W 10 lat pracy szkolnej, do osiągnięcia wieku lat 34., ma się dojść do zarobków w wysokości 184% kwoty bazowej – tak obecnie stoi w Karcie Nauczyciela. A dlaczego nie w lat 6. do wieku 30 lat? Oczekiwanie na płace „mianowanego” skrócić o dwa lata, oczekiwanie na płace „dyplomowanego” też o dwa lata! Weźmy dla porównania tzw. karierę naukową. Kto „zaraz po studiach”, będąc zatem w wieku lat 24. podejmuje pracę naukową – co jest w dzisiejszej Polsce równoznaczne z tzw. robieniem doktoratu – ten ów doktorat „broni” będąc w wieku właśnie około lat 30. Skoro naukowiec swoją, przynajmniej w ujęciu formalnym, „dojrzałość zawodową” osiąga właśnie w tym wieku, dlaczego mamy tego odmawiać nauczycielowi szkolnemu? A specjalizacja lekarska, aplikacja adwokacka…? Podobnie.
Gdzie te stare dobre czasy, kiedy to granica pomiędzy profesją naukowca i wykładowcy akademickiego, a profesją profesora szkoły średniej była dość płynna, a w każdym bądź razie nie tak wyrazista jak dzisiaj! Bo przecież już stary Kwintylianus zauważał, że prawdziwy nauczyciel potrafi pracować z uczniami w każdym wieku, od lat kilku do dwudziestu kilku, i ze starszymi też.
Jak się dzisiaj uczniowie trzyletniego, a obecnie znowu czteroletniego tzw. liceum zwracają do swoich nauczycieli, my tego dobrze nie wiemy. Tu może w jeden sposób, tam może w inny. Jeszcze za naszych czasów do każdego nauczyciela szkoły średniej zwracano się rutynowo per „panie profesorze” – „pani profesor”. Do każdego! Z obecnej Karty Nauczyciela nie wynika, czy dzisiaj student, więc jeszcze nie magister, może zostać nauczycielem szkoły średniej. Ale jeszcze w latach 90. XX wieku mógł, i to wtedy z wielką korzyścią dla tejże szkoły (ówczesne młode kadry i tamte twórcze zapały zostały zmarnowane, gdyż nie dostrzeżone przez ówczesne władze, ani państwowe, ani kościelne!).
Było więc wtedy jeszcze całkiem w szkole normalne i rutynowe, że także i do owego studenta-nauczyciela mówiono „panie profesorze” (fakultatywnie: „psorze”, „sorze”, „prosz-pan-psora”). Mówili tak uczniowie, ich rodzice, dyrektor, inni nauczyciele. Wkrótce „pan profesor” zostawał też i „panem magistrem”, lecz w szkole nadal był „panem profesorem”. To proste! Do najmłodszego podporucznika w wojsku mówi się „panie oficerze”, czasem nawet do podchorążaka ostatniego roku. Wciąż, niestety, nie wiadomo, jak się zwracać do kleryka z seminarium duchownego, więc u nas się i do niego mówi „proszę księdza” (przed czym porządny kleryk będzie się wszakże wzbraniał). Na nic zda się propaganda mówienia sobie wzajem „na ty”, skoro młodzież nieuchronnie wzrasta do dorosłości, bo taki jest naturalny porządek rzeczy. A do dorosłego mówi się u nas „proszę pana”. I tak dalej… Co zatem czytamy w dzisiejszej Karcie Nauczyciela?
„Nauczycielowi dyplomowanemu, posiadającemu co najmniej 20-letni okres pracy w zawodzie nauczyciela, w tym co najmniej 10-letni okres pracy jako nauczyciel dyplomowany, oraz znaczący i uznany dorobek zawodowy, na wniosek Kapituły do Spraw Profesorów Oświaty może być nadany przez ministra właściwego do spraw oświaty i wychowania tytuł honorowy profesora oświaty” (KN, Art. 9i ust.1, w tym rozdziale, jaki zamierzamy wyrzucić).
