Felietony

JAK ODPOWIADAĆ NA ZNIEWAŻANIE NARODU POLSKIEGO?

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

Udzielenie pełnej odpowiedzi na tytułowe pytanie wymaga szerszej orientacji w zagadnieniu owych zniewag spadających na Polskę i Polaków w ostatnich dziesięcioleciach przeważnie poprzez zagraniczne massmedia. Może ktoś, „na etacie” lub „z grantu” pochodzącego z kieszeni wynędzniałego polskiego podatnika wreszcie o tym przygotuje rzetelną habilitację z „medioznawstwa”. Poczytamy, rozpatrzymy. A na razie tylko kilka uwag zniecierpliwionego Polaka – odbiorcy przekazu medialnego.

Zniecierpliwionego? To bardzo źle, gdyż „w tym temacie” obowiązuje nas właśnie żelazna cierpliwość. Ciężka próba cierpliwości. Aby nie dać się sprowokować! „Oni” tylko na to czekają. „Bądźcie roztropni jak węże i czyści jak gołębice” – mówi Pismo. Jak węże? Ten symbol szatana? W tym zestawieniu widocznie tak – bo „tak mówi Pismo”. Wąż, wężyk, to przecież też stworzenie Boże. A wąż Eskulapa nawet służy ludziom.

Ostatnio, po 11 Listopada 2017, prominentni politycy, czy publicyści, etykietowali Polaków jako „(neo)nazistów”, „faszystów”, „białych suprematystów”. Liga Dobrego Imienia, Stowarzyszenie Marsz Niepodległości i inne polskie formacje odpowiadają na takie rzeczy – o ile wiadomo piszącemu – pozwami sądowymi z powództwa cywilnego. Dobrze! Atoli za pierwszej „Solidarności”, gdy Japonia była przodującą gospodarką świata, samuraj w skeczu przy ognisku deklamował: „Polska może być drugą Japonią, ale najpierw każdy musi coś z siebie dać”, po czym dokonywał harakiri, czyli sepuku, a otwarte wnętrzności były symbolizowane przez wyciągane zza pazuchy pęta „kartkowej” czyli „przydziałowej” kiełbasy „podkrakowskiej”, lub może tylko „zwyczajnej” – ku uciesze młodej zgromadzonej gawiedzi.

Bo idąc „na wojnę” trzeba, każdy ze swojej kieszeni, wysupłać trochę więcej „kasy”, na wpis sądowy stanowiący 5 procent żądanego WPS-u – Wartości Przedmiotu Sporu. Po wysłuchaniu w połowie września b.r. radiowego wywiadu o prowadzeniu m.in. sprawy bodaj przeciwko producentom (niektórych fragmentów) zapowiadanego niebywale w Telewizji Polskiej (i dość interesującego) niemieckiego filmu „Nasze matki, nasi ojcowie” ogarnęło nas zwątpienie pomieszane z rozbawieniem, skoro ci panowie Polacy – o ile dobrze policzyliśmy – wysupłali z „zaskórniaków” na wpis sądowy ledwie dwa i pół tysiąca złotych. A internauci mieli ponoć pisać: „Pozwijcie ich na milion, na dwa, na trzy miliony. Niech ich zaboli”. Ale sami ci internauci się nie dorzucili – jak o tym wnioskujemy z treści owej audycji.

Bo pięćdziesiąt tysięcy „ich” nie zaboli na pewno, ale rozbawi właśnie. A drugie pięćdziesiąt tysięcy zapewne dorzucą jeszcze lekką ręką, w ramach pomocy (o czym dalej), „na biedne dzieci w demokratycznej Polsce”, na zgodę. Niemniej, droga sądowa jest w omawianej tu kwestii oczywiście ważna, i już przez inne narodowości, w ich interesie nagminnie stosowana. Więc dlaczego nie przez „stronę polską”?

Lecz można też imać się tańszych sposobów. Na portalu „Magna Polonia” ponownie przypomniano okoliczności powstania słowa-wytrychu „naziści”. Jakiś czas temu ktoś opublikował archiwalne zdjęcie z hitlerowskiego partaitagu podpisując je: „Dziesiątki tysięcy nazistów, i ani jednego Niemca”. Zatem my to wiemy. Ale czy wie to ten i ów pan z zagranicy, który uczestników warszawskiego Marszu Niepodległości nazwał akurat „nazistami”? Wypada go i każdego mu podobnego zapytać, stanowczo. Co on pod tym słówkiem rozumie? Niech nam otwarcie wyjaśni, niech się potrudzi jak uczniak. A jeśli będzie się motał w zeznaniach, to niech wystąpi mu naprzeciw odrodzona polska politologia, która tego rodzaju pojęcia ma z dawna zdefiniowane, że wskażemy choćby na nieocenioną „Encyklopedię Białych Plam”.

