Szanowny Czytelniku. Młody Bracie-Polaku. Jeśli uważasz, że warszawski Marsz Niepodległości na 11 Listopada, taki jaki się kilka godzin temu zakończył na Błoniach Praskich (w pobliżu Stadionu Narodowego), jest jako impreza powszechna, dla każdego Polaka, więc i dla tego tobie nieznajomego, nigdzie nie zrzeszonego, w stu procentach dobrze zaprojektowany i przeprowadzony, nie czytaj tego artykułu. Na pewno się nie zrozumiemy. I pozostaniemy w przykrym rozbracie, czego bardzo sobie życzą siły wrogie Polsce i polskości.
Marsze listopadowe odbywały się także w minionych dziesięcioleciach, lecz na innej trasie, szczególnie tłumne w „ZOMO-wskich” latach 80. XX wieku, a jakże. Nowym zaś Marszom Niepodległości, tym warszawskim, w bieżącej dekadzie, piszący niniejsze przygląda się z bliska dopiero od roku 2013, kiedy to Marsz wędrował po raz ostatni dookoła terytorium rosyjskiej ambasady. Obszerny reportaż z tamtej imprezy sprzed czterech już lat, którego opublikowania odmówiła pewna nobliwa redakcja, nosi tytuł „Petarda zamiast pieśni, czyli obserwacje warszawskiego przechodnia” (w załączeniu). Właśnie – przechodnia. Zjechało się tu do nas dużo Braci-Rodaków z całej Polski, a miejscowy przygląda się im i miarkuje – co to, kto to? Nie takie rzeczy widział on już na warszawskich ulicach, pod biało-czerwonymi sztandarami (lecz i pod czerwonymi kiedyś namiętnie maszerowano, o tak).
Tytuł „Petarda zamiast pieśni” można atoli rozciągnąć na wszystkie dotychczasowe Marsze Niepodlegości bieżącej dekady, z dzisiejszym włącznie. Dzisiaj, po dwóch latach pewnego przyciszenia, petardy zahuczały znowu tak, jak w trakcie owej absurdalnej bitwy z policją na Rondzie Waszyngtona, w trakcie Marszu w roku 2014, czyli „jeszcze przed wyborami”. Wedle obserwacji poczynionych na jednym tylko, około dwustumetrowym odcinku wzdłuż Wiaduktu Poniatowskiego, jakim podążał był Marsz, uczestnicy tegoż Marszu zrzucili z wiaduktu łącznie około pięćdziesięciu petard, na dół, na ludzi, na przechodniów, na jezdnie, na chodniki, na szeregi zaparkowanych pod wiaduktem samochodów, pod okna mieszkalnych kamienic Powiśla ciągnących się nieprzerwanie wzdłuż „Poniatoszczaka”.
A później w telewizji Pan Minister i Pan Komendant zapewniają, że „w tym roku było bezpiecznie”. Nie jest przecież bezpiecznie, gdy znienacka, trzy metry za twoim uchem wybucha petarda; nawet nie zdążysz zasłonić sobie tego ucha dłonią. I potem ucho boli. Do kogo chodzić ze skargą? Do Ministra, do Komendanta, czy może do patriotycznie roześmianych, a bliżej społeczeństwu nie znanych Organizatorów Marszu?
Inaczej licząc, jeśli w latach 2013-2016 chyłkiem podrzucona petarda wybuchała o kilka metrów od nas jeden raz w czasie całej imprezy (wyjąwszy miejsca spiętrzeń, jak np. okolice wspomnianego Ronda Waszyngtona), to dzisiaj, czyli w dniu 11 listopada 2017 roku trzy do czterech razy. Jest postęp! Oczywiście, miejscowy nie będzie tego znosił w milczeniu, ale radosnej młodzieży wprost odpowie ową rozbudowaną „wiązanką” soczystych wyrazów, w jakie obfituje nasz język ojczysty. Swoje też w odpowiedzi usłyszy, a jakże. Wszak jesteśmy jednym narodem, „niepodległym”, i jednym językiem się w tak uroczystych razach komunikujemy. A młodzież zaskoczona, bo dotąd myślała, biedna, że petardowanie jest to zwykły i pożądany rytuał „niepodległościowy”. Innego przecież nie dane jej było przez te lata poznać. Nieprawdaż?