„Nauczycielowi dyplomowanemu, który uzyskał tytuł honorowy profesora oświaty, organ prowadzący wypłaca jednorazową gratyfikację pieniężną w wysokości 6-miesięcznego ostatnio pobieranego wynagrodzenia zasadniczego” (KN, Art. 31).
Tak więc jeszcze ćwierć wieku temu profesorem zostawało się w szkole średniej mając lat dwadzieścia kilka – bo ważna i niepowtarzalna jest każda lekcja, przeprowadzona czy to przez młodego, czy przez starszego nauczyciela – a teraz można nie wcześniej, jak dopiero dobrze po czterdziestce. Czy jakiś socjolog scharakteryzował zbiorowość ludzi, jacy dosłużyli się tego zaszczytu?
Lecz zaszczyt jest w warunkach dzisiejszego hiper-populizmu przeznaczony dla każdego „pracownika oświaty”. To tak jak z ową dzisiejszą „maturą dla każdego”. Bo też – lecz i to też już było, ależ było, trzy pokolenia temu – „nie matura, lecz chęć szczera, zrobi z ciebie oficera”. Wynikają z tego, jak i dawniej, rozmaite nieporozumienia. Kilka lub raczej już kilkanaście lat temu pewna nauczycielka w średnim już wieku, pracująca dotąd w szkole podstawowej oraz w trzyletnim tzw. gimnazjum, znalazła zatrudnienie także w trzyletnim tzw. liceum. Dotychczas w pracy zwracano się do niej per „proszę pani”, lecz w owym tzw. liceum ten i ów powiedział do niej per „pani profesor” (jeszcze w tamtych niedawnych czasach!). „Ależ jaka tam ze mnie pani profesor?” – spuszczała wzrok nasza nauczycielka. Cóż, przynajmniej była szczera i uczciwa.
Karta Nauczyciela próbuje się jakoś uporać z doktorami nauk, jakim zachciewa się nauczania „w szkółce”. Zwracaliśmy już uwagę na to, iż w starych dobrych czasach obecność doktorów w szkole średniej nie była dziwna ani „kłopotliwa”, ale teraz, wobec lawinowej obfitości magistrów, licencjatów i nawet samych wspomnianych doktorów – jest. Swoją drogą, wiele dzisiejszych „doktoratów” są to pospolite fałszywki, o czym jedni ich autorzy wiedzą dobrze – co świadczy o ich złej woli i dyskwalifikuje jako naukowców i nauczycieli – lecz inni o tym nawet nie wiedzą, gdyż wszystko było przyklepywane „autorytetem” dzisiejszych łże-profesorów, któremu owi doktoranci ufali bezgranicznie – tym sposobem dowodząc swojej niedojrzałości, która ich dyskwalifikuje jako naukowców i nauczycieli. Nie bez powodów już lata temu wyodrębniono u nas kategorię „szkoły wyższej gotowania na gazie”, aczkolwiek patologia pseudo-nauczania i pseudo-nauki rozlała się także i na owe szkoły wyższe uznawane w poprzednich czasach za „renomowane” (dziś w piątej-szóstej setce rankingów światowych).
Wszystko to dzieje się oczywiście z wielką szkodą dla prawdziwych nauczycieli, doktorantów, doktorów i profesorów – bo tacy też wciąż jeszcze u nas są.
Doktor nauk w „szkółce” na przełomie ustroju szkolnego 6+3+3 i wznawianego 8+4 jawi się jako postać zbędna. „System” boi się takiego, aby się on na radzie pedagogicznej nie wymądrzał, pisem gdzieś tam na zewnątrz nie pisał, itd. Tak więc „system” żadnej „premii” ani „dodatku” za doktorstwo dla takiego osobnika nie przewiduje. Bezpodstawna byłaby więc wymówka, że doktora do pracy nie przyjmujemy dlatego, bo nas na to nie stać. Szkołą „drogą”, czyli kosztowną robi się dopiero ta, w której stopniowo wszyscy nauczyciele-nauczycielki dosłużą się owego stopnia „nauczyciela dyplomowanego”, pracującego za stawkę 184% „kwoty bazowej”.
