Czyli słów kilka o wkładzie własnym w upadek cywilizacji.
Nie będzie to kolejna analiza źródeł upadku cywilizacji. Czytelnik dążący do odpowiedzi na pytania o przyczyny dokonujących się na Zachodzie zmian znajdzie je w ogromnej literaturze. Od czasu monumentalnego „Studium historii” Arnolda J. Toynbee’ego (12 tomów z l. 1934-1961) powstało wiele fundamentalnych dzieł, obok których dociekliwi Czytelnicy nie przejdą obojętnie, przyznając, że przychodzi nam żyć – według tytułu Johna G.A. Pococka – w „momencie makiawelicznym”. Nadchodzącą katastrofę wieszczy demografia (przykład: prawie 3 mld mieszkańców Chin i Indii wobec miliarda mieszkańców Europy i Ameryki Północnej), przebudowa globalnego układu sił, wzrost punktów zapalnych w świecie oraz napięć społecznych na tle tożsamościowym w skonfliktowanym Zachodzie.
Rzecz w tym, że wielkie analizy o tyle tylko bywają praktyczne o ile pozwalają rozstrzygnąć przyczyny ludzkich zachowań wokół nas, w najbliższym otoczeniu. Dlaczego tak rzadko dostrzegamy związek codziennych zachowań i wyborów moralnych ze stanem całej cywilizacji? Co sprawia, że tak trudno nam ocenić motywy pchające młodych ludzi do wyjścia na ulicę w tęczowych barwach bądź w inny sposób odrzucających zasady, tradycyjnie uznawane za normatywne? Co sprawia że młode matki w towarzystwie swoich dzieci publicznie afirmują aborcję, wykrzykując etycznie niemożliwe do przyjęcia slogany: „wybór, nie zakaz” lub „mój brzuch, moja sprawa”? Dlaczego młodzi ludzie nie mają oporów, by kpić z tradycyjnych wartości rodzinnych, podważać sens sakramentalnych małżeństw i posiadania dzieci jako życiowego dobra, gdy jednocześnie na każdym kroku otacza ich brutalizm w relacjach rówieśniczych i dramaty wielu tych, którzy wyrażając swój bunt (np. poprzez okaleczanie bądź szpecenie ciała) pozostają samotni, fizycznie i moralnie? Na czym polegać ma „lepszy świat” tych, którzy w następstwie „wyboru, nie zakazu” doświadczają skutków zaprzeczenia swej tożsamości, która już dawno przestała dotyczyć wyłącznie „odległych” stref przynależności grupowej (religijnych lub narodowych), ale na „dobre” wkroczyła w obszary tożsamości płciowej, skłaniając – o zgrozo – za zgodą rodziców do aktu zmiany płci? Czy fakt, że jednym tchem tak wielu młodych określa swe życie jako pozbawione sensu można spłycić kolejnym odwołaniem do zgubnych następstw postępu technologicznego i zawłaszczenia czasu wolnego przez gry i komputery?
I jeśli odpowiedź na te pytania spotka się z zaprzeczeniem, nie wystarczy wzruszyć ramionami, ale spojrzeć jak najgłębiej do środka samych siebie. Siebie indywidualnie i siebie jako składnika wspólnot, które przychodzi nam tworzyć – tych najmniejszych (rodzinnych), małych (sąsiedzkich, pracowniczych), jak również i większych (religijnych i narodowych). Szybko okaże się, że na każdym kroku tkwią źródła ludzkich tragedii jakie – czy to osobiście czy w skali społecznej – w każdego z nas uderzają.
Bo źródła wielkich katastrof dziejowych mają codzienne oblicze. Skrywają się za maskami uśmiechów zdradzającymi lęk i obłudę. Za twarzami rodziców, którzy w oczach dzieci nie okazują sobie szacunku, nie potrafią ze sobą rozmawiać, kochać się, poświęcać nawzajem osobisty czas. Zbyt rzadko mówi się na lekcjach historii o rodzinnych, źródłach buntu pokolenia „dzieci-kwiatów”. Łatwiej jest bowiem wyeksponować fakt pacyfistycznego buntu wobec „brudnej wojny” (zaangażowania USA w Wietnamie) i ówczesnego wyścigu zbrojeń (Wschód-Zachód), niż wgłębić się w obraz rodziny Zachodu, dotkniętej wewnętrznym rozkładem: rodzicami (najczęściej pamiętającymi wojnę) w kleszczach konsumpcyjnej „gonitwy za pieniądzem”, dzieci bez wzorca autentycznej miłości, zastępowanej dobrami materialnymi, które wieszczą aksjologiczną pustkę…
A czy nas, tzn. narody Europy Środkowo-Wschodniej, zjawisko to dziś nie dotyczy? Czy wolni jesteśmy od fałszu i obłudy rodziców pokolenia „dzieci-kwiatów”? Jak często zastępujemy swój osobisty czas, jaki winniśmy swym dzieciom, materialnymi „ersatzami” w postaci ciuchów, komputerów, gier i innych dóbr, które z pozoru i na krótką metę wyciszą krzyczące sumienia? Ile razy jedyną formą zadośćuczynienia tym zaniechaniom będą bogate wakacje, przepełnione kłótniami, alkoholem i krytyką „zepsutego świata” (lżeniu prezydenta, rządu, tych „kościelnych klechów”, wyznawców innej partii i wszystkich „obłudników”), byle na chwilę przytłumić własne niedostatki i fałsz?
