Felietony

O REFORMĘ SĄDÓW, JAK JĄ WIDZĄ PROSTACZKOWIE

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

„Jeszcze się taki nie urodził, co by każdemu dogodził” – powiada stare przysłowie. Sprawiedliwość jest wszakże jedną z Czterech Cnót Kardynalnych. Jeśli więc sędzia wzbije się w swoim wyrokowaniu nawet na szczyty Sprawiedliwości – czego i sędziom i wszystkim nam życzymy – Cnota ta może się okazać nie dość rozwinięta u któregoś z uczestników lub obserwatorów danego przewodu sądowego. Ten ktoś może więc pozostać niezadowolony z wyroku nawet prawdziwie salomonowego… nawet wtedy, gdy rozważni krewni i znajomi będą go przekonywali, aby już wreszcie odpuścił. Cóż… upadła natura ludzka w jednych osobach jest upadła mniej, w innych zaś więcej. O pospolitym pieniactwie i o zagrożeniach od niego płynących też pamiętajmy…

Kiedyś było tak, że sędzią był książę-król, gdyż nikt sobie nie zaprzątał głowy jakimś-tam „trójpodziałem władz”. A gdzie księstwo-królestwo było rozległe, tam król mianował okręgowych sędziów, aby wyrokowali w jego imieniu. Ale później samorządy, zwłaszcza szlacheckie i miejskie, starały się mieć wpływ na wybór sędziów na swój lokalny użytek. Co by nie mówić, król z natury rzeczy pozostawał najwyższą instancją odwoławczą. No bo kto inny? Lecz w Dawnej Polsce odpowiadali: Jak to kto? Sejm – Sąd Sejmowy; skoro w Polsce, przynajmniej od pewnego czasu, król tracił w jakiejś części swoją władzę na rzecz owej krajowej reprezentacji stanu szlacheckiego – skoro przez tenże stan był wybierany! – a później… wiadomo, jak to się skończyło.

Ale my – jakeśmy ci tytułowi prostaczkowie – nie będziemy tu rozważać nad sposobem powoływania i – uwaga! – dyscyplinowania sędziów, oddając tę kwestię znawcom-ekspertom.

W ogólnym jednak wymiarze nie trzeba być nawet „ekspertem”, aby wiedzieć, że miarą jest tu owa – tak często ostatnio przywoływana – zdolność do samooczyszczania się środowiska.
Esprit de corps… O honor pułku… Lecz i o honor naszej paczki koleżeńskiej – np. takiej, o jakiej pisze Ferenc Molnar w swych nieśmiertelnych „Chłopcach z Placu Broni” (właściwie to „… z ulicy Świętego Pawła”).

Tu ciekawostka – w węgierskich ekranizacjach (co najmniej dwóch) tego, co by nie mówić, nowoczesnego eposu narodowego o zakresie uniwersalnym wprowadzono wiele scen z udziałem dorosłych, pomimo że w literackim oryginale Molnara osoby dorosłe prawie wcale nie występują. I zapewne dlatego zagadnienie postawione w książce jest tak czyste.

W dawnych dobrych czasach to Święty Stan Kapłański dawał wszystkim innym stanom przykład, jak się samooczyszczać. Warto zauważyć, że owo samooczyszczanie było stopniowane, w zależności od przewinienia, więc nie polegało zawsze i tylko na wyrzuceniu delikwenta na zbity łeb (lub, co gorsza dla niego, na publicznym spaleniu go na stosie), lecz zrazu na zadawaniu mu stosownej pokuty… aby tak prędko nie tracić tego konkretnego, co by nie mówić, Świętego Powołania. Zakładano albowiem, że głos powołania do stanu duchownego, za którym niegdyś poszedł był ten konkretny człowiek, był głosem prawdziwym, a odpowiedź udzielona wówczas na to wezwanie była szczera i czysta.

Lecz w tamtych dawnych dobrych czasach Teologii Moralnej nauczano powszechnie, z każdej ambony, z każdej katedry (szkolnej, akademickiej), w każdym konfesjonale… a dzisiaj nie.

A ty, chłopczyku i – w naszych dziwnych czasach – także i dziewczynko, jakimi to szczególnymi przymiotami serca i umysłu się odznaczasz, że tak napierasz się aby zostać właśnie… sędzią i sądzić ludzi „w imieniu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej”… o, przepraszam – oczywiście, że „w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej”?

Do kiedy to, do którego roku, na owym stole, za jakim zasiadali sędziowie, na ozdobnej podstawce stał sporych rozmiarów metalowy Krucyfiks? W Polsce czy nie jeszcze w pierwszych latach po drugiej wojnie światowej? Na to ktoś przytomnie zauważył i zapytał: „Czy zatem owych Żołnierzy Wyklętych bezbożni komuniści skazywali wobec tego Krzyża Pańskiego stojącego na sądowym blacie?”. Koszmar!

