Jeszcze trwa dzień 15 sierpnia 2017 roku, który świętujemy jako katolicy oraz jako Polacy wspominający wojenne przewagi czcigodnych pradziadów. Można już atoli stwierdzić, że w polskojęzycznym ogólnodostępnym medialnym przekazie „o roku 1920” przez lata nic się u nas na lepsze nie zmieniło, a nawet pogorszyło.
Czy są w ogóle w dzisiejszej Polsce zajmujący się pierwszą tercją XX wieku profesorowie-doktorowie historycy niezależni, czyli nie neopiłsudczycy, i jednocześnie nie ignoranci? Które to pytanie dotyczy także publicystów, dziennikarzy i filmowców zajmujących się historią tego okresu. Może się z wolna pojawiają, lub „wychodzą z cienia”, o czym by świadczyło wznawianie, aczkolwiek późną nocą, powstałego w roku 2010 fabularnego serialu telewizyjnego w reżyserii Macieja Migasa (nie bez wad, lecz przede wszystkiem, jak to ktoś trafnie był ujął, „przeraźliwie niedoinwestowanego”; na takie rzeczy u nas pieniędzy nie ma), czy nakręconego bodaj w roku 2012 fabularyzowanego dokumentu o generale Tadeuszu Jordan Rozwadowskim.
Na co liczą dzisiejsi świadomi oraz ci nieświadomi propagatorzy „określonej wersji wydarzeń” wkładając wciąż narodowi do głów, że „znad Wieprza” i w kółko „znad Wieprza”. Owszem, „znad Wieprza” również. Nikt nie zaprzeczy. Takie samo wartkie Wojsko Polskie, jak i na innych odcinkach frontu ciągnącego się od Karpat do północnych Pojezierzy. Aż przykro o tym mówić, ale to niewinne słówko „również” nawet teraz, po stu już prawie latach i po tylu jakże traumatycznych narodowych przeżyciach działa na niektórych, jak przysłowiowa płachta na byka.
Okoliczności rocznicowe aż się proszą – lecz to najwcześniej w przyszłym roku – aby w najlepszym czasie oglądalności w telewizji i słuchalności (sic!) w radio usiadło naprzeciw siebie po dwóch-trzech najlepszych dzisiejszych historyków-piłsudczyków i najlepszych dzisiejszych historyków-rozwadowszczyków, którzy źródła z epoki znają na przestrzał, gdyż całe minione ćwierćwiecze nad nimi byli spędzili, i aby panowie ci rzeczowo, spokojnie i językiem zrozumiałym dla szerszej, acz zainteresowanej tematem publiczności, wyłożyli swoje argumenty. Jeden wątek debaty będzie obejmował zagadnienia militarne, inny ściśle z nimi powiązane zagadnienia z dziedziny polityki międzynarodowej, a jeszcze inny sprzęgnięte z tamtymi dwoma problemy społeczno-polityczno-gospodarcze na ziemiach polskich. Mowa będzie albowiem o wyznaczaniu zupełnie nowych granic kilku państw.
Gdyby uczeń szkolny wyrwany do tablicy i zapytany „o rok 1920” opowiadał o Pierwszej Brygadzie i tylko o niej (jak to się wciąż u nas robi w mediach), to dostałby pałę za marudzenie nie na temat.
Chociaż jakże ciekawe i pożyteczne zjawisko rekonstrukcji historycznych, także tych „z roku 1920”, liczy już u nas najmniej kilkanaście lat, żadne do szerszej publiczności sięgające medium wciąż nie ogłasza mapy Polski z zaznaczeniem miejsc, gdzie takie imprezy są już od wielu czy niewielu lat corocznie organizowane. Słyszymy za to ciągle z telewizora, że „w Ossowie” i „w Ossowie”, a za trzecim razem, że „w Radzyminie”, i znowu „w Ossowie”. Bo co? Bo najbliżej Warszawy, i na oglądanie przyjedzie dużo ludzi? Ależ, bardzo dobrze, niech przyjeżdżają. Lecz ci rodacy w zupełnie innym regionie Polski niech też będą mogli się dowiedzieć, że nie trzysta, ale trzydzieści kilometrów od ich miejsca zamieszkania odbędzie się ciekawa i pouczająca patriotyczna impreza.