Człowiek z natury lubi się stawiać po stronie obrońców dobra. Dramat zaczyna się wtedy gdy dobro zostanie źle zdefiniowane. Pod takim płaszczykiem skrywać się będzie sąsiedzka wrogość, motywowana zawiścią materialną („patrz, kupili sobie nowy samochód”), bądź pychą, eksponującą niedostatki („Kowalski znowu przyszedł pijany”). Skłonność do krytyki przeniesie się płynnie na grunt grupy pracowniczej („dlaczego ona dostała awans, gdy ja pracuję ciężej?”), by rychło przenieść się na najwyższy poziom, skutkując agresją wobec „tych na górze”, ukrywających zło „świętoszków”. Siła poparcia ruchów destrukcyjnych mierzy się skalą rozkładu indywidualnej moralności, która swój początek bierze w najmniejszych komórkach społecznych. Człowiek stojący w rozkroku moralnym najchętniej podejmie krytykę obłudy, wytykanej autorytetom.
Tym większą rolę w procesie destrukcji należy przypisać współczesnym procesom zawężania indywidualnych tożsamości. Proces ten nie jest w najmniejszym stopniu oddolny i naturalny. Towarzyszy mu wielka akcja systemowego niszczenia tradycyjnych przynależności wspólnotowych – małżeństwa, rodziny, narodów i religii. A wszystko wpisane w tzw. „wielki reset”. Od dawna wiadomo, że łatwiej jest zarządzać ludźmi tkwiącymi w oparach konfliktów (i sztucznie rozbudzanych potrzeb), których tożsamość zredukowana do klasy, warstwy, grupy zawodowej lub płci, stanowić będzie dziedzinę manipulacji, opartych na cyklicznie rozniecanych lękach.
Rzecz w tym, że to nic nowego, a wniosków z przeszłości nie wyciągają ci, których nie podobna oskarżyć o brak stosownej wiedzy w zakresie przyczyn wielkich kataklizmów dziejowych epoki nowożytnej (począwszy od rewolucji francuskiej, a na dwóch wojnach światowych i totalitaryzmach skończywszy). A wnioski uparcie nasuwają się same, skłaniając ciągle do pogłębionej refleksji nad kondycją moralną każdego z nas – człowieka w obliczu współczesności.
Ja pozostaje niezmiennie pod wrażeniem słów Eugena Kogona, który przed z górą 50 laty określał przyczyny tryumfu współczesnych totalitaryzmów (dziś odrodzonych w postaci cyfrowej i ze zdwojoną siłą). Autor dzieła „Państwo SS” wskazywał na sprawstwo ery oświecenia, „rozumianego jako optymistyczna wiara w nieograniczony postęp zawdzięczany rozumowi”, epoki, która poniosła w Europie (…) kompletną klęskę”. Przyczynę nieszczęścia milionów ludzi widział Kogon w „dezintegracji współczesnego człowieka”, powodującej jego rozszczepienie w zależności od pełnionych ról społecznych. W konsekwencji „człowiek stawał się albo „siłą roboczą”, albo „konsumentem”, „członkiem partii”, „wyborcą” lub „osobą prywatną” posiadającą „światopogląd” i prawo do rozrywek. W ten sposób Europejczyk, realizując ustanowione przez siebie prawo do dyktatury rozumu, stał się obiektem złowrogich zależności, zakamuflowanych pięknymi frazesami. Uginając się pod ciężarem wiedzy i techniki, powrócił do stanu niewiele różniącego się od niewolnictwa. Nie mając już nad sobą feudalnego pana ani absolutnego władcy, stał się za to więźniem licznych potrzeb – obudzonych, ale nie zaspokojonych; zdezorientowaną, głęboko niezadowoloną i często zdesperowaną ofiarą zarządzanych przez biurokratów państw przypominających gigantyczne mrowiska. Ponownie jak członków prymitywnych plemion otacza nas strach. Nie przegoni go komfort cywilizacyjny; jedynie za jego pomocą strach ten usiłujemy zamaskować. Udaje się to fragmentarycznie i tylko na krótką metę.”
Trudno o bardziej dosadną diagnozę objawów kroczącej katastrofy.
Krzysztof Track
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!