Doktor nauk ma w szkole tylko tę pociechę, że ścieżka jego szkolnego „awansu zawodowego” jest, ale pod pewnymi dodatkowymi warunkami, nieco skrócona. Lecz samo poddanie doktora nauk, jak zresztą i każdego innego nauczyciela, owym wymogom „stażowo-awansowym” jawi się jako wymuszanie na nim swoistego regresu kulturowego. Słyszymy atoli, że tak się już dzieje również w szkołach wyższych, pod władzą zarówno dotychczasowej, jak i nowej ustawy regulującej funkcjonowanie tychże szkół.
Teraz więc mamy – co jasno, jak mało jaka treść, wynika z Karty Nauczyciela – ową prestiżową, lecz i płacową urawniłowkę pomiędzy nauczycielami, a w większości przecież nauczycielkami szkół różnych typów i poziomów, zakładów opiekuńczych, domów kultury, przedszkoli itd. W Karcie Nauczyciela pojęcie „licencjat” nie pojawia się; pojęcie „magister” tylko zaś w odniesieniu do „ekspertów z (ministerialnej) listy ekspertów” (sic!), którzy mają nieszczęsnego nauczyciela współegzaminować na kolejny „stopień awansu zawodowego” (KN, Art. 9g ust. 1, 11a). Jedno z drugim, w powiązaniu z tym, co wyżej powiedziano o doktorach nauk, implikuje osobną sztuczną hierarchię „pracowników oświaty” – od „stażysty” do „dyplomowanego” – niezależną od rodzaju ukończonych przez nich szkół i studiów, poziomu ich wykształcenia ani kultury i w rzeczy samej hierarchię pseudo-naukową (vide: Rozdział 3 „Wymagania kwalifikacyjne” oraz, jako szczególna a nie jedyna taka ciekawostka, Art. 10 ust. 5).
Przez wszystkie przypadki odmienia się za to w Karcie Nauczyciela hasło „odpowiednie przygotowanie pedagogiczne”. Że jest to typowy „pic na wodę”, wie każdy, kto poprzez powojenne dziesięciolecia miał okazję bliżej zetknąć się z problemem. Czy to doktor nauk, geniusz, znawca przedmiotu, nauczyciel z powołaniem, rzeczywisty przyjaciel młodzieży, z dwoma-trzema ukończonymi fakultetami, albo i jednym, byle gruntownie – to nie ważne. Oby tylko legitymował się w indeksie wystarczającą liczbą godzin „przygotowania pedagogicznego”.
Dorobek pozastudyjny, zwłaszcza ten zgromadzony na niwie społecznej, społeczno-wychowawczej, czy w dziedzinie twórczości też się nie liczy. Być w czasach szkolnych i studenckich instruktorem harcerskim lub zuchowym, całą młodość poświęcić takiej właśnie działalności, spontanicznej i bezinteresownej – to bynajmniej nie jest „w świetle prawa” żadne „przygotowanie pedagogiczne”. To się nie liczy! Nie z tego będą cię odpytywać egzaminatorki na stopień „kontraktowego”, „mianowanego”, ani „dyplomowanego”, bo zresztą na takim na przykład harcerstwie one same się nie znają, nie miały z tym nigdy do czynienia, nigdy nie wędrowały, nie biwakowały, nie szukały drewna na ognisko, ani wody do zawieszonego nad ogniskiem kociołka…
Prowadziłeś lub współprowadziłeś obozy dla młodzieży – sportowe, krajoznawcze, historioznawcze, kulturoznawcze, przyrodoznawcze, stałe, wędrowne, rowerowe, górskie, narciarskie, kajakowe, żeglarskie itp. I to nie jest ważne!