Już lata temu od udziału w warszawskim „centralnym” Marszu Niepodległości wypłoszone zostały bezpowrotnie owe pokojowo nastawione, przecież też młode, Matki-Polki z niemowlętami w wózkach oraz wszystkie inne kategorie ludności oprócz pewnej kategorii mężczyzn w wieku około 16-36 lat, nieżonatych, a jeśli żonatych, to tu występujących bez swoich rodzin, lecz w rówieśniczych grupach koleżeńskich (czego świadectwem są choćby obydwa wspomniane reportaże). Owszem, przedstawiciele i przedstawicielki tych „zakazanych kategorii” też występują, ale w niewielkiej liczbie. Mamy wszelako dowód, już trzeci rok „po wyborach”, że ludzi tych nie wypłoszyła koniecznie policja, nad którą w przeszłości miał zwierzchność rząd innego niż dziś ugrupowania politycznego.
Nie ma już wprawdzie owych kilkudziesięcioosobowych watah zamaskowanych lub niezamaskowanych młodzieńców, które do roku 2014 włącznie pędem wbijały się w marszową kolumnę Bogu ducha winnych rodaków. My jednak utwierdzamy się w przekonaniu, że w okolicznościach tłumnego zgromadzenia, w którym każdy może bezkarnie (!) robić wszystko, co mu do głowy przyjdzie, nic nie dzieje się przypadkowo. I że nagłośnienie obydwu dzisiejszych wieców – tego na Rondzie Dmowskiego i tego na Błoniach Praskich (Skaryszewskich) – było marne, to nie przypadek. I że latający nad owymi zgromadzeniami policyjny helikopter dodatkowo zagłuszał mówców – to też nie przypadek. Przypadkiem również być nie może pojawienie się młodzieńców w „patriotycznych” koszulkach z orłami i napisami „Polska” na piersiach, a na plecach z następującym napisem: „Cały nasz chuligański trud Tobie Ukochana Ojczyzno” (sic!). Kto z Was spotkał tych chłopców, ręka w górę!
I nieprzypadkowo w prezentacje na Błoniach niejako wpleciono Modlitwę Różańcową, a równocześnie co najmniej jeden z sektorów Marszu podjął swoją własną modlitwę, i jakby jakieś swoje własne zebranie niezależne od otaczającej całości. I tak dalej.
Skoro już tak być musi, to trasę Marszu Niepodległości, z Marszałkowskiej na Pragę, wypada uznać za optymalną (gdyby nie owa możliwość anonimowego petardowego ostrzału nieszczęsnego Powiśla). „Weź na odwagieee i jadź na Pragieee…” – te słowa starej warszawskiej piosenki podwórkowej stanowiły tytuł reportażu z Marszu w roku 2014, autorstwa piszącego niniejsze (w załączeniu), którego również owa nobliwa redakcja opublikować nie chciała. Atoli tytułowa odwaga odnosiła się wtedy zwłaszcza do zagrożeń pochodzących od tamtej kotłowaniny z policją i nie z policją, jaka rozwinęła się na dobre, gdy Marsz Niepodległości, zamiast obchodzić stalowy parkan okalający Stadion Narodowy z lewej lub z prawej strony, został „przez kogoś” sprowadzony z optymalnej trasy i wepchnięty pomiędzy ograniczające obie jezdnie stalowe drogowe barierki wprost na wspomniane Rondo Waszyngtona. Lecz dzisiaj także były, już czwarty raz z rzędu problemy, ale już „pozapolicyjnej” natury, ze sprowadzeniem Marszu z mostowego przyczółka. I tylko mi tu nie zaprzeczać! Ani mru, mru. Bo wielu nas tam i wtedy było, wszystko widziało, słyszało i wąchało („świetliste zadymienia marszowo-wiecowe”), toteż wielu jest świadkami tych wszystkich wydarzeń.
Chyba, że ktoś to, co my nazywamy problemami, nazywa zaplanowanym i pożądanym postępowaniem. Tak też może się zdarzyć. Myśmy na początku lojalnie i uczciwie prosili, aby niniejszego artykułu nie czytać.
