My, w średnim wieku, dobrze jeszcze pamiętamy stanowiące od dawna kanon literatury dziecięcej wiersze i opowiadania autorstwa Ewy Szelburg-Zarembiny (1899-1986) i przecież tylu innych wybitnych polskich pisarek i pisarzy tamtego pokolenia tworzących dla dzieci. Temat to rozległy i nie nam tu go dzisiaj rozwijać. Atoli komunistyczna cenzura dobrze pilnowała, aby do dziecięcych uszu i oczu (ilustracje) nie dotarły niektóre utwory tamtych autorów. A i sami ci autorzy i autorki, jak i liczni inni ludzie żyjący w tamtych niełatwych czasach, nierzadko poddawani byli próbom, które różnie przydarzało się im znosić.
Wszelako „Legendy żołnierskie” są jednym z wcześniejszych utworów napisanych przez Ewę Szelburgównę, wtedy osobę nieco ponad dwudziestoletnią; pierwsze i do roku 1997 – jak rozumiemy – ostatnie ich wydanie miało miejsce w roku 1924. Tak to w Polsce mogą, a właściwie to wcale nie mogą być podziwiane literackie perełki – aż 73 lata kwarantanny! Tyle samo, i w ramach prawie tej samej cezury trwała Rosja Sowiecka. Ileż to roczników naszej dziatwy nie miało dostępu do „Legend żołnierskich” i w ogóle nie wiedziało o ich istnieniu (i o istnieniu wielu innych wybitnych utworów ojczystej literatury też); roczników tyleż dziecięcych, co i rodzicielskich, a także babcinych i dziadusiowych (!). Pamiętne lata 90. XX wieku były wszakże okresem przywoływania w Kraju wielu tamtych, przedwojennych lub emigracyjnych tekstów.
Chwała i wdzięczność tym polskim wydawcom-odkrywcom, od których te teksty otrzymywaliśmy wtedy i otrzymujemy nadal! W niektórych dziedzinach humanistyki, beletrystyki i sztuki uniwersyteckie wydziały, instytuty i katedry zostały u nas wręcz zastąpione, wyręczone i wyprzedzone (sic!) właśnie przez wydawców, a z nimi też przez dystrybutorów i księgarzy. Czy to aby nie do nich właśnie sam Zbigniew Herbert kierował ostatnie publiczne słowo przed swą śmiercią?
A co do tych wydziałów i innych takich, to z dawna już rozbrzmiewały głosy, aby to-to zlikwidować i rozpędzić, a na ich miejsce powołać nareszcie te prawdziwe – rzeczywiście… naukowe.
„Legendy żołnierskie” jest to zbiór utworów niezwykłych, gdyż przeznaczonych wprawdzie do czytania małym dzieciom, pełnych radosnego optymizmu i zarazem traktujących o… śmierci. Skąd taki pomysł twórczy dwudziestolatki Sprzed Stu Lat? Otóż pomysł podsunęło – jak to zwykle bywa – samo życie, lecz właściwie to wcale nie życie, nie to doczesne, lecz… śmierć właśnie. Sto Lat Temu, w czasie już drugiego w tamtych latach najazdu bolszewickiego na Polskę, Ewa Szelburgówna, wówczas studentka Uniwersytetu Jagiellońskiego, jak wiele innych ówczesnych młodych polskich dziewcząt i kobiet zaciągnęła się na ochotnika do służby sanitarnej w szpitalu polowym (jak się o tym dowiadujemy, ale nie z Wikipedii, sic!).
No i tam się ta wrażliwa i chłonna osoba napatrzyła co niemiara, i nasłuchała, i naodczuwała, i współczuła serdecznie całemu temu bezmiarowi ludzkiego nieszczęścia, jaki wraz z całym personelem szpitala starała się ona opanować i uśmierzyć.
