Felietony

LGBTerror i przejęzykowienie, czyli o wspólnym błędzie lewicy i „prawicy”

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

Spór o to, czy  facet może się uznawać za kobietę, słonia, drzewo, emeryta, czy kometę, stanowi ilustrację chorób zachodu, a szczególnie przejęzykowienia i antytradycjonalizmu. Pokazuje też że znaczna część prawicy  myśli de facto (nie na poziomie deklaracji, ale realnych mechanizmów myślowych) podobnie do wrogiej  jej lewicy.

Te same środowiska, które walczą o tolerancję, o zerwanie z pętami sztywnych norm, co chcą relatywizmu płciowego nie widzą, że w tym sprowadzaniu tożsamości płciowej do poczucia, a jednocześnie zwalczając tych, co chcą ich nazywać inaczej, niż oni sami chcą, po prostu narzucają innym, swoje własne rozumienie słów. Otóż słowo „mężczyzna”, w tradycjach dotychczasowych oznaczało osobę o konkretnych cechach fizycznych, rożniących ją od pod innymi względami podobnej osoby, ale zwanej z uwagi na owe różnice kobietą. Role kulturowe tych płci są w owym rozumieniu wtórne wobec cech fizycznych. Oni teraz pod to słowo podstawiają nowe znaczenie: Dla nich „kobieta” czy „mężczyzna”, to wyraz jakiegoś indywidualnego poczucia, tym bardziej niesprecyzowanego iż te same środowiska odrywają te słowa nie tylko od cech fizycznych, ale i od tradycyjnych ról społecznych i stylów zachowań.  Co jest wobec tego podstawą tożsamości tego poczucia? Nic. Samo słowo. A ściślej jego literalne brzmienie i zapis. Sola Scriptura.

Zilustrujmy to sobie na przykładzie drzewa:

Problem?  Masło maślane:

Jeśli “drzewo” ma oznaczać poczucie bycia drzewem, to  dalej nie wiemy, co to jest “drzewo”. Nie ma znaku jest tylko znacząca. Samo Słowo. Samo Pismo

Do czego to poczucie się odnosi? Do niczego. W miejscu znaczonej mamy zbiór pusty. Oznacza to brak znaku. Ale wobec potrzeby zapełnienia tej próżni przez ludzki mózg znaczeniem słowa drzewo jest samo to słowo. Samo słowo. Albo samo Pismo. Sola scriptura.

Pomylenie polega tu na faktycznym odrzuceniu znaczenia, jako podstawy tożsamości zjawisk.

Gdy ktoś twierdzi, że czuje się koniem, drzewem, czy wodą i ma pretensje, że inni go tak nie chcą nazywać, to okazuje się, że to nie inni narzucają mu tożsamość, ale to on próbuje całemu światu narzucić swoje oderwane od wszelkich tradycji rozumienie słów, którymi się określa.  Wobec tego nie polemizuje on z owymi innymi, bo Ci inni mają na myśli zupełnie co innego.

Jedyna wspólność między nimi, to literalne brzmienie słowa. Realnym przedmiotem sporu o znaczenie winno być zaś… to znaczenie, nie samo brzmienie. Gadają jakby spierali się o znaczenie, a de facto kłócą się o definicje słów. Uparcie oszukują siebie i innych, że robią co innego niż robią. To kolejny przykład oderwania języka od rzeczywistości.

Owo oderwanie jest o tyle zgubne, że obiektywną cechą języka jest jego konwencjonalność, rozumiana jako zależność od tradycji, a nie od widzimisię jednej osoby bądź pokolenia. Bez tej zależności język nie spełniałby swojej funkcji, jaką jest komunikowanie się z innymi. Gdyby bowiem każdy wymyślałby sobie nowe znaczenia słów, nowe słowa, a nawet  oderwane od tradycji języki, to nie byłoby żadnej gwarantowanej wspólnej podstawy umożliwiającej wzajemne rozumienie, dialog i spór. Ten, kto mając fizyczne cechy uznawane dotąd za męskie określa się kobietą w oparciu o własne li tylko poczucie, nie spiera się bowiem z tymi, którzy nazywają go mężczyzną. Mija się z nimi, bo używając tego samego brzmienia, ma na myśli co innego. Spiera się z samym soba. Z własnym mylnym mniemaniem o ich mniemaniu.

Spiera się o to, by mógł sobie pod słowo dane mu przez tradycję z góry, a więc nie będące jego własnością podłożyć zupełnie inne znaczenie. W ten sposób dokonuje zawłaszczenia słowa, aktu terroru wobec społeczności, tradycji i wobec obiektywnej natury języka, który z racji swej funkcji, nie może być konstruowany w oderwaniu od tradycji. Jego cechą jest narzucenie i odgórność. Bez tego przestaje być językiem. Niby używa tego samego słowa, co inni, ale zupełnie inne znaczenie pod to słowo podstawia.