Jak to wszystko, o czym mowa wyżej, ma się do zagadnienia 99 rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości? Nijak. Tegoroczny Marsz znacznie bardziej niż poprzednie wytarty był z odniesień historycznych. Wprawdzie na czele, lub raczej w szpicy Marszu postępowały trzy plutony rekonstrukcyjne: dwa partyzanckie (druga wojna światowa i okres powojenny) oraz jeden błękitnych Hallerczyków (okres 1917-1920). Dobrze! Wszakże tego lata mieliśmy, na śmierć zamilczoną jak i inne podobne, setną rocznicę utworzenia na ziemi francuskiej Armii Polskiej, jednoczącej Polaków z czterech kontynentów! A ten pan w mundurze khaki reprezentował najpewniej obchodzące w tym roku takoż setną rocznicę powstania Korpusy Polskie w Rosji, pod tą samą co tamta Armia zwierzchnością (i nie była to zwierzchność Piłsudskiego, ogłaszanego nieustannie w telewizji „twórcą Wojska Polskiego”). Ale jakże niewielu spośród uczestników Marszu mogło to widzieć, i o tym wiedzieć. Nic o tym przez gigantofony nie mówiono (nie wykrzykiwano); przynajmniej myśmy nie usłyszeli.
Wszystko ma swoją przyczynę, i swoje skutki. Mówimy tu przecież o zgromadzeniu ludzi z pokolenia nie ze swojej winy objętego już od dwudziestu lat nadal trwającym (sic!) ustrojem szkolnym 6+3+3, zdecydowanie najgorszym, jaki Polska miała w swojej historii. Jakie to tam w takiej szkole może być nauczanie, czy wychowanie? Ale to temat na osobny cykl rozpraw.
Lecz jeszcze chwilę. Piszemy „nie ze swojej winy”. Czy aby słusznie? W narodową rocznicę mamy ponoć wspominać dawne dzieje i uczyć się na nich. Otóż nieopodal trasy Marszu znajduje się gmach szkolny, bardzo odmieniony na skutek zniszczeń wojennych i późniejszej „odbudowy po najmniejszej linii oporu”, który w roku 1905 był jednym z licznych ognisk owego zwycięskiego strajku szkolnego młodzieży polskiej. A zatem te już 112 lat temu szkoła miała jakieś braki, aczkolwiek zupełnie innej natury, aniżeli w naszych czasach, i braki te były tak dojmujące, że aż sama niepełnoletnia młodzież upomniała się o ich zniesienie. Wszelako w naszej epoce, oprócz krótkiego okresu lat 1980-1981, czyli działań URO – Uczniowskiego Ruchu Odnowy – nasza młodzież o nic się w sprawach szkolnych nie upominała. Mówcy oraz wyposażeni w gigantofony przewodnicy kolejnych corocznych Marszów Niepodległości też nie. „No i git” – jak by to ktoś skwitował dawniejszym nieco żargonem, popierając swą wypowiedź lekceważącym machnięciem ręką.
A teraz prawdziwa obrazoburcza, bluźniercza armata: Chórze Aleksandrowa, ale „Polski ‘Chórze Aleksandrowa’”, jeśli istniejesz, przybywaj na pomoc!
Bluźnierstwa w tym wezwaniu atoli nie ma. Przecież już sam Napoleon, najpóźniej w roku 1812 żądał od swoich sztabów, aby mu czym prędzej zorganizowały kilka nowych dywizji „kozaków polskich”; on tak właśnie to widział. Owszem, dzisiaj na Błoniach Praskich, przed godziną osiemnastą, męski zespół wokalny o nazwie – o ile dobrze dosłyszeliśmy – Kolegium Św. Kazimierza – wykonał „Bogurodzicę”, a po dłuższej przerwie, wypełnionej na tej mrocznej równinie innymi dźwiękami, jeszcze „Nigdy z królami…” (inaczej „Księdza Marka”) Juliusza Słowackiego. Mój Boże, śpiewało się, śpiewało, i to, i wiele więcej, jeszcze „za komuny”, i właśnie „za komuny”, w lesie nad jeziorem przy ognisku, ale i Papieżowi, na jakimś rozległym i szczelnie ludźmi wypełnionym placu, gdy do Polski przyjeżdżał. I my też wtedy byliśmy polską młodzieżą, i to młodszą, aniżeli ta dziś na Marszu Niepodległości. I wtedy można było, a dzisiaj ani w ząb.
Papież. Przecież On na tych samych Praskich Błoniach w roku 1983 Mszę Św. odprawiał, dla ponad miliona ludzi. Na stadionie, wówczas znacznie niższym, pomieściła się tylko mała ich część.