Wielu takie wspomnienia i obrazy zatrzymuje w sobie, obawia się ich, także po latach opowiada o nich niechętnie nawet wtedy, gdy proszą o to wnuki. Ewa Szelburg przeciwnie – nie dość, że uchwyciła transcendentny sens tych wielkich i strasznych wydarzeń, jakich była świadkiem i uczestniczką, to jeszcze wkrótce po zakończeniu tamtej wojny, u progu lat 20. XX wieku dała nam – dzieciom ówczesnego i następnych pokoleń, lecz i dorosłym także – genialne w swym pięknie i prostocie wyjaśnienie.
Otóż tam, na dole, na ziemi, ludzie jak dawniej, tak i teraz, toczą pomiędzy sobą krwawe zmagania. A Niebo na to patrzy. Czy raczej – że spróbujemy usadowić się w poetyce „Legend…” – z Nieba na to w dół spoglądają… I przyglądają się owym duszyczkom młodych polskich żołnierzyków, jakie, pokrwawione, a liczne spośród nich strasznie zmasakrowane, wytrwałym niekończącym się pochodem wspinają się po Drodze Mlecznej… do Nieba właśnie. Bo bolszewicy przecież nie.
I jak tu małe dziecko ma się tym wszystkim nie cieszyć, skoro na tych młodych polskich obrońców Wiary i Ojczyzny czeka tam, w Niebie, sama Panienka Przenajświętsza z Małym Jezuskiem, i wita ich tam najserdeczniej. Nie dość, że czeka, to co raz to podejmuje Ona interwencje, tam na dole, przecież jako Orędowniczka Nasza, słysząc wciąż z ziemi te niezliczone, a jakże szczere i żarliwe błagania o pomoc. Polskim żołnierzykom pomagają także Święci Pańscy, jak również co poniektóre Pyzate Aniołki, jakie się tym lub innym sposobem tu na ziemię przybłąkały (sic!). Ale te potężne Hufce Anielskie pod przewodem Świętego Michała Archanioła też szturmują przeciwko wspierającym bolszewików tłumom diabelskim.
Przyznacie sami, że wynik takiego starcia mógł być tylko jeden. I był! Wojna ze złem wygrana, a polegli w niej bohaterowie zbawieni na wieki. Cieszą się dorośli, cieszą się polskie dzieci, dziękują Przenajświętszej Panience i sławią Ją pod Niebiosy…
A teraz wejdźmy w rolę odważnego teologa i trochę… poteologizujmy. Czy po amatorsku? Niech PT Czytelnicy sami ocenią.
Przecież sam Franciszek Adam Arciszewski swoją nie do podważenia analizę wydarzeń wojennych z lata 1920 roku zatytułował właśnie na sposób… teologiczny, krótko i zwięźle: „Cud nad Wisłą”. Starajmy się więc brać wzór z najlepszych.
Tutaj ostrzeżenie (!) – przed tymi rozmaitymi mędrkami „z tytułami”, którzy, jak co roku, także i w bieżącym roku Setnej Rocznicy będą publicznie w massmediach coś-tam majstrować przy tym Cudzie. Że to nie aby tak, że to aby inaczej… Takich zarozumiałych łebków w każdym wieku – bo w tym najwyższej wagi przypadku niech nic nie będzie dla nas przeszkodą – trzeba natychmiast „gasić” wskazując na Arciszewskiego. „A czy pan profesor wie, kto to był F.A. Arciszewski i czym się zasłużył?”. To niewinne pytanko powinno wystarczyć… A przecież nie jeden tylko Arciszewski. Wojnę bolszewicką wygrał wszakże cały ten niezwykły ówczesny Legion Rycerski, który następną po niej drugą wojnę światową przegrał, niestety… I słuch po nim zaginął. Czy zupełnie…?