Pisałeś, publikowałeś, wobec innych wyrażałeś swoje zdanie, swoją opinię… To ty jesteś może nawet bardziej groźny, więc z tego powodu bardziej niepotrzebny w szkole, aniżeli wspomniany wyżej doktor nauk!
Pełniłeś jakieś kierownicze funkcje, odpowiadałeś za pracę jakiegoś zespołu, także w szkole… To ty jesteś zwyczajnie konkurencją do odstrzału!
I tak można jeszcze wyliczać, na co by trzeba poświęcić osobną publikację. Przypomina się korespondencja pewnego nauczyciela wymieniona kilka lat temu „z ministerstwem”, jaką przytoczył Sławomir N. Goworzycki w swojej książce pt. „Kobiety-Rewolucja-Kaznodziejstwo”. O tak! To te same „klimaty”.
Żeby pewnych kategorii osób nie dopuszczać do polskiej dziatwy lub po to by móc się tych osób łatwo pozbyć, wymyśla się kolejne sztuczne bariery, otwarcie bezprawne – jak na przykład przyjmowanie do pracy „na czas określony” tam, gdzie prawo nakazuje „na czas nieokreślony” – lub bariery przynajmniej „kontrowersyjne”. Czy ma pan „uprawnienia egzaminatora maturalnego?” – zapytano niedawno nauczyciela, który w przeszłości latami (ustrój 8+4), jak inni, egzaminował na maturze, ale jeszcze tej sprzed „testomanii”. Gdy w tamtych czasach przechodził przez Duży Dziedziniec Uniwersytetu Warszawskiego, jego uczniowie-absolwenci, teraz już studenci tegoż uniwersytetu, pozdrawiali go już z daleka i podchodzili by się z nim przywitać.
„Ja chcę znowu prowadzić lekcje z uczniami – odpowiedział nauczyciel. – Do tego nie potrzeba żadnych uprawnień egzaminatora”. Oj, brzydko, panie nauczycielu, brzydko… Ale, o „uprawnieniach egzaminatora” pisze się nie w Karcie Nauczyciela.
O tzw. nauczaniu dwujęzycznym – o którym Karta też nie traktuje – wypowiadamy się w przygotowywanej książce „Ustrój szkolny 7+5 dla Polski…” i jesteśmy przeciw. Aczkolwiek i ten „odcinek” obwarowano nowymi certyfikatami. Jeszcze nie tak dawno temu, już w „nowej Polsce”, pracodawca chcący się przekonać o znajomości obcego języka prezentowanej przez osobę ubiegającą się o pracę po prostu wdawał się z tą osobą w pogawędkę w danym obcym języku; dyrektor szkoły także. I już wiedział, co trzeba… A były przecież w indeksach stopnie z egzaminów zdanych na studiach, magisterskich, doktoranckich. Te stopnie są więc raptem nieważne, ale wynotowana z tegoż samego indeksu liczba godzin owego mętnego „przygotowania pedagogicznego” jakże ważna, nieustannie… ach, jak bardzo.
Powtarzamy, że podtrzymywanie i potęgowanie tych i innych fikcji nie wynika tylko z dzisiejszej głupoty i tępoty o PRL-owskiej proweniencji. „W tym szaleństwie jest metoda” – powiada Klasyk. Metoda selekcji zarówno wprost negatywnej – które to pojęcie w odniesieniu do kadr szkolnych, i nie tylko, pamiętamy z okresu właśnie PRL-u – jak i selekcji zamierzonej. Bo „oni” widzą to po swojemu i wiedzą dobrze, że: „Chcieć psa uderzyć, to kij się znajdzie”.