Ale dzisiejszego wieczoru, nieco wcześniej, z „marszowej” estrady rozebrzmiała kanonada dźwięków, w które wplecione właśnie były słowa „Nigdy z królami…”, a zaraz po niej, w podobnej „aranżacji” – uwaga! – „Białe róże”. Zresztą, z trudem można było rozpoznać, o ile ktoś w ogóle wie, o co chodzi. A idźcie wy mi do czorta z taką „niepodległością”! Już mówiłem: „Petarda zamiast pieśni”.
Atoli na tylko częściowe usprawiedliwienie młodzieży serwującej innej młodzieży określone prezentacje estradowe wypada przywołać medialne wydarzenie sprzed dwóch dni, t.j. z bardzo późnego wieczora dnia 9 listopada 2017 roku. Bo co ona winna, ta biedna polska młodzież nowego wieku?
Otóż owego wieczora wyemitowano w Programie Pierwszym TVP retransmisję galowego rocznicowego koncertu z udziałem Prezydenta Rzeczypospolitej, bodaj z Teatru Polskiego w Warszawie. Miał być to koncert jeszcze dwa pokolenia temu powszechnie znanej polskiej pieśni i piosenki żołnierskiej, właśnie z lat 1914-1921, zwanej kiedyś „standardem polskim”. Mówi się też błędnie: „pieśni legionowe”, albowiem ściśle legionowych jest w tym zbiorze tylko część (i z której Brygady, bo to bardzo ważne rozróżnienie). Zresztą, pieśń, jak wiatr, wieje, jak chce.
I był to koncert owej pieśni, rzeczywiście, ale tylko co do słów (mylonych dziwnie często przez wykonawców), lecz nie co do „aranżacji”.
Tak na marginesie – niniejszy artykuł zamierzaliśmy pierwotnie zatytułować właśnie „Aranżacja” lub „Aranżacja nowego stulecia”, nawet „Mistyfikacja” lub „Uzurpacja”, albo i od Herberta zapożyczyć ową „Potęgę smaku”.
O Wielkie Nieba! Co „oni” zrobili z tymi naszymi poetycko-muzyczno-patriotycznymi perełkami, na których jeszcze niejeden spośród nas, dziś już „w średnim wieku”, wychowywał się na przekór PRL-owi. Dziecięce cymbałki o metalowych płytkach; i na nich się drewnianą pałeczką wystukiwało: „Wo-jen-ko, wo-jen-ko, có-żeś ty za pa-ni…”. Ktoś przecież tamto dziecko tego nauczył. Dziś ktoś inny przed dzisiejszymi dziećmi to depce, i jeszcze się śmieje. Trzeba nowego Pana Zagłoby, aby krótko i zwięźle nazwać taki proceder „na Mszę dzwonienia”.
Jedna była tylko na tym koncercie prezentacja, może dwie, które jakoś trzymały fason, co oznacza, że forma tych dwóch występów była zgodna z treścią (jak sam Arystoteles nakazuje). Ale pozostałe…
„Hej, hej, ułani, malowane dzieci…” – no przecież to jest, ten właśnie, siarczysty mazur – powtarzamy – mazur; to taki powszechny kiedyś polski taniec, o wyrazistym rytmie! Do cholery! A nie jakieś nieregularne stękania. I nie ma co się bronić, że „de gustibus non disputandum”. Utwór, cudzy, wykonuje się takim, jakim go był stworzył autor lub autorzy – słów i muzyki. No, ale w dzisiejszej epoce nie twórczości, lecz tylko przeróbek, i to nawet teatralnych… co nas jeszcze może spotkać?
I my nie mamy przeciwko temu już żadnej obrony, skoro najwyższe władze Republiki taki pseudoartystyczny proceder aprobują. Bo co? Żeby współczesna młodzież się aby tą całą „niepodległościową” gadaniną nie znudziła? To nie trzeba było czytać niniejszego artykułu. O niebezpieczeństwie uprzedzaliśmy lojalnie.