Okaże się więc, po światowych medialnych debatach, że „naziści”, to jednak nie. Oszczercy, wszakże ludzie już dorośli, może chociaż niektórzy z nich polubownie i głośno przeproszą Polaków.

Pozostają więc – z przywołanej na wstępie trójki – „faszyści”. I jeszcze raz ta sama procedura, ale bogatsza, bo i sam termin jest nieco starszy, i obrosły w konotacje. Za czasów środkowego PRL-u już mniej, lecz za PRL-u wczesnego, w fazie stalinowskiej, „faszystami” w całym bloku sowieckim nazywani byli wszyscy poza „żelazną kurtyną”, włącznie z przywódcami państw zachodnich, wszakże niedawnymi szczerymi sojusznikami Stalina, ze szczerym komunistą marszałkiem Tito, i wreszcie z samym Papieżem, każdym kolejnym. No, a w samej Polsce głoszono o, na przykład, „faszystowskich bandach Bora-Komorowskiego”.

Chór Aleksandrowa śpiewał: „Wstawaj na smiertnyj boj, z faszistskoj siłoj tiomnuju, z priakliatuju ordoj”.

Może więc ten stosujący ową nazwę, nie ze Wschodu tym razem, lecz z Zachodu, miał rację? Skoro ulicami Warszawy szli katolicy, zatem podlegli Papieżowi, a na wspomnienie między innymi podkomendnych Bora-Komorowskiego skandowali oni: „Cześć i chwała bohaterom!”. My tego wszakże nie jesteśmy pewni i dlatego chętnie posłuchamy, co ten i inny pan elegancki rozumie pod pojęciem „faszysty”.

A tak poza tym – jak uczy wciąż odkrywana historia – po roku 1922 cała Europa, i nie tylko ona, z zainteresowaniem, a niekiedy z zachwytem śledziła społeczno-polityczny eksperyment włoski, zwany właśnie, i tylko we Włoszech, „faszyzmem”. No, a gdy najwyższe władze Królestwa Italii, po dziesięcioleciach wzajemnej niechęci, podpisały konkordat (Traktaty Laterańskie) ze Stolicą Apostolską, w cały katolicki świat wstąpiła nadzieja. Ów faszyzm w krajach pochodzenia dzisiejszych zachodnich krytyków Polski cieszył się uznaniem zapewne szerszym, aniżeli w samej Polsce. Co to był za eksperyment, w tej słonecznej Italii, i na czym polegał? Niech i tu swoją wiedzą się owi nazywający nas panowie podzielą. O ile mają jakąś w tej mierze wiedzę. Bo nam się wydaje, że jej po prostu nie mają, a nawet mieć nie chcą (sic!).

I jeszcze ci „biali suprematyści” ośmielający się demonstrować w odległości zaledwie kilkuset kilometrów od obozu Auschwitz-Birkenau, jak to podkreślano. Niech owi niechętni Polsce politycy-propagandyści i to wyjaśnią. Dlaczego domieszali do swych oszczerstw niemiecki obóz, w którym byli sami ludzie o jednak jasnej cerze, tak ofiary, jak i kaci? Z takimi zapętleniami absurdu nie ma co polemizować, bo są one dowodami żałosnej niewiedzy wymieszanej ze złą wolą. Wiadomo atoli, że na szerokim świecie żyją miliony ludzi przejmujących się każdą kolejną kaczką medialną, ale wiedzy na okiełznanie owej kaczki nie mających żadnej, i powtarzających głupoty z zapałem godnym lepszej sprawy.

„Biali suprematyści”, i to akurat w Polsce, która – dobrze to czy nie dobrze? – zamorskich kolonii akurat nie miała. Warto się zastanowić, czy przeciwnik w swoim zacietrzewieniu nie poddał nam, i innym narodom środkowoeuropejskim, narzędzia możliwego do wykorzystania. Ale… niech najpierw, jako się rzekło, sam nam wyjaśni, co rozumie pod tym pojęciem. Jakie jest pole semantyczne „białych suprematystów”?

Pokazano w internecie jakąś młodą „czarnoskórą aktywistkę amerykańską”, która na warszawskim Marszu Niepodległości odczuła ponoć niesmak z powodu wybuchających dookoła petard. Ależ droga pani, w tym zakresie całkowicie się z panią zgadzamy, bo nam także owe petardy bardzo przeszkadzają. Bo my chcemy – co powtarzamy – pieśni zamiast petard. Lecz, jak kiedyś śpiewał J.K. Kelus, „to jest nasz taki polski Zen”. „Polski” czy „europejski”? Jak on to właściwie śpiewał?

O „polskich obozach koncentracyjnych” jakby trochę ucichło. Może tamtym propagandystom-prowokatorom z szerokiego świata chodziło o to, aby dzisiejsza Polska takie obozy teraz pobudowała? A że u nas nikt się za to przez długie lata nie zabierał – że pominiemy powołanie świecącego pustkami ośrodka „dla pedofilów” – to i głęboko zawiedzeni prowokatorzy się wyciszyli.

