwo, grabież, gwałt, stawał się komisarzem ludowym z nieograniczonym prawem rozporządzania życiem i swobodą ludzką. Było to główne kadry, z których rekrutowały się władze bolszewickie.”
Podobnie było i w Polsce podczas “utrwalania władzy ludowej”, a nawet wcześniej. 2 września 1939 roku wyszedł dekret prezydenta o amnestii, opatrzonej rozlicznymi warunkami – ale w miarę rozpadania się struktur państwa, o żadnych warunkach nie było już mowy. Więzienia zostały otwarte, a więźniowie – wśród których zdecydowaną większość stanowili kryminaliści – wypuszczeni na wolność. Po powrocie do rodzinnych stron rzucili się w wir swoich ulubionych zajęć, wskutek czego – o czym wspomina w swoich pamiętnikach Adam hr. Ronikier, podczas okupacji prezes Rady Głównej Opiekuńczej, jednej z dwóch instytucji polskich, oficjalnie działających w Generalnej Guberni – bandytyzm stał się plagą, zwłaszcza na terenach wiejskich, gdzie Niemcy zaglądali sporadycznie. Kiedy w 1941 roku wybuchła wojna niemiecko-sowiecka, utworzony wkrótce w Moskwie Sztab Partyzancki z Pantelejmonem Ponomarienką, późniejszym ambasadorem sowieckim w Warszawie na czele, zaczął na tyły frontu niemieckiego, m.in. do Polski, wysyłać spadochroniarzy, którzy zaczęli docierać do tych band, przedstawiając im propozycję nie do odrzucenia: albo przyjmą nasłanych dowódców i politruków, albo zostaną do nogi wytępieni. Bandytom nie trzeba było dwa razy tego powtarzać, więc propozycje przyjęli tym chętniej, że wcale nie musieli zmieniać swego trybu życia. Tak powstała Armia Ludowa, z której po wojnie rekrutowały się kadry Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego – oczywiście te niższe, bo szeble wyższe były zarezerwowane dla Żydów. Z MBP wypróbowani towarzysze przechodzili do aparatu partyjnego, stamtąd – do administracji państwowej i gospodarczej i w ten sposób utrwaliła się dominacja i pasożytowanie polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej na historycznym narodzie polskim. Tak zwany “upadek komunizmu” niczego zasadniczo tu nie zmienił, bo druga, a niekiedy nawet i trzecia generacja tej wspólnoty, przepoczwarzyła się w “socjaldemokratów”, albo nawet – w “demokratów”, utrwalając swoją pozycję społeczną między innymi dzięki rabunkowi majątku państwowego na przełomie lat 80-tych i 90-tych.
Przypominam o tych sprawach, bo kiedy pod pretekstem solidarności z Murzynem uduszonym przez policjanta w Minneapolis, w amerykańskich miastach wybuchły rozruchy, podczas których tamtejsza dzicz wyżywa się się przede wszystkim w grabieniu sklepów, paleniu domów i samochodów, odezwały się “elementy socjalnie bliskie” również w Polsce. Lewizna w Poznaniu najpierw urządziła demonstracyjny przemarsz w geście solidarności z dziczą amerykańską, a potem położyła się na jakimś placu – że to niby oni są takimi samym męczennikami, jak ów uduszony Murzyn. Sklepów nie rabowali, bo widocznie wiedzą, że należą one albo do ich rodziców, albo do bezpieczniackich spółek, więc lepiej trzymać się od tego z daleka.
Ale nie tylko w Poznaniu. Odezwała się też pani Katarzyna– nomen omen Fiołek – zatrudniona jako nauczycielka języka polskiego. Piszę to z obawą, bo podobno w naszym nieszczęśliwym kraju obowiązuje faszystowskie prawo, zabraniające wymawiania cudzych prawdziwych nazwisk – o czym pouczył mnie niedawno niezawisły sąd – ale cóż robić; nawet z domu nie można dziś wyjść bez ryzyka, a zresztą niewiele lat już mi zostało, więc czegóż jeszcze miałbym się obawiać? Wracając tedy do pani Fiołek, to napisała ona do ministra edukacji list, domagając się usunięcia ze szkolnych lektur powieści Henryka Sienkiewicza “W pustyni i w puszczy”, jako książki “rasistowskiej”. Jak pamiętamy, występują tam bowiem nie tylko ludzie biali, ale również Murzyni, a nawet Arabowie. Pani Fiołek uważa, że powieść Sienkiewicza jest niezgodna z przykazaniami politycznej poprawności, według których rasy podobno w ogóle nie istnieją, bo istnieje “jedna rasa, ludzka rasa”. Jestem przekonany, że te mądrości pani Katarzyna Fiołek zaczerpnęła z krynicy nauk w jakiejś wyższej szkole gotowania na gazie, która – kto wie? – może nawet nazywać się “uniwersytetem” – bo obecne uniwersytety stanowią rodzaj parków jurajskich, oblezionych przez “maleńkich uczonych”, których w “Syzyfowych pracach” przewidział, a nawet przedstawił Stefan Żeromski.
Oczywiście nie wszystkie wyższe uczelnie stały się rozsadnikami ciemnoty oświeconej, a tylko większość ich wydziałów humanistycznych. Domy bowiem nie powinny się walić, samoloty nie powinny spadać, a samochody powinny jeździć, więc pozostały jeszcze enklawy prawdziwej nauki, podczas gdy humanistyka powoli przekształca się w kupę gówna w której kłębią się rozmaici “filozofowie”. Nawiasem mówiąc ciekaw jestem, jak pani Fiołek ocenia wspomnianego Stefana Żeromskiego, bo o Henryku Sienkiewiczu wyraża się jako o “pierwszorzędnym pisarzu drugorzędnym”. Nie wiem, co takiego napisała pani Fiołek, że o laureacie nagrody Nobla i to przyznanej w czasach, gdy literatura osiągnęła poziom nieporównywalnie wysoki z literaturą współczesną, wyraża się z takim lekceważeniem – ale jeśli nawet nic nie napisała, to nie jest w tym lekceważącym stosunku do Sienkiewicza żadną prekursorką. Spotykał się on bowiem z krytyką m.in. ze strony historyka, prof. Olgierda Górki, który wytykał mu nieścisłości w jakichś szczegółach, ale został poskromiony w publikacji “Górka historii i Giewont talentu”. Marksistowski mętnolog Stanisław Brzozowski, też krytykował Sienkiewicza, ale jeszcze nie za “rasizm” – nie takie to były czasy!” – tylko za “zaściankowość”. Nawiasem mówiąc, ten Brzozowski oskarżany był i chyba nie bez powodu, o tajną współpracę z rosyjską Ochraną, więc jego krytyka Sienkiewicza za “zaściankowość”, jest na tym tle trochę bardziej zrozumiała. Ale Sienkiewicz miał też obrońców, wśród których największy kaliber reprezentował prof. Tadeusz Zieliński, słusznie podziwiany w ówczesnej Europie za potencjał intelektualny. Ale pani Fiołek wie swoje i żaden Sienkiewicz, ani Zieliński nie będzie jej tu imponował, ani podskakiwał. Ona się nauczyła od docentów, że “Byt jest”, a “Niebytu nie ma”, a czy Sienkiewicz wiedział takie rzeczy? Wszystko zatem jest jasne z wyjątkiem tego, jakiego autora pani Fiołek proponuje zamiast “drugorzędnego” Sienkiewicza? Może by tak w środowisku mikrocefali rozpisać jakiś ludowy konkurs czytelniczy?
Stanisław Michalkiewicz
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!