Zatem – teologizujemy! Oto w historiografii, czy może raczej w historiozofii funkcjonuje pojęcie „Armia Boga”, wykorzystywane dla opisu zwłaszcza wypraw krzyżowych podejmowanych do Ziemi Świętej lub na Półwyspie Iberyjskim. Jeśli się tym pojęciem posłużyć dla dziejów Europy XX wieku, to „Armia Boga” – jeśli rzeczywiście to zjawisko tak właśnie wolno nam nazywać – wystąpiła tam na dużą skalę przynajmniej dwa razy: na ziemiach polskich (przedrozbiorowych) w latach 1917-1920 oraz, nieco później, w Hiszpanii w latach 1936-1939; zatem na katolickich wschodnich i zachodnich rubieżach Europy. I w obydwu tych przypadkach owa „Armia Boga” zwyciężyła, całkiem dosłownie, w wymiarze doczesnym, ziemskim, fizycznym, militarnym. Bo też w obydwu tych przypadkach przeciwnik był – że pominiemy rozróżnienia narodowe, etniczne czy geograficzne – ten sam: komunistyczna bezbożnicza Rewolucja (w Hiszpanii „ubogacona” innymi jeszcze lewicowymi kierunkami; w Rosji, do czasu, także).
Dodajmy i to – skoro się w tamtej epoce wydarzyło – że tejże Rewolucji rosyjska Kontrrewolucja prawosławna pokonać nie zdołała. Tak po prostu było.
Co się działo dalej? To już kolejny temat. Dość powiedzieć, że w Polsce owoce wiekopomnego zwycięstwa zaczęto marnować już w pierwszych powojennych latach. Złożona to sprawa. W Hiszpanii natomiast, która w pierwszej dekadzie po roku 1939 znajdowała się w trudniejszej międzynarodowej sytuacji, aniżeli Polska w pierwszej dekadzie po roku 1920, przez prawie dwa pokolenia radzono sobie pomimo to całkiem dobrze. Lecz i tam także nastał kiedyś czas owego marnotrawstwa.
Oto, do jak daleko posuniętych rozważań pobudziły nas wzruszające do głębi i dla małych dzieci przeznaczone „Legendy żołnierskie” Ewy Szelburg-Zarembiny. Nie, nie żaden daleki świat. Przeciwnie – rodzima ukochana polska niwa, wierzba, miedza, szemrząca brzezina, mgły nad ruczajem, maki, fiołki, macierzanka… Tu i wtedy – na ziemi polskiej roku 1920, uświęconej krwią serdeczną polskich żołnierzyków na niej zalegających, na pobojowisku, po którym Matka Przenajświętsza się przechadza i czyste dusze Jej wiernych obrońców troskliwie unosi do Nieba.
Nie we wszystkich opowiadankach jest atoli mowa o śmierci, tej z kosą – o, tak – która a to się szybko uwija, a to się ociąga, a to z pewnych przyczyn musi czekać i czasem się jednak nie doczekać, tym razem; a może i zagapić też jej się przydarza.
Autorka stara się nie zapominać o nikim, w swoim szpitalu polowym mając zapewne reprezentację całego Wojska Polskiego, wszystkich jego broni i służb. Wszyscy są potrzebni, a ofiara trudu i cierpienia ich wszystkich jest ważna. Niebiosa i Moce Niebios spoglądają więc na dół na konanie lub na nie związane jeszcze z samą śmiercią trudy: oczywiście piechura (bo to jest liczebnie trzon każdej armii), i ułana, i artylerzysty, i sapera, i lotnika, i innych jeszcze.
W pięknie, kolorowo ilustrowanym zbiorku z roku 1997 opowiadanek-legend jest piętnaście. Szukajcie, kupujcie, czytajcie, rozważajcie, pojmujcie, zrozumcie, odczuwajcie, wzruszajcie się, zachwycajcie się…! Czy aby także i Sławomir N. Goworzycki nie zachwycił się i nie zainspirował „Legendami…” Szelburg-Zarembiny? Zapytujemy o to przypominając sobie niektóre sceny i opisy z kart „Tamtego lata…”, zwłaszcza te z nadrzecznych błoni opodal Borkowa nad Wkrą, i inne jeszcze…
Atoli „Legendy żołnierskie” aż proszą się o jubileuszowe wydanie AD 2020 – na Stulecie Zwycięstwa nad Rewolucją.
Ewa Szelburg-Zarembina, „Legendy żołnierskie”, Poznań 1997
Marcin Drewicz
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!