Cały ów koncert był zaplanowany „pod Piłsudskiego” oczywiście, którego zdjęcia w dużym powiększeniu widniały jako scenografia, także zdjęcia legionistów. Ale jako „legionistów” przedstawiono także grupę generałów, z których tylko niektórzy mieli za sobą legionową przeszłość, a pozostali „zaborczą”, a tak, „zaborczą” właśnie. Najdłużej jednak pokazywano grupową fotografię jakiegoś szwadronu. I nie był to na pewno szwadron legionowy, chociaż z orzełkami na czapkach. Można przedwstępnie domniemywać, że byli to sławni Krechowiacy, którzy Piłsudskiego nie znali, a w ogóle to wojowali „po przeciwnej stronie”. Reasumując, co właściwie chcieli nam przekazać twórcy koncertu? Że „łączy nas Polska”? Chyba, że tak.
A co chcieli, tak po prawdzie, przekazać nam animatorzy Marszu Niepodległości? Może sprawy aktualne. To one wyraźnie szerzej niż historyczne poruszane były na kolejnych Marszach obecnej dekady, zwłaszcza w przemówieniach wiecowych, lecz i w skandowanych hasłach. To by wymagało osobnego opracowania, albo i tego nie, bo zapewne przemówienia są nagrane i może już nawet dostępne w internecie. „Viva Polonia! Viva Cristianesimo!” – kończy swoje wystąpienie gość z Włoch. „Nasza ziemia, nasze ulice, nasze kamienice!” – jakże ważny, a dotąd raczej nieobecny wątek wprowadza do marszowej tematyki mówca Polak. „Nie islamska, nie laicka, ale Polska katolicka!” – skanduje jeden z przewodników Marszu. „No popatrz pan, a o Żydach ani słowa” – komentuje jakiś dobrze już starszy jegomość.
Ale ów komentarz to zupełny wyjątek. Uczestnicy także tej masowej imprezy do siebie wzajem się nie odzywają, to znaczy – nie do osób nieznajomych. Tamten staruszek, z racji swego wieku, nie miał już atoli nic do stracenia. Bo w tych grupkach koleżeńskich, w jakich tu przybyli, ludzie rozmawiają oczywiście. W czasach PRL-u, na owych „solidarnościowych” demonstracjach, przecież wówczas nielegalnych, ich uczestnicy też się siebie wzajem obawiali, bali się wmieszanych w tłum milicyjnych tajniaków i prowokatorów, a jednak szli, skandowali „Tu jest Polska”, „Demonstracja pokojowa”, „Solidarność, Solidarność”, „Chodźcie z nami”, i inne podobne hasła. Wtedy i długo później o wielu sprawach jeszcze szeregowy Polak nie wiedział, więc wołano także: „Uwolnić Lecha (sic!), zamknąć Wojciecha”. I powiedz no, kotku, jakiego to Lecha chcieli oni uwalniać. A ci z przodu to i ZOMO-wskie razy zbierali, i do milicyjnych suk byli wleczeni.
W tym roku hasło Marszu Niepodległości miało być „My chcemy Boga”. Kiedyś, o jak to pięknie zaśpiewały tamte warszawskie tłumy, w czerwcu roku 1979. Lecz przecież to i wiele innych, to były w tamtych czasach wykonania „bez próby”, pierwsze w takim składzie, masowe, spontaniczne, a mimo to wszystko wyraźnie było wtedy słychać, tak że samemu można się było do tego potężnego chóru przyłączyć, i rytmu pieśni nie zburzyć. Dzisiaj nie.
I na tym by swoje narzekania warszawski przechodzień już zakończył, gdyby nie pewne historyczne skojarzenie, sprzed stu mniej więcej lat – a jakże, też okrągłą rocznicę wypada obchodzić – które jakoś wolno do świadomości się dopychało, ale jest. Oto Doktor Łokietek i Tata Tasiemka. Kim oni byli i czym zasłynęli, o tym już nie tutaj. Poszukajcie sobie sami, kto ciekawy. Nie szukali tego nawet (a może właśnie) przeciwnicy Marszu Niepodległości rozwijający swoje transparenty na trasie Marszu (opodal Nowego Światu), jeszcze na dwadzieścia minut przed jego planowanym wyruszeniem. Możecie się obrażać, albo nie, jednakże pozostaje nam się modlić o to, i życzyć sobie tego, aby cała ta sprawa „marszowa”, o jakiej wyżej, nie stoczyła się aby w obszary niefrasobliwej mentalności owego Doktora i Taty oraz ich rozlicznych towarzyszy przebywających na różnych szczeblach ówczesnej towarzyskiej i państwowej hierarchii. Powtórka z tamtej historii „społecznej” byłaby stanowczo dla Polski szkodliwa.
Marcin Drewicz
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!