Naczelnik Państwa chyba uwierzył we własną propagandę, że jego obecność na pozycji lidera tubylczej sceny politycznej – chociaż tu i ówdzie może nawet jemu zdarzają się niedociągnięcia – jest dla Polski konieczna. Toteż, używając argumentu mniejszego zła, by tylko powstrzymać znienawidzonego Donalda Tuska na drodze do władzy nad naszą biedną Ojczyzną, właśnie z niebywałym przytupem ogłosił program “dążenia” do uzyskania od Niemiec reparacji wojennych. W ostatnich miesiącach, podczas których inflacja spowodowana rządowym programem rozrzutności finansowej, pełznie do góry, coraz więcej ludzi stawiało sobie oczywiste w tej sytuacji pytanie – skąd właściwie rząd weźmie na to wszystko szmalec. Do pewnego momentu premier Morawiecki próbował przekonywać opinię publiczną, że porozumienie w sprawie odblokowania Funduszu Odbudowy i w ogóle – środków z Unii Europejskiej – jest tuż-tuż, ale coraz mniej obywateli dawało temu wiarę, podobnie jak w inne deklaracje pana premiera. W tej sytuacji Naczelnik Państwa podjął decyzję, by uruchomić wspomniany program “dążenia”. Stojący na czele Instytutu Strat Wojennych Wielce Czcigodny poseł Mularczyk, który na ten pomysł reparacji wpadł przed wieloma laty, natychmiast wyliczył, że ich szacunkowa wartość wynosi 1300 miliardów dolarów. No, taka suma dostarcza odpowiedzi na wszystkie pytania dotyczące szmalcu. Starczyłoby tego i na kontynuowanie programu rozrzutności co najmniej przez następne dwa, albo nawet trzy lata, a także – ale na razie o tym nie trzeba głośno mówić – nawet na zatkanie gęby Żydom, których roszczenia wobec Polski Organizacja Restytucji Mienia Żydowskiego z Nowego Jorku oszacowała na 300 miliardów dolarów. W tej sytuacji Naczelnik nie mógł już chyba się powstrzymać, by na jednym ogniu upiec już nawet nie dwie, ale trzy pieczenie. Pierwszą – w postaci samograja do uwodzenia swoich wyznawców kolejnym makagigi. Drugą – by przelicytować Rafała Trzaskowskiego, który w maju spotkał się w Ameryce z wpływowymi Żydami i chyba coś im naobiecywał, a po trzecie – by przekonać Naszego Najważniejszego Sojusznika, że Naczelnik Państwa nie tylko spełni wszystkie jego życzenia, ale w dodatku ubierze je w patriotyczny kostium. Tak właśnie się stało w przypadku programu “dążenia”. Niemcy, ustami swego kanclerza, powtórzyły swoje niezmienne stanowisko, że reparacje wobec Polski przekazały zgodnie z dyspozycją Konferencji w Poczdamie, a jakie były rozliczenia polsko-sowieckie – to niemieckiego rządu nie interesuje. Nie zmienił tego stanowiska nawet chytry – w mniemaniu poczciwego Naczelnika Państwa – manewr powiązania reparacji od Niemiec z żydowskimi roszczeniami wobec Polski – że jak Niemcy nam zapłacą, to my zapłacimy Żydom. Wskutek tego strona żydowska uzyskała to, na czym jej od lat, a konkretnie – od roku 1996 – najbardziej zależało, to znaczy – uznanie przez Polskę zasadności tych roszczeń. Zawiera się w tym również odpowiedź na nękające pytanie komentatora moich nagrań, który nie przepuszcza okazji, by zapytać, jak tam wygląda sprawa ustawy numer 447. Ano właśnie tak; wbrew pozornemu zastojowi widzimy, że działanie tej ustawy ma charakter rozwojowy i prędzej czy później doprowadzi do sytuacji, gdy Amerykanie uzależnią swoje poparcie polityczne w Polsce dla tego gangu, który nie tylko obieca zapłacenie Żydom tego haraczu, ale go wypłaci.