Bo „po roku 1989” Znaku Krzyża Świętego do sal sądowych przecież nie przywrócono!

Tak więc powoływanie i dyscyplinowanie sędziów różnie w różnych krajach jest prowadzone. Warto w historii i we współczesności poszukać rozwiązań najlepszych, oczywiście. Niemniej, zawsze byliśmy zdania, że sędzią powinien zostawać człowiek w wieku już dojrzałym, to znaczy starszy niż tak zwany „młody dorosły”, więc po co najmniej dziesięcioletniej praktyce w którymś z pozostałych zawodów prawniczych; spełniający ponadto pewne warunki moralne, także z tych, o jakie ani dzisiejszy „świat”, ani nawet dzisiejsze duchowieństwo katolickie już się (prawie) nie upomina. Ech… czasy te nasze, czasy…

A teraz do rzeczy – to znaczy: przystąpmy wreszcie do naszej sprawy i wizji prostaczej. I przedstawmy nareszcie nasz projekt-pomysł.

Tak się albowiem dziwnie składa, że piszący niniejsze w pierwszej połowie drugiej dekady XXI wieku miał nieoczekiwaną okazję do przyglądania się kilku postępowaniom sądowym – z powództwa cywilnego, administracyjnego, a nawet karnego. Jak należy sądzić, chyba jednak to pierwsze z wymienionych – cywilne – cieszy się w Polsce dzisiejszej szczególnie złą sławą jako najbardziej przewlekłe. Sprawę sądową, o jakiej tu myślimy – jak i tysiące innych – nawet małe dziecko rozsądzało w ciągu… jednego dnia, a jeśli nawet nie, no to, najdalej, w ciągu trzech tygodni. Atoli sprawa ta wlokła się przed sądem, w rzeczywistości, owszem, trzy, ale lata (sic!), a nawet trzy i pół roku – w pierwszej zaledwie instancji. Co najsmutniejsze, tak zwani wszyscy uspokajali powoda, że to „bardzo dobrze”, że „tak musi być”, gdyż owe trzy i pół roku to ma być u nas podobno „standard”. A więc tylko się cieszyć, że sąd nas nie pokrzywdził wychodząc „poza ten standard”.

Zauważcie sami, że wobec tak wielkiej przewlekłości pracy sądów umyka nam gdzieś sprawa zasadnicza, czyli – czyjaś konkretna krzywda, casus prawny, niemożność rozstrzygnięcia polubownego, zaciętość winowajcy, zawsze trudna decyzja o złożeniu powództwa…itd. Tamto wszystko, czyli już same przesłanki istnienia i działania sądów jako takich, gdzieś nam znikają wobec zmory wieloletniej przewlekłości postępowania procesowego w Polsce dzisiejszej.

Niech więc sąd, i nawet nie Skarb Państwa (czyli ów wynędzniały polski podatnik), ale osoba odpowiedzialna w tym sądzie za wyznaczanie zbyt odległych terminów kolejnych rozpraw, płaci powodowi za zwłokę!

O ile nam wiadomo, istnieje jakaś, choćby i nieformalna, klasyfikacja spraw sądowych ułożona z uwagi na ich złożoność i rzeczywistą czasochłonność. Dobrze!

Dla spraw każdego typu należy więc określić maksymalny czas, jaki może upłynąć od złożenia pozwu (skargi) do pierwszej rozprawy, od pierwszej do drugiej rozprawy, od drugiej do trzeciej… a zarazem maksymalny czas trwania całego postępowania, więc od złożenia pozwu do orzeczenia wyroku. Przyznacie sami, że jakkolwiek już od lat nie ma dnia, abyśmy w polskojęzycznych massmediach nie słyszeli o sporze o sądy, to o takim jak wyżej rozwiązaniu tego sporu jest wciąż głucho. Dlaczego?

Idźmy dalej! Obrońcy sądów i sędziów odpowiadają, że sądy są przeciążone, bo Polacy, jakkolwiek za komuny unikali, jak mogli, kontaktu z sądami i z innymi władzami PRL, tak w ostatnim trzydziestoleciu, a zwłaszcza w XXI już wieku bardzo się rozzuchwalili i do sądu biegają z każdą błahostką. Owszem, coś w tym jest. Bo u nas to tak owczym pędem – ze skrajności w skrajność. Lecz jeśli mamy jakąś właśnie błahostkę, jakiś prosty spór, to dlaczego go nie rozstrzygnąć polubownie, przy udziale jakichś rozjemców dobrej woli, albo i po prostu, przy lampce wina (że o małej wódeczce już nie wspomnimy)?