Na przykład w Borkowie nad Wkrą. Byliśmy tam kilka lat temu. Msza Św. Polowa nad rzeką odprawiana przez delegata biskupa płockiego, apel poległych, orkiestra wojskowa, defilada kompanii saperów z Kazunia, wokoło troszkę małej gastronomii i handelku (jak na wiejskich odpustach, gdy nie nazbyt nachalnie, to może być), a na koniec danie finałowe w postaci rekonstrukcji wiekopomnej Bitwy nad Wkrą, polskiej sławnej kontrofensywy podjętej już w dniu sobotnim 14 sierpnia 1920 roku, a przełamującej opór nieprzyjaciela, jakże by inaczej, w niedzielnym dniu następnym. Część kilkutysięcznej publiczności oglądała widowisko z nowego mostu, część zaś zajęła miejsca naprzeciwko, jak w amfiteatrze, na historycznym nasypie mostowym (który w sierpniu 1920 roku, tak jak okoliczne łąki, pola i wody, całkiem dosłownie „spłynął polską krwią ofiarną”).
Ale, ale, mamy wiadomości, lecz bynajmniej nie z owych powszechnych massmediów, że od kilku już lat rekonstrukcje „z roku 1920” obywają się w innym kluczowym dla naszej historii, lecz dla gadających medialnych głów zupełnie egzotycznym i oczywiście na śmierć zamilczanym miejscu, gdzieś „na głębokiej wsi” oczywiście, czyli w Sarnowej Górze pod Ciechanowem. Na środku wsi stał tam dawniej i zapewne nadal stoi kamienny krzyż wzniesiony w roku 1917, sto lat temu – na myśl przychodzi Fatima i Rewolucja Październikowa (wcześniej Lutowa/Marcowa, u nas na śmierć zamilczana, chociaż ściśle związana z owym bardzo złożonym procesem odzyskiwania przez Polskę niepodległości).
Jedne gadające głowy wciąż nam mówią kłamliwie: „Dopiero gdy ruszyła kontrofensywa znad Wieprza, bolszewicy zaczęli uciekać”; inne mówią: „Gdy ruszyła kontrofensywa znad Wieprza, bolszewicy już wcześniej spod Warszawy uciekali” (to akurat prawda). Ale pod Ciechanowem jeszcze wcale nie uciekali, lecz nadal zajadle atakowali, dopóki już zupełnie nie zrezygnowali, lecz dopiero po tych jakże długich i krwawych trzech dniach, więc dopiero 19 sierpnia. Doprawdy, w takich miejscach, po takich polach, rżyskach i ścierniskach, to trzeba na kolanach chodzić, zroszoną czcigodną krwią naszych pradziadów ziemię całować, i Pani Fatimskiej, Jasnogórskiej i Ostrobramskiej z całej duszy dziękować! A nie wciąż hańbić te miejsca upartym przemilczaniem! O, gadające głowy, spójrzcie na mapę i pomiarkujcie, że dopiero w tym samym dniu 19 sierpnia 1920 roku bolszewicy zniechęcili się do dalszej inwazji także w Płocku, tak, tym Władysławowym i Bolesławowym, nad Wisłą. Gdzie Wieprz, gdzie Płock? Gdzie Rzym, gdzie Krym?
Odmiennie, aniżeli we wcześniejszym o dwa tygodnie przekazie o Powstaniu 1944 (acz nie miejsce tu na szersze porównania), prawie każdy z naszych medialnych ekspertów w trwającej zaledwie kilka lub kilkanaście minut swojej wypowiedzi „na wizji” lub „na antenie” usiłuje wystrzelić z siebie dosłownie całą, zawsze więc w ogromnym skrócie, „historię dwudziestego roku”, przemilczając konsekwentnie nie mniej ważne dzieje roku poprzedniego – 1919. Na przestrzeni dnia dzisiejszego dociera więc do odbiorców co najmniej kilkanaście owych wersji. Pocieszmy się, że atoli w każdej z nich już od dawna Polacy to są ci „dobrzy”, a bolszewicy to ci „źli”. Przecież w polskojęzycznych mediach nie zawsze tak mówiono. Pamiętamy! Teraz zaś szeregowy rodak słucha, że „ostatecznie pobito bolszewików w Bitwie nad Niemnem”. Jakim Niemnem? Dlaczego właśnie tam? Gdzie to jest? I co się tam, tak konkretnie, dzień po dniu wydarzyło? A co z tym Kijowem, na który jeszcze kilka miesięcy wcześniej urządzano tak huczną wyprawę? O co tu chodzi? Gdzie Kijów, gdzie Niemen? Tego się już „z ekranu” dowiedzieć absolutnie nie można, nawet „po tylu latach”.