Jak to było w owej przedwojennej tabeli rang? Jeszcze tego nie sprawdzaliśmy. Na razie jednak niech obecny „stażysta” (w nauczycielstwie już tylko ten płacowy!) odpowiada stopniowi podporucznika w hierarchii oficerskiej; „kontraktowy” – stopniowi porucznika; „mianowany” – stopniowi kapitana; „dyplomowany” – stopniowi majora. Wszystko się zgadza; w takim bowiem układzie będziemy mieli ten piąty, odpowiadający stopniowi pułkownika w wojsku stopień i tytuł, jak dawniej, profesora szkoły średniej, zarezerwowany tylko dla osób uczących w szkole średniej, włącznie z tymi, jakie pracę w tejże instytucji dopiero rozpoczynają (a dla nich: podpułkownik). Aliści do kogoś, kto uczy nie tylko w szkole średniej, lecz także w szkole podstawowej (do tego by zachęcał stary Kwintylianus) lub w innego jeszcze rodzaju placówce oświatowej, też można i należy, zwyczajowo, zwracać się per „panie profesorze” – „pani profesor”. Jak dawniej, po prostu, jak dawniej, poprzez pokolenia… Nihil novi…
Co jeszcze, w ramach rozbijania ducha i litery dzisiejszej Karty Nauczyciela? W Art. 1 czytamy: „Ustawie podlegają… Ustawie podlegają również…”, po czym następuje wymienianie – jak się okazuje – wprost dziesiątek typów zawodów nauczycielskich, wśród których znajdujemy też „nauczycieli (…) zatrudnionych na stanowiskach (…) w urzędach organów administracji rządowej (sic!)”, „wychowawców i innych pracowników pedagogicznych zatrudnionych w publicznych kolegiach pracowników służb społecznych (sic!)”, czy też „pracowników zatrudnionych w Ochotniczych Hufcach Pracy na stanowiskach wychowawców, pedagogów oraz na stanowiskach kierowniczych (sic!)”.
Tak wiele tego, lecz nie wymienia się tam nauczycieli domowych, czyli guwernerów i guwernantek. Ale w tej sprawie i w kwestiach z nią powiązanych, jak m.in. cokwartalne acz przeprowadzane w szkołach egzaminy eksternistyczne, odsyłamy do naszego artykułu pt. „Zasady nauczania domowego checks and balances”, dostępnego w archiwum (zakładce) portalu „Magna Polonia”, lecz wydanego też w książkowym zbiorze pt. „Pod naporem nowoczesności. Wybór artykułów z portalu ‘Magna Polonia’ tom 1”, Lublin 2019.
Okazuje się zatem, że do Karty Nauczyciela potrzeba też coś dopisać, a nie tylko z niej usuwać. Wiele wypadałoby usunąć, jak z innych, tak i z Rozdziału 4 „Nawiązanie, zmiana i rozwiązanie stosunku pracy” – które to zagadnienie już wyżej poruszaliśmy. Lecz dodać by tam trzeba wymóg odpisywania przez dyrektorów szkół na owe CV, czyli w praktyce podania o przyjęcie do pracy składane przez osoby, których się do tejże pracy nie przyjęło.
Dlaczego mnie nie przyjęto? Kto i z jakich powodów okazał się ode mnie lepszy? Ilu było chętnych? Co to za w istocie tajny konkurs, w którym przegrywam wciąż nie znając jego zasad, ani nawet nie wiedząc ilu i jakich miałem rywali?
„Proszę chociaż powiedzieć, czy przyjęliście kobietę czy mężczyznę, osobę młodszą czy starszą”. „Nam nie wolno udzielać takich informacji” – odpowiada sekretarka.