„Ale po co go rozstrzygać – chełpi się dłużnik-winowajca – skoro w Polsce nie ma takiej (legalnej) siły, jaka mnie zmusi do oddania-wypłacenia tamtemu frajerowi kwoty… kilku tysięcy złotych, może nawet kilkunastu? Spór już jest rozstrzygnięty – głosi dalej ów winowajca – skoro te pieniądze dzierżę ja, a nie tamten frajer; i nie obchodzi mnie wcale to, czy one się jemu należą, czy nie!”.

Dodamy dla porządku, że wkraczamy tu w obszar Małego Katechizmu w tym miejscu, gdzie mowa jest o Grzechach Wołających o Pomstę do Nieba, z których jednym pozostaje Zatrzymywanie Należnej Zapłaty.

Dłużnik-winowajca żeruje więc na tym, że koszta procesowe brutto, więc wraz z opłaceniem adwokata, wyniosą poszkodowanego nawet więcej niż sama wartość przedmiotu sporu (WPS).

Jakaś część pokrzywdzonych myśli więc sobie tak: „1) Tamten łajdak ma moje kilka tysięcy złotych i nie oddaje, 2) prawować się latami – właśnie aż latami! – o te kilka tysięcy nie mam sił, ani zdrowia, 3) gwarancji na zwycięstwo nie mam przecież żadnej, 4) ryzykując nie odzyskanie tego co moje na pewno stracę (zapłacę) te drugie (!) oby tylko kilka tysięcy złotych na koszta procesu, i wobec tego wszystkiego – 5) rezygnuję pogrążając się w żalu nieutulonym i przyglądając się triumfowi niesprawiedliwości”.

Lecz inna część pokrzywdzonych – przeciwnie – składa pozew do sądu i walczy. Dla zwykłego albowiem Polaka owe kilka tysięcy złotych jest to kwota znaczna; no i jeszcze to elementarne poczucie sprawiedliwości. Niejeden nawet przepłaci na tym wszystkim, aby tylko tamtego bezczelnego gada-winowajcę widzieć sprawiedliwie upokorzonym.

Nie znamy statystyk, lecz przypuszczamy, że takiego właśnie typu sprawy – bardzo liczne, ale w porównaniu z innymi małe – zapychają obecnie polskie sądy.

No i teraz wyobraźmy sobie, że owa kara pieniężna wypłacana powodowi przez sąd za już pierwszą zwłokę – termin pierwszej rozprawy po złożeniu pozwu – wynosi właśnie owe… kilka tysięcy złotych; czyli mniej więcej tyle (może nieco mniej), co WPS – wartość przedmiotu sporu.

W praktyce byłoby to zapewne tak – ale do czasu, o czym dalej – że jakąś część pokrywałby wprost Skarb Państwa (wynędzniały polski podatnik), a druga część kary potrącana by była z pensji owej osoby w sądzie (sędziego? prezesa sądu?), jaka rozstrzyga w sprawie terminu tej konkretnej rozprawy (ta pensja też pochodzi ze Skarbu Państwa, zresztą).

Celowo uchylamy się tutaj od zestawiania kwot. Sprawa na omawianym tu etapie jest już albowiem zaawansowana o tyle, że powód, nie dość że utracił był pieniądze o jakie się prawuje z pozwanym, to jeszcze zapłacił adwokatowi oraz koszta procesowe sądowi. Niektórzy adwokaci – o ile nam wiadomo – umawiają się z klientem „o procent”: gdy wygramy, to pan mi płaci określony odsetek od zasądzonej kwoty; lecz gdy przegramy, to obydwaj nie mamy nic. Jest to uczciwe podejście.

I takie rozwiązanie w omawianym tu kontekście byłoby optymalne, podobnie jak powstrzymanie się przez sąd, przynajmniej w sprawach tej najniższej, „drobnej” kategorii, przed pobieraniem z góry opłat procesowych jako warunku rozpoczęcia postępowania. Dlaczego?

Otóż w przypadku, gdy nastąpiło owo przekroczenie terminu pierwszej (drugiej, trzeciej…itd.) rozprawy i w następstwie tego przysługuje powodowi owa kilkutysięczna kwota do wypłacenia mu przez sąd, tenże powód ma do wyboru dwa wyjścia: 1) kontynuowanie swojego udziału w procesie albo 2) wycofanie pozwu i tym sposobem zakończenie procesu, poprzez co – zauważmy już tutaj – odciążenie tego tak bardzo przecież przeciążonego sądu (ach, jak bardzo!).