Powiedziałem tu o terrorze , wszak to narzucanie własnych rozumień na język, który jest własnością wspólną danej społeczności jest jak wprowadzanie do wspólnego powietrza śmierdzących, czy trujących substancji bądź hałasów, których inni sobie nie życzą, tłumacząc to własnym poczuciem, indywidualną kreatywnością i potrzebą ekspresji. Znamienne jest to, że bardzo często Ci sami, co walczą o to mogli smrodzić język i rzeczywistość oraz społeczności własnymi definicjami płci, zaburzającymi ich funkcjonowanie, walczą jednocześnie o „czyste powietrze” i pastwią się nad tymi, co palą w piecach.

Analogiczne zjawisko ma miejsce po przeciwnej stronie barykady, wśród atakowanej przez ideologię LGBTQ…  i lewicę prawicy. Otóż Na prawicy mają miejsce ciągłe spory o liberalizm, nacjonalizm(tu akurat również lewica wspiera część nominalnej prawicy) Wszystkie te spory opierają się na mijaniu się polegającym na używaniu tego samego literalnego brzmienia słów, ale w zupełnie innym znaczeniu. W sporze tym jedna ze stron, lub obie strony traktują de facto znaczenia, jakby były przyspawane przez jakieś obiektywne siły do słów. Bronią własnej konwencji, własnej zupełnie oderwanej od wszelkiej tradycji nowej definicji, zapominając żę są inne, usankcjonowane tradycją rozumienia.

Jak bowiem narzucenie/ogólność powiązania słowa z konkretnym znaczeniem jest obiektywnym faktem, tak kolejnym faktem jest konwencjonalność/subiektywność tego powiązania. Inaczej: Język, żeby spełniał swoją funkcję komunikacyjną musi być w pewnym trzonie dany z góry przez tradycję, musi nazywać konkretne rzeczy, ale z drugiej  strony te tradycje powiązań z konkretnymi obiektami i ideami są różne, zmienne, subiektywne. Jedno i drugie!

Genderyści tylko deklarują tolerancję i otwartość a w efekcie głosza to samo, co niektórzy ze zwalczanych przez nich „prawicowców”. I jedni i drudzy w praktyce(w deklaracjach temu zapewne zaprzeczą) realizują wewnętrznie sprzeczne przejęzykowienie, czyli traktowanie słowa, jakby w nim samym była jakaś istota, jakieś znaczenie. Jakby samo słowo „mężczyzna” było swoim znaczeniem, albo jakby samo słowo „liberalizm” miało jakieś obiektywne jedno poprawne znaczenie obiektywnie przywiązane  do niego. I jedna i druga postawa to błąd.

Spotykana bywa na szeroko rozumianej „prawicy” postawa wrzucania wszystkich do jednego worka i przeświadczenia, że np.  słowa „liberalizm”, „wolnościowiec” mają jakieś jedno znaczenie „poprawne” przyspawane obiektywnie przez pana Boga do konkretnych słów. To jest sprzeczne z obiektywną wiedzą nt. tego, czym jest język, czym jest kontekst społeczny, kulturowy, czy sytuacyjny. Dlatego nieuprawnione jest twierdzenie, że bredzi ten, kto nazywa się katolickim wolnościowcem, albo wolnościowym katolikiem. Brednią jest twierdzenie, że definiując wolnościowość tak, by była zgodna z katolicyzmem źle nazywa.

Złe/sprzeczne ze sobą mogą być konkretne znaczenia słów takich jak nacjonalizm, czy liberalizm ale nie wszystkie, ale nie same słowa! No i złe z perspektywy jakiegoś światopoglądu. Trzeba ustalić o które znaczenia chodzi i nie można rozciągać używanych przez nas znaczeń na wszystkich, którzy tych słów używają.

Jeśli ktoś atakuje używanie słowa „liberalizm”, to tak samo powinien zwalczać „nacjonalizm”, ponieważ na zachodzie ten termin również co innego znaczy. I jeśli ktoś twierdzi, że również słowo „wolnościowiec” jest obarczone koniecznie konotacjami z np. „anarchokapitalizmem”, to powinien również słowo „narodowiec” uważać za koniecznie przywiązane do „pierwotnych” źródeł nacjonalizmu zachodniego.