Jak widzimy, wprawdzie Naczelnik Państwa właśnie wpuścił Polskę w kanał, ale to wszystko z poczciwości, żeby na wszelki wypadek przelicytować Rafała Trzaskowskiego, który na pewno zrobiłby coś jeszcze gorszego. Dla dobra Polski można, a nawet powinno się zrobić wszystko – nawet wpuścić ją w kanał – bo nie jest bez znaczenia, czy w kanał wpuszcza Polskę, dajmy na to Donald Tusk, czy Rafał Trzaskowski, czy Naczelnik Państwa Jarosław Kaczyński, który – w odróżnieniu od Donalda Tuska i Rafała Trzaskowskiego – Polskę kocha. Bo ani Rafał Trzaskowski, ani – tym bardziej – Donald Tusk, żadnego programu “dążenia” do uzyskania reparacji od Niemiec nie mogliby proklamować – chyba, że za pozwoleniem kanclerza Scholza, któremu, mówiąc nawiasem, również Jarosław Kaczyński specjalnie nie przeszkadza, jako że on też siedzi w niemieckiej kieszeni. W polityce bowiem – o czym wiele razy mówiłem i pisałem – trzeba mieć z góry przygotowaną odpowiedź na co najmniej dwa pytania: co mi dasz, jak ci to zrobię i co mi zrobisz, jak ci tego nie dam? Obawiam się, że Naczelnik Państwa nie zna odpowiedzi na to drugie pytanie, gdyby zadał mu je niemiecki kanclerz.
No dobrze – ale skoro Donaldu Tusku nie wolno nawet myśleć o proklamowaniu “dążenia” do reparacji, bo wtedy “dałaby świekra ruletkę mu!”, to przecież i on też musi czymś uwodzić swoich wyznawców. Toteż wykombinował sobie, że będzie ich uwodził “nowoczesnością”; nosił na rękach sodomczyków i gomorytki, no i oczywiście – “dążył” – ale do legalizacji aborcji, która – według jego współzawodnika do pozycji lidera obozu zdrady i zaprzaństwa Rafała Trzaskowskiego – stanowi podstawowe prawo człowieka. Co prawda nie bardzo wiadomo – którego – czy tego, co ma być wyskrobany, czy tego, co się wyskrobuje – ale nie możemy od Rafała Trzaskowskiego wymagać zbyt wiele, w trosce, by od nadmienego wysiłku intelektualnego nie pękła mu klepka.
Okazało się jednak, że taktyka obrana przez Donalda Tuska ma wprawdzie plusy dodatnie, ale też plusy ujemne, a konkretnie jeden – że może mu zamknąć drogę do utworzenia koalicji, która pozwoliłaby obozowi zdrady i zaprzaństwa na utworzenie rządu alternatywnego wobec “dobrej zmiany”. Bowiem Szymon Hołownia, którego sytuacja zależy nie od Niemiec, tylko – podobnie jak Naczelnika Państwa – od Naszego Najważniejszego Sojusznika – nie chce z góry pozbawiać się możliwego poparcia ze strony wyborców katolickich, a poza tym nie możemy zapominać, że był “ojczykiem” u Dominikanów, którzy – owszem – są postępowi, jak się należy – ale nie do tego stopnia, by opowiadać sie za aborcją, czy sodomczykami. Wprawdzie święcenia mu się nie przyjęły, ale Francuzi powiadają, że kto raz był królem, ten zawsze zachowa majestat. Podobna, a nawet jeszcze gorsza sytuacja jest w przypadku PSL. Wprawdzie teoretycznie ma ono stuprocentową zdolność koalicyjną, ale co z tego, jeśli w tym przypadku jego własny aparat wyborczy mógłby zacząć mu się wykruszać? Posady – posadami – ale PiS, w ramach kolejnej fali rozrzutności – też może rozdawać posady, natomiast ostentacyjne poparcie dla sodomczyków i gomorytek na wsi, czy w małych miasteczkach, nie przyniosłoby nikomu zaszczytu, a doprowadziłoby najwyżej do wytykania palcami. Toteż właśnie i Szymon Hołownia, i Wielce Czcigodny Władysław Kosiniak-Kamysz, mają do ewentualnej kolaboracji z Donaldem Tuskiem coraz więcej wątpliwości, a w tej sytuacji PiS może liczyć na program minimum, to znaczy – tworzenie rządu do spółki z PSL-em.
Stanisław Michalkiewicz
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!