Medialne nowości dzisiejszego, acz nie zakończonego jeszcze dnia (15 sierpnia 2017 r.), cofające nasze rozumienie wydarzeń „roku 1920”, a przez to i całego owego dramatu minionego stulecia, wychwyciliśmy dotąd przynajmniej następujące; bodaj wszystkie one wynikają z zamiarów przykrojenia realiów politycznych sprzed stu lat do uwarunkowań dzisiejszych, najogólniej je nazywając „postgiedroyciowskich”:
1. Węgrzy ramię w ramię z Polakami walczyli w roku 1919 przeciwko bolszewikom. Nie wykluczamy, że ktoś ostatnio dokonał był w tej mierze ważnego źródłowego odkrycia; niech zatem opowie nam o tym dokładniej. Dotąd bowiem było powszechnie wiadomo, że Węgrzy, owszem, po poskromieniu w poprzednim roku 1919 swojej własnej rewolucji bardzo chcieli pójść z Polakami na bolszewika, ale wobec spadłej na nich wiosną roku 1920 tragedii traktatu z Trianon nie mogli tego uczynić. Atoli przysłali nam te sławne „sto wagonów amunicji” w ich fabrykach wyprodukowanej, i o tym dziś także przypomniano.
Nikt z medialnych ekspertów nie chce natomiast pamiętać, że skonfliktowani z Węgrami Rumuni, w przeciwieństwie do nich beneficjenci (także i dziś) traktatu z Trianon, pomogli nam czynnie, ale rok wcześniej, i przeciwko komu innemu, bo przeciwko Ukraińcom, na Pokuciu (ach, gdzie to jest?).
Ktoś z ekspertów wyznał dziś, że w roku 1920 lubili nas „tylko Łotysze”. Więc nie tylko. Na galowych mundurowych portretach naszych dowódców ze zwycięskiej wojny widać najwyższe odznaczenia kilku państw; w tych właśnie państwach nas wtedy lubiono. Lecz rzeczywiście, swoje lubienie owe narody mogłyby żwawiej poprzeć czynem. Ponieważ się tak nie stało, my potomni możemy się szczycić, że nasi pradziadowie „z roku 1920”, inaczej niż pod Grunwaldem czy Wiedniem, przełomową zwycięską walkę stoczyli s-a-m-o-t-n-i-e. Atoli taka samotność jest zawsze bardzo niebezpieczna.
2. Przy wymienianiu w telewizji wojsk sojuszniczych walczących w „roku 1920” przeciwko Armii Czerwonej pod komendą Naczelnego Dowództwa Wojska Polskiego nastąpiło zawahanie, po czym padła tylko nazwa Armii Ukraińskiej oraz nazwiska atamana Petlury i generała Bezruczki. „Polska i trzy Rosje” – tak prof. Andrzej Nowak zatytułował swoją przed laty wydaną książkę. Niektórzy biali Rosjanie też bowiem walczyli ramię w ramię z Polakami przeciwko swoim bolszewickim ziomkom, ale taka informacja jest dziś „nie na czasie”. Inni zaś biali do niedawna rosyjscy oficerowie, łącznie ze sławnym gen. Brusiłowem, szli wtedy na Polskę (i Europę) jako kadry Armii Czerwonej. Lecz i ta informacja jest dziś niemodna, bo przecież – by tak rzec – antycypowali oni dzisiejsze „putinowskie” pogodzenie czerwonego z czarno-złotym (patrz: wstążki Krzyża Św. Jerzego, po rosyjsku Jurijewskij Kriest, na mundurach „donieckich separatystów”, z tajemniczych powodów od wielu już miesięcy nie pokazywanych nam w telewizji).