Dlatego osobiście proponuję rezygnację z określeń „nacjonalista” i „liberał”, na rzecz określeń „wolnościowiec” i „narodowiec”. Przynajmniej roboczo, na jakiś czas.  Ale nie próbuję wmawiać tym, co używają słów „nacjonalizm” i „liberalizm”, że robią jakiś obiektywny błąd i nie powinni, jakby znaczenia były przyspawane do słów przez przyrodę, jakby kontekst był czymś trwałym i niezmiennym, albo jakby był jeden dla wszystkich ludzi w naszych czasach. Kontekstów jest wiele,  jedne są faworyzowane, a inne umniejszane. Nie ma jednego człeka współczesnego(co zresztą zauważył  trafnie Tomasz Dekert nieco innymi słowami wskazując na niezasadność tzw. „reformy liturgicznej” uzasadnianej potrzebą dostosowania, „aggiornamento”. Rytuał Mszy świętej właśnie właśnie dzięki temu może być podstawą naszej wiary, że przekracza zmienne mody, jest nam dany z góry, niezależny od widzimisię epoki. Z językiem jest w nieco węższym co prawda zakresie, ale podobnie – jego celem jest dogadywanie się z innymi a to możliwe jest dlatego, że ten język jest nam przez przodków narzucony, o czym już wspominaliśmy).  “Wolnościowość” proponuję odróżnić od zachodniego liberalizmu, podobnie jak narodowców, od nacjonalistów zachodnioeuropejskich.

Z nauką(odezwą się tu być może CI, co próbują narzucić innym redukcjonistyczne ograniczenie znaczenia słowa „nauka”, do nauk współcześnie  zinstytucjonalizowanych) np. katolicką może być niezgodna konkretna treść. Nie samo brzmienie słowa. A słowa mają to do siebie, że w ustach różnych ludzi znaczą co innego. Ja sam wychowałem się na używaniu słowa “liberalizm” do określania złego zjawiska, ale nie próbuję wmawiać innym, że to słowo ma jakieś “właściwe” znaczenie. Takie podejście to przejaw protestanckiego przejęzykowienia, przecenienia roli słowa przez małe “s”. Takie podejście sprawia, że zachowując dokładne brzmienie ewangelicznych słów(a raczej ich tłumaczeń, co do których istotowej subiektywności też się oszukujemy), tracimy z oczy Znaczenie, o które chodziło Chrystusowi. Stajemy się wszakże bezbronni wobec znaczeń podsuwanych nam przez formy zewnętrzne, bośmy uprzednio uznali te formy za obojętne, albo wręcz za zasłaniające właściwą treść. Tymczasem treść słowo jest poza słowem: w rzeczywistościach do których to słowo odsyła.  Bo Logos, czyli Słowo, to przede wszystkim Rozum-Sens… Ale właśnie dlatego proponowałem by zamiast używać słowa „liberalizm”, zaakceptować jego potoczne rozumienie i zamienić je na słowo “wolnościowiec”.

Podobny błąd ma miejsce w przypadku tych, którzy próbują czytać Pismo Święte i inne pisma literalnie, tzn. w oderwaniu od tradycji, od kontekstu, którzy w ten sposób ulegają rozmaitym prezentyzmom i archeologizmom, czyli sytuacjom, gdy pod słowa podstawiają współczesne ich znaczenia…

Mamy tu więc kolejny, wybitny przykład przejęzykowienia. Do tego samego sprowadza się analizowany w innym miejscu antyformalizm tych, co mówią, żę nie liczy się forma, ale treść, że najważniejsze to co w sercu. Okazuje się on o tyle niekonsekwentny, że jedynym nośnikiem rzekomej treści okazuje sięw nim słowo, np. słowo „treść”, tyle że bez oznaczanej formy, ono samo staje się pustą formą.

Jak to się stało? Być może tak, jak w przypadku  diachronicznego napięcia między modernizmem a posmodernizmem(ten należy przeanalizować w innym miejscu, co też zrobiłem w książce „Katologiᵏa. Lek na Zarazę Zachodu”

Powodem sporu między tymi postawami było to, w czym się zgadzają: fałszywa definicja sytuacji i radykalne przeciwstawianie subiektywizmu obiektywizmowi, przypominające wcześniejsze przeciwstawianie realizmu idealizmowi.

Otóż związek słowa ze znaczeniem może być obiektywny i subiektywny zarazem tak, jak na ziemi może być i dzień i noc zarazem. Zależy gdzie. I skrajni realiści i skrajni idealiści-relatywiści są… skrajnymi idealistami, wszak Ci pierwsi gubią z oczu realną i obiektywną subiektywność słowa, ci drudzy zaś tracą z oczu fakt, jak bardzo realne jest narzucanie innym własnej nierelatywnej definicji oderwanych od rzeczywistości, jakby były obiektywnie i nietolerancyjnie przyspawane przez przyrodę do słów.

Bełkotem wbrew pozorom nie jest tu sam powyżej dokonany opis, ale to, co w nim opisane. Jedynym sposobem na wyplątanie się z tej pajęczyny zaprzeczeń jest wyzwolenie się z fałszywych alternatyw, poprzez zaobserwowanie obiektywnych cech języka, jedną z których jest jego… subiektywność 😉 A raczej subiektywność obiektywnie istniejących i narzuconych z zasady językowych tradycji i konwencji. Jedno i drugie. Subiektywność i obiektywność. Coincidentia oppositorum+

Jan Moniak

 

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!