Kodeks Pracy pozwala wszakże w takiej sytuacji na dochodzenie swoich praw, również tych mierzonych gotówką, także wobec pracodawcy, jaki nas nie przyjął (więc nie tylko wobec tego, który nas wyrzuca). Jednakże dyrektorki szkół chyba odbyły jakieś w tym zakresie utajnione szkolenia, gdyż – jakby się umówiły – w ogóle nie reagują na podania o pracę osób odrzuconych, tym sposobem pozbawiając owe osoby należnych im praw w postaci posiadania dokumentu, z jakim mogłyby one – ci odrzuceni – udać się do Sądu Pracy. Czy taki sąd rzeczywiście dla nieboraka coś z korzyścią zasądzi – tego nie wiemy. Kodeks Pracy, w takich przypadkach, w rzeczy samej niewiele pociechy ofiarowuje.
„System” więc ma się dobrze i nie zważając na obowiązujące prawo broni się skutecznie. Jakże skuteczną metodą obrony każdego urzędnika jest zachowywanie się tak, jakby nikt w danej sprawie nigdy się do niego nie zwracał.
Ale nie na tym koniec… Czy nie, po prostu, jawne losowanie powinno by, ale w szkołach tzw. publicznych, w „budżetówce” – bo prywatny zrobi jak zechce – rozstrzygać o przyjęciu kogoś na wakujące nauczycielskie stanowisko? Wobec malejącej liczby dzieci i klas do uczenia i rosnącej liczby osób pragnących wykonywać zawód nauczycielski w szkołach, dziś w Polsce, przeważnie „budżetowych” właśnie.
Wiemy o czym tu piszemy, ależ wiemy doskonale… W obecnym stanie rzeczy do polskiej dziatwy i młodzieży mają albowiem dostęp tylko osoby o określonej charakterystyce – co widzimy wszyscy. Inne zaś osoby, dzięki którym szkoła polska, przynajmniej tam dokąd te osoby by dotarły, mogłaby się pozbyć dławiącego ją od wielu lat ciężkiego i niebezpiecznego marazmu, do wykonywania zawodu nauczyciela nie mają w praktyce dostępu. Oto jest „równość obywateli wobec prawa” oraz wykonywanie pracy w wyuczonym zawodzie jako niedostępny przywilej, nawet tej pracy marnie wynagradzanej, jak nauczycielska w Polsce dzisiejszej (lecz także wczorajszej i przedwczorajszej).
A nam tu prawią, jak to w stanie wojennym niektórych nauczycieli wyrzucano z pracy „za politykę”. To prawda! Aczkolwiek wtedy ową „polityką” zajmowała się w skali kraju mała garstka nauczycielstwa, zaś jego przytłaczająca większość dawała zawsze, choćby i milczące, lecz jednak poparcie dla tamtego reżimu.
Lecz prawdą jest i to, że w dzisiejszych czasach wielu nauczycieli nie ma szans ani podjąć pracy w zawodzie, ani do niej powrócić. Rezultat jest więc ten sam, jak wówczas – jesteśmy wykluczeni, zostajemy „na lodzie”. Bo ta sama lub podobna jest charakterystyka socjologiczna ogółu nauczycielstwa, jakie wtedy, w stanie wojennym, bynajmniej nie było z pracy wyrzucane, a teraz, w nowym już pokoleniu, cieszy się owym przywilejem wykonywania pracy z dziećmi i młodzieżą. Ile to się musiało zmienić, aby nie zmieniło się nic?
Wzmiankujemy tu o kwalifikacjach nauczycielskich. Komu to nie można w Polsce odmówić zatrudnienia, także w szkole, niech sobie PT Czytelnicy przeczytają w osławionym, bo o tym właśnie traktującym artykule w Kodeksie Pracy. Przysłowiowego „złodzieja” jako nauczyciela (i innego pracownika) przyjąć do pracy chyba wciąż jeszcze nie można, ale przysłowiową (…) już by się dało (KP, Art. 18/3a).