Podobnie „nie na czasie” jest zupełnie przemilczana wiosenna setna rocznica (1917-2017) manifestu rosyjskiego Rządu Tymczasowego w sprawie powołania państwa polskiego (taj jak rok wcześniej setna rocznica podobnego posunięcia wykonanego przez Niemcy i Austro-Węgry). Ale, ale… Czego się znowu czepiacie? Nie jesteśmy żadnymi „ruskimi pachołkami”, ani nie jesteśmy sympatykami „kiereńszczyzny” (co to takiego?), a tylko przywołujemy historyczne fakty. To posunięcie „rozwiązało ręce” sojuszniczym wobec Rosji rządom Francji i Wielkiej Brytanii, później także Stanów Zjednoczonych, które dotąd traktowały problem polski jako „węwnętrzną sprawę Rosji” (która oby tylko się nie rozmyśliła i aby separatystycznego pokoju z Niemcami nie zawarła, co zresztą uczynili późnej bolszewicy, którego to wydarzenia setna rocznica również nadciąga nieubłaganie).
Kilka lat temu przy tej samej sierpniowej okazji pewien telewizyjny profesor przekonywał kategorycznie, że nie była to wojna z żadnymi bolszewikami, ale właśnie z Rosją, kolejna wojna polsko-rosyjska. Profesorze, z Rosją, owszem, ale z którą z tych trzech zidentyfikowanych przez prof. Nowaka?
3. Dowiadujemy się niedawno, lecz oczywiście nie z owych powszechnych mediów, że ukraińska dywizja, ta idąca wówczas przez Karpaty, prawoskrzydłowa dla całego mierzącego tysiąc kilometrów przeciwbolszewickiego frontu, tak bardzo nienawidziła swojego polskiego (lackiego) sojusznika, że zdezerterowała poprzez karpackie połoniny do Czechosłowacji. No, i zaraz zarzuty o antyukraińskość… Odczepcie się wreszcie, uczcie się historii i wyciągajcie z niej prawidłowe wnioski!
4. Skoro niepodległy kraj i naród, to i jego armia. I stąd mamy polskie trzy Korpusy Wschodnie, w tym największy Pierwszy Korpus gen. Józefa Dowbór-Muśnickiego, a później także Piątą Dywizję Syberyjską, ale polską, polską, jak najbardziej. Dostęp do wiedzy o tych formacjach, jak i o wszystkich innych oprócz Pierwszej Brygady (bo już bynajmniej nie Drugiej) wciąż się narodowi naszemu blokuje w mediach w tym dniu świątecznym. Nie ma w ogóle popularnych programów o owym zwycięskim Wojsku Polskim z lat 1917-1922, o jego porywającej historii, organizacji, wyglądzie, uzbrojeniu, i wreszcie o zasięgu działania – od Niagara on the Lake na jednym kontynencie, do Irkucka i Harbinu na innym (gdzie to właściwie jest, i co nasi pradziadowie robili akurat tam?). No bo to z piłsudczyzną nie ma nic wspólnego, oczywiście, więc do świadomości dzisiejszych Polaków absolutnie dotrzeć nie może. Pilnowano tego w PRL, pilnuje się i w Trzeciej Rzeczypospolitej. Takie na przykład określenie jak „armia trzech Józefów”, i jej nieuniknione zjednoczenie, to dla dzisiejszego Polaka tylko jakaś abrakadabra. „Krzyż Dowbora” lub „Miecze Hallerowskie” – co to takiego?
Aż się prosi, wzorem żywej od kilku już lat praktyki na rocznicę Powstania Warszawskiego 1944 roku, by w Warszawie na Placu Piłsudskiego (dawniej Saskim), lecz i w innych miastach, urządzić transmitowane przez telewizję „wspólne śpiewanie narodowe” pieśni i piosenek wojskowych z omawianej tu przez nas epoki, ze wszystkich ówczesnych frontów i ze wszystkich polskich obozów wojskowych (sic!). Piszący niniejsze zaświadcza, że jest to bardzo bogaty, przepiękny (lecz czasem i rubaszny, oczywiście) i w znaczniej części jeszcze „nie odkryty” repertuar, zapewne nawet bogatszy niż ten z drugiej wojny światowej (na pewno bogatszy od zbioru pieśni powstałych przez tylko dwa miesiące trwania Powstania 1944 roku).