Na koniec jeszcze o jednym. Mianowicie słyszymy od dobrych już dwudziestu lat, że my, Polacy, oraz przedstawiciele innych jeszcze europejskich narodowości, zobowiązani byliśmy w przeszłości i nadal jesteśmy zobowiązani, aby „pomagać” takim lub innym obcoplemieńcom. Ale tu nie chodzi o tę znaną każdemu dziecku „chrześcijańską miłość bliźniego”. O, nie. Pojęcie to wyróżniamy cudzysłowem dlatego, że ono w tych napominaniach i zobowiązaniach w ogóle nie jest przy użyciu tych słów przywoływane. Pomoc ma być, tak w zasadzie, motywowana czymś innym, z innej cywilizacji wziętym, a nie pospolitym chrześcijańskim miłosierdziem.

Pomagać? Ale tak po prawdzie komu? I, przede wszystkiem, w jakim celu? Z jakiego powodu? Dlaczego właśnie teraz? Dlaczego właśnie w takim zakresie, jaki podpowiadają nam suflerzy z szerokiego świata? Dlaczego ma być to koniecznie działalność „zorganizowana”, grupowa, zbiorowa, a nawet państwowa? Dlaczego owe ponoć potrzebujące „pomocy” zbiorowości zgłaszane są w massmediach coraz to nowe, coraz to bardziej nam nieznane, coraz liczniejsze, jak grzyby po deszczu? I obowiązkowo niekatolickie, a nawet niechrześcijańskie! Czy tu wchodzi do gry wzajemność? Pomagać można nawet bezinteresownie, lecz czy zawsze i koniecznie bezinteresownie? Dlaczego właśnie tak? Dlaczego to tamte ludy, podobno „potrzebujące pomocy”, koniecznie mają przy tym ekspandować na Europę, niektóre nachalnie podbierając obywatelstwa krajów europejskich, w tym także Polski (a kto najliczniej?), a nie Europejczycy na zajmowane przez tamtych terytoria (jak to już kiedyś bywało)? I dlaczego cała ta coraz bardziej niezrozumiała gadanina ma nas w ogóle obchodzić? Jak my wyszliśmy na pomocy obcoplemieńcom udzielanej w minionym stuleciu? Jak nam odpłacono, pięknym za nadobne? Niech i na te pytania „oni” nam w sposób dla nas zrozumiały odpowiedzą. I niech powiedzą, kto wreszcie i nam pomoże. Bo już wielki czas. Bo to już dawno temu Henryk Sienkiewicz zauważył, że my Polacy „w oblężeniu jesteśmy”.

Oblężenie wygląda rozmaicie. Kilka tygodni temu na Mszy Św. niedzielnej w jednej z warszawskich parafii prezentowała się jakaś wspólnota o zagranicznym rodowodzie trudniąca się właśnie „pomocą dla potrzebujących”, chociaż od dziesięcioleci miejscowa Akcja Katolicka oraz zakonnice z pobliskich klasztorów takoż prowadziły w tej części miasta systematyczną działalność charytatywną. Młode, acz nieznane nikomu z miejscowych panie „ze wspólnoty” wygadały się jednak, gdyż obok słówka „ubodzy” i „potrzebujący” wymsknęło im się: „także imigranci”. A obok „ubrań”, które jedni w jednym dniu mają przynosić, a inni w innym dniu mają sobie wybierać „jak w sklepie, w którym się nie płaci”, wymsknęło im się: „także kosmetyki”.

„Są używane ubrania, lecz czy są ‘używane’ kosmetyki?”; „Mnie na kosmetyki nie stać, to czy ja muszę je tym ‘imigrantom’ dostarczać?”; „To wywoła plajtę owych kilku ‘lumpeksów’, w jakich (polska) ludność okoliczna od lat zaopatrywała się w odzież, częstokroć po kilka do kilkunastu złotych za sztukę”; „Dotąd nie było u nas tych nachodźców, a teraz ksiądz proboszcz razem z tymi nieznajomymi paniami ściągnie nam tu całe ich tłumy” – oto niektóre, acz szeptem tylko wypowiadane komentarze przy wychodzeniu z kościoła.

Obecnie nawet po własnych ulicach nie wolno nam chodzić, gdyż zaraz „światowe media” lub „prominentni politycy” nazwą nas „nazistami”, „faszystami” i „suprematystami”. Już nie nasze, te ulice?

Ale z każdej sytuacji trzeba wydobyć jakąś korzyść. Przecież od owych wzgardzonych – jak im tam – „nazistów”, „faszystów” czy „suprematystów” pomocy nikt już chyba nie oczekuje, ani się jej nie spodziewa. A więc tym sposobem „świat” zwalnia nas z tego mozolnego obowiązku, z tej niezrozumiałej fatygi? O, jaka ulga!

Marcin Drewicz

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!