Ad 1) Powód zatem owe kilkanaście tysięcy złotych już ma, ale jeszcze nie to zasądzone od dłużnika-winowajcy, lecz to z tytułu kary płaconej przez sąd za zwłokę w prowadzeniu procesu. Powód procesuje się więc dalej – gdy wygra, będzie miał w dwójnasób po kilka tysięcy złotych. Czysty zysk! Lecz, gdy przegra, będzie miał z czego zaspokajać przewidziane prawem należności dla zwycięzcy procesu. Jeśli jednak, niezależnie od wyniku procesu, sąd „zaliczy” kolejne opóźnienie w wyznaczaniu terminu rozprawy i wypłaci powodowi z tego tytułu kolejną kwotę, tenże powód może na całym procesie wyjść pod względem finansowym „na plus” nawet w przypadku ewentualnej przegranej.

Tego zaś powoda, który procesuje się o duże pieniądze, też przecież ucieszy taki „zastrzyk finansowy” za zwłokę w wyznaczaniu terminu rozprawy.

O, tak. Wiemy, że PT Czytelników coraz bardziej drażni to szastanie pieniędzmi podatnika za opóźnienia w wyznaczaniu kolejnych sądowych rozpraw, ale… Bądźcie cierpliwi. To jeszcze nie koniec naszego pomysłu.

Ad 2) Jak w punkcie pierwszym – powód już ma, ale z innego niż opiewa pozew tytułu, owe kilka tysięcy złotych. Lecz bardziej mu zależy na szybkim wywikłaniu się z tej – przyznajcie – nużącej procesowej sytuacji, aniżeli na mozolnym dochodzeniu sprawiedliwości na osobie pozwanego.

„Trudno – myśli sobie powód. – Procesowałem się dla owej kwoty kilku(nastu) tysięcy złotych, gdyż jest to dla mnie duża kwota. Ale porównywalną kwotę właśnie otrzymałem, nie od dłużnika-winowajcy wprawdzie, lecz jednak w związku z podjętym przeze mnie przeciw niemu procesem. Mam więc już w ręku to, czego chciałem. Przychodzić tu do sądu ponownie nie mam żadnej ochoty. A tamtego drania, i nas wszystkich przecież, sam Pan Bóg w swoim czasie osądzi… sprawiedliwie”.

Nie wiemy, jak wielu ludzi podejmie taką jak wyżej – punkt 2 – decyzję wycofania pozwu po otrzymaniu sądowej kwoty za zwłokę. W takich razach przeprowadza się badania socjologiczne, i to nie jedne, by móc skutki planowanych reform jakoś oszacować. Skoro o pieniądzach mowa, układa się stosowne algorytmy, by rozpoznać możliwy ich przepływ. Pewne jest atoli, że cały system sądowy zostanie w krótkim czasie tym sposobem wydatnie odciążony, to znaczy uwolniony od prowadzenia znacznej części otwartych już spraw.

Owszem, jak to w „naszym nieszczęśliwym kraju”, niejeden upatrzy sobie w nowych zasadach przestrzeń dla przekupstwa: ja ci zapłacę, a ty zwlekaj z wyznaczeniem terminu rozprawy, to wtedy sąd mi zapłaci, a ja pozwu nie wycofam, ty zaś znowu zwlekaj, ja ci znowu zapłacę, a sąd mi…itd. Tarczą przed tym jest – jak już wiemy – osobista finansowa odpowiedzialność tego pracownika sądowego (sędziego, prezesa sądu), który ostatecznie ustala termin tej kolejnej rozprawy. A mieczem są określone sankcje służbowe dla takiej osoby, stopniowane według liczby owych spóźnień liczonych na – powiedzmy – kolejne sto rozpraw, aż do usunięcia z sądu i z zawodu, gdyby owo spóźnialstwo, więc i narażanie Skarbu Państwa na wydatki, stało się swoistą specjalnością tejże osoby. I byłby to kolejny tytuł dla istnienia Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego.

Tak więc duży przepływ pieniędzy, z opisanego wyżej tytułu „za spóźnialstwo”, z sądów, czyli ze Skarbu Państwa do kieszeni licznych powodów (osób fizycznych lub prawnych) trwałby jedynie w początkowym okresie działania zarysowanego tu prawa. Jak długim?

Dziś trudno powiedzieć. Jest to wszakże pytanie o tempo, w jakim dzisiejsze władze sądowe są w stanie uporządkować i usystematyzować pracę podległych sobie placówek. A jest to jeden z owych wyraźnych probierzy stanu cywilizacji w Polsce dzisiejszej; jak m.in. (nie)przepychanie się przy wchodzeniu do autobusu/tramwaju, czy mówienie „przepraszam” po potrąceniu kogoś na ulicy.

Odtąd wszelako nie tylko strona powodowa, ale także sądy i sędziowie byliby żywo i wręcz solidarnie (sic!) zainteresowani w prowadzeniu spraw bez zbędnej zwłoki.

Jednakże strona pozwana w wielu przypadkach lubi zwłokę, aczkolwiek to jest już osobne zagadnienie.

Marcin Drewicz

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!