5. Skoro mowa o Korpusie Dowbora, to czas na określenie początku wojny polsko-bolszewickiej. Uczony profesor występujący dziś w radio na szczęście nie upierał się już, jak co poniektórzy dotąd, że zaczęła się ona dopiero wiosną roku 1920 od wyprawy na Kijów. Wojna bowiem polsko-bolszewicka, jak i wojna bolszewików z rozmaitymi innymi narodami, rozpoczęła się atoli z dniem zdobycia przez tychże bolszewików władzy nad Rosją; a setna rocznica tego wydarzenia już niedługo, październikowa i ta nasza listopadowa (siódmego), według kalendarzy starego i nowego stylu. Ów profesor wskazywał na styczeń roku 1919, czyli na pierwsze walki naszej Samoobrony Wileńskiej toczone przeciwko bolszewikom [ale osoby sławnego Jerzego Dąmbrowskiego „Łupaszki” (sic!) to już nie wspomniał]. Atoli Korpus Dowbora bijał bolszewików już o rok wcześniej (sic!), w rejonie dalekiego Mińska i Bobrujska, gdzie się koncentrował, lecz i za Berezyną; stulecie tych doniosłych wydarzeń nadejdzie zatem już za kilka miesięcy, czyli na początku roku 2018.
Czy cokolwiek na ten temat w naszych mediach usłyszymy? Czy polska liczna delegacja prezydencko-rządowo-sejmowa, z towarzyszącą jej Kompanią Honorową Wojska Polskiego, i z licznymi czarterowymi pociągami wypełnionymi patriotycznie usposobionymi rodakami, pojedzie w styczniu-lutym roku 2018 z biało-czerwonymi wieńcami i zniczami do Bobrujska? Z wielkim żalem stawiam, że nie. Jaka szkoda! Żeby chociaż owa patriotyczna kawalkada w czas dotarła na Warszawskie Powązki Wojskowe, tu na miejscu, pod tamtejszy Kopiec Dowborczyków (zwany też właśnie Bobrujskim), a z nią razem kamery najpierwszych kanałów telewizyjnych „na żywo”.
Tu wskażmy na nieunikniony problem, jaki dzisiejszy Polak, choćby i szczerze zainteresowany tamtą historią, ma choćby z percepcją danych geograficznych, które wszyscy ci historycy i publicyści muszą z konieczności przywoływać. Gdzie to jest? I dlaczego właśnie tam, tak daleko, w mniej dostępnych miejscach? Dlaczego to wszystko nie jest tylko ten bliski, bo podwarszawski Ossów i Radzymin wraz ze śródmiejskim już, więc łatwo dostępnym i patriotycznie rozśpiewanym Placem Piłsudskiego? Nie uczono o tym w ramach ustroju szkolnego 8+4, ani tym bardziej 6+3+3.
6. Usłyszeliśmy dziś lub jeszcze wczoraj w telewizji, że polskie zwycięstwo w 1920 roku „dało niepodległość Litwie, Łotwie i Estonii”. Co do Łotwy, to wojska polskie na początku tamtego roku odbiły bolszewikom Dyneburg (Dźwińsk), który także dziś odwdzięcza się Polakom znanym pomnikiem, ale w następnych miesiącach było różnie. Lecz mówić tak o Litwie, która przecież w połowie lipca 1920 roku zawarła z bolszewikami antypolski sojusz, i z Polakami wojowała także po klęsce swego wschodniego sojusznika (licząc na pomoc sprzymierzeńca zachodniego, czyli Niemiec), to już bardzo grube nadużycie. Jak szkodliwy był to sojusz dla sprawy polskiej, czytamy o tym między innymi w sławnej autobiograficznej „Lewej wolnej” Józefa Mackiewicza, który to autor stale nam przypomina, że „tylko prawda jest ciekawa”. Już dla ówczesnych Polaków działania Litwinów były zaskoczeniem; a to niedobrze.
7. Pewien pan z młodszego pokolenia przedstawiany jako znawca tematu, zatrudniony nadto w jakiejś wyspecjalizowanej instytucji czy fundacji, wyraził się z przekonaniem w telewizji, że w czasie wojny polsko-bolszewickiej „kraje Zachodu były po stronie polskiej i czynnie popierały Polskę”. Wszelako, aby się tu za bardzo nie rozpisywać, przypomnijmy li tylko w odpowiedzi temu panu, że kilka lat temu wspomniany już prof. Andrzej Nowak kolejne swoje źródłowe opracowanie tematu zatytułował był „Pierwsza zdrada Zachodu”. Bez komentarza.