Ktoś niedawno zażartował, że jak tak dalej pójdzie, to w Polsce, w polskich szkołach, do nauczania polskiej młodzieży, na nauczycielki będą przyjmowane już nie Polki, ale kobiety obcej narodowości; analogicznie ma się dziać z nauczycielami-mężczyznami. Żartował, pusty trzpiot, ponieważ był nieoczytany w zakresie obowiązującego prawa. A ono wyraźnie nakazuje w Karcie Nauczyciela następująco: „Stosunek pracy z nauczycielem mianowanym i z nauczycielem dyplomowanym nawiązuje się na podstawie mianowania, jeżeli: posiada obywatelstwo polskie, z tym że wymóg ten nie dotyczy państwa członkowskiego Unii Europejskiej, Konfederacji Szwajcarskiej lub państwa członkowskiego Europejskiego Porozumienia o Wolnym Handlu (EFTA) – strony umowy o Europejskim Obszarze Gospodarczym” (KN, Art. 10 ust. 5 pkt. 1).
My to jeszcze zrozumiemy, że jakiś „native speaker”, aby polskie dzieci obcego języka uczyć. Ale żeby tak każdy nauczyciel, „mianowany i dyplomowany”, mógł być u nas obcoplemienny? W jakim celu? Nie dość było stulecia szkoły zaborczej, pruskiej i moskiewskiej? Nie dość było szkolnych udręk XX wieku? Gdzie są „Syzyfowe prace” – ulubiona lektura w szkole PRL-u? Tylko patrzeć, jak na nauczycielki dla naszych polskich dzieci, tanie i posłuszne (do czasu?), zacznie się nam przysyłać obywatelki państw z obszaru byłego Związku Sowieckiego, zwłaszcza tych, w jakich formułowane są pretensje terytorialne pod adresem dzisiejszej Polski. Lecz i z nieco dalszych stron też by się pojawiły chętne obcoplemienne osoby, nie bez powodu starające się o ten nieszczęsny polski paszport. Jak półkolonia, to półkolonia… a może i cała kolonia. Kondominium pod zarządem powierniczym – przed czym ktoś ostatnio tak namiętnie nas ostrzega. Na terenie kolonii prowadzi się więc obcą kolonizację. Nieprawdaż?
* * * * *
I może jeszcze jeden wypad ku treściom zawartym we wspomnianej już, a przygotowywanej obecnie książce pt. „Ustrój szkolny 7+5 dla Polski…”. Oto w dniu 4 lipca 2019 roku radio podało, że już zostały sprawdzone i ocenione tegoroczne „matury” (my obecnie bierzemy ten wyraz w cudzysłów), które zdawano wszakże o bite dwa miesiące wcześniej, w pierwszej połowie maja! Wierzyć się nie chce, że po raz już chyba dwudziesty nasz naród toleruje coś takiego, pamiętając wszak dobrze czasy, kiedy to uroczyste „rozdanie matur” odbywało się zwykle w drugiej dekadzie czerwca, zawsze przed zakończeniem roku szkolnego. Lecz wyniki egzaminu uczniowie poznawali na bieżąco, już w maju, najdalej w początkach czerwca; wyniki egzaminu ustnego jeszcze przed opuszczeniem budynku szkolnego w dniu zdawania tegoż egzaminu, wyniki egzaminu pisemnego kilka dni po zdawaniu tegoż. Komputerów wtedy nie było! Lecz i nie było żadnych powodów, aby zwlekać z tym aż dwa miesiące! Osobnych „uprawnień egzaminatora maturalnego” też nie było i dzięki temu egzaminatorem maturalnym był każdy nauczyciel, z którego przedmiotu zdawano maturalny egzamin, lecz także nauczyciel przedmiotu pokrewnego uczestniczący w egzaminach ustnych. O, tak!
Otóż właśnie! Pamięć. Podparta zapisem. Pamięć tych lepszych praktyk, jakie porzucono, a do jakich można wszakże powrócić. Lecz przede wszystkiem – tu i teraz trzeba wiedzieć, czego my sami właściwie chcemy, a czego nie!
Marcin Drewicz, lipiec 2019
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!