8. Jakiś uczony profesor przekonywał w radio, że nad Wisłą w roku 1920 „nie było żadnego cudu”, że zagon Ósmej Brygady Kawalerii, a w niej 203 Pułku Ułanów na Ciechanów „to był tylko epizod”, i tym podobnie. Czyżby w swej profesorsko-eksperckiej wzniosłości nie znał on książki autorstwa zmarłego przed wielu już laty Franciszka Arciszewskiego, na której pierwsze krajowe wydanie wciąż bezskutecznie od dziesięcioleci wyczekujemy, zatytułowanej właśnie „Cud nad Wisłą”? Inne opracowania o tym lub podobnym tytule dotyczą zazwyczaj sfery duchowości, i są przygotowywane na podbudowie teologicznej, pisane przez duchownych. Ta natomiast stanowi wnikliwą analizę z dziedziny strategii, sporządzoną przez żołnierza, jednego z największych polskich praktyków i teoretyków wojny tamtej epoki; jak na krzyżowca przystało, zarówno pobożnego, jak i potrafiącego nieźle przywalić komu trzeba. Franciszek Arciszewski był – by tak rzec – jednym z głównych narzędzi Pana Boga w uczynieniu owego Cudu nad Wisłą, gdyż służył w tamtej wojnie jako szef sztabu 18 Dywizji Piechoty (hallerowskiej), niepokonanej, rozstrzygającej na naszą korzyść całe wielkie węzły bitewne, może i najlepszej w całym ówczesnym Wojsku Polskim, i właśnie z tych powodów szczerze znienawidzonej przez… nie tylko bolszewików. Niedawno wyszła monografia tej sławnej jednostki. U Sławomira N. Goworzyckiego w „Tamtego lata. Zatajonej historii Polaków” też można o niej poczytać.
9. Inny ekspert, ten też w radio, przekonywał o wyjątkowej jedności społeczeństwa polskiego w tamtej epoce, aż tak daleko posuniętej, że w szeregi Wojska Polskiego mieli ponoć wstępować liczni ochotnicy „ze wszystkich mniejszości narodowych”. Panie ekspercie, dzisiaj osobom niecertyfikowanym, jak my tutaj, nie wolno o tym pisać, ani nazw co poniektórych narodowości wymieniać. Do Wojska Polskiego? Czy może jednak do Armii Czerwonej, w Pińsku, w Siedlcach, w Kałuszynie na przykład? Albo na Działdowszczyźnie? Powiedzmy sobie, tak krakowskim targiem, że przedstawiciele mniejszości narodowych walczyli po obydwu stronach. Skoro nawet etniczni Polacy służyli, na ochotnika, w Armii Czerwonej, i były tam całe Polskie Pułki – Warszawski, Lubelski, Białostocki. Wspomniany Mackiewicz pisze o tym także.
Inny ekspert, a nadto dyrektor jakiegoś muzeum, czy też prezes stowarzyszenia, opowiadał o kontrataku przeprowadzonym na Radzymin przez naszą Dywizję Litewsko-Białoruską (tak się wtedy urzędowo nazywającą), po czym zaciągając swą mowę na wschodni sposób zauważył z radością, że „samą Warszawę to w końcu ocaliły te Lićwiiiny i Biłoruuusy”. „Więc jednak mniejszości” – pomyśli zasępiony radiosłuchacz. Czy ten pan ekspert naprawdę nie wie, czy tylko udaje że nie wie, iż w obydwu Dywizjach Litewsko-Białoruskich służyli oczywiście Polacy-Kresowiacy z rozległych terenów byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego, czyli z Mickiewiczowskich Litwy i Białorusi właśnie. Ale to ekspert bierze pieniądze za swoje ekspertyzy, a gdy mówi w publicznym radio, to znaczy że te pieniądze wyciąga pośrednio z kieszeni słuchaczy w zamian za tychże słuchaczy ogłupianie.
My zaś, aby już nie przedłużać, podsumujemy rzecz tak oto, że żadna „polityka historyczna”, czy to „jagiellońska”, „piastowska”, „giedroyciowska”, „narodowa”, czy „piłsudczykowska”, nie przyniesie dobrych dla Polski rezultatów, dopóki nie zacznie się ją budować na Prawdzie, zwłaszcza tej historycznej. Historia magistra vitae est!
Marcin Drewicz
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!