Mija już tercja, czyli jedna trzecia roku 2018, na który to rok przypada Setna Rocznica Odzyskania przez Polskę Niepodległości. To nie może być przypadek, ani następstwo jakiegoś powszechnego roztargnienia, że polskojęzyczne massmedia zajmują się obecnie najrozmaitszymi aferami i sensacjami, aby tylko owych doniosłych wydarzeń sprzed równo stu lat nie wspominać, nie rozważać, ani owych cennych nauk na dziś i na przyszłość z nich nie wyciągać.
Owszem, dopiero w listopadzie nastąpi jakaś kumulacja, jakiś mocny lecz krótkotrwały wybuch splecionych ze sobą treści, nie do ogarnięcia przez dzisiejszego, uprzednio nie wprowadzonego w niepodległościową tematykę Polaka, po czym pył opadnie i wszystko ucichnie.
A przecież telewizja powinna by już od wielu miesięcy emitować co tydzień kolejne odcinki uprzednio starannie przygotowanego dokumentalnego tasiemcowego serialu zatytułowanego np. „Drogi do Niepodległości”.
Były takie seriale, ale o innej tematyce. Dla przykładu – jeszcze bodaj w latach 70. emitowano u nas francuski serial dokumentalny „Wielkie bitwy historii”, a w latach 80. amerykańskiej produkcji serial zatytułowany „Nieznana wojna”, w krajach „demokracji ludowej” przedstawiany pod tytułem „Decydujący front”, gdyż traktował o sowiecko-niemieckich zmaganiach w trakcie drugiej wojny światowej. Bo też i front ten był rzeczywiście, decydujący, a już na pewno dla losów Polski.
Lecz my dzisiaj, wspominając polskich generałów Dowbora i Hallera oraz ich żołnierzy, udamy się w wyobraźni do tej samej części Europy i świata, poprzez którą rozciągał się ćwierć wieku później tamten front.
Obecnie można atoli odnieść wrażenie, że nawet ta wciąż obecna i w coraz to nowych odsłonach dyskutowana w polskojęzycznych massmediach „sprawa żydowska” została wymyślona i nagłośniona, właśnie teraz, na rok 2018, tylko po to, aby zagłuszyć nasze polskie monumentalne rozważania nad Stuleciem Drugiej Niepodległości. Grudzień 2017 – chanuka w Pałacu Prezydenckim, styczeń 2018 – Dzień Judaizmu a IPN i „szmalcownicy”, luty 2018 – „polskie obozy koncentracyjne” a „sprawiedliwi wśród narodów świata”, marzec 2018 – marzec 1968, kwiecień 2018 – powstanie w warszawskim getcie i związane z nim spory o Żydowski Związek Wojskowy, maj 2018 – 70. rocznica powstania Państwa Izrael – tak oto jest w dzisiejszych polskojęzycznych massmediach prezentowana Polska Wiosna na Stulecie tamtej naszych pradziadów Wiosny Niepodległości AD 1918. Przyznajcie sami!
Ale my róbmy swoje. W jednym z poprzednich naszych artykułów była już o tym mowa, że mapa Europy obrazująca stan rzeczy sprzed dokładnie stu lat nie oddaje subtelnego zagadnienia sprawowanych wówczas rządów nad ziemiami polskimi i nad Polakami. Owszem, triumf niemiecko-austriacki, a nie będzie wielkim błędem powiedzenie, że po prostu niemiecki, był na Wschodzie w roku 1918 bezapelacyjny. Niemcy mogli w praktyce maszerować tam tak daleko, jak tylko chcieli. Lecz, że ich zasoby i możliwości ich armii były już dość ograniczone, przeto zajęli oni na północy obszar mniej więcej do granic Dawnej Rzeczypospolitej, a na południu znacznie je przekroczyli, zajmując Krym, Charków i Rostów n/Donem.
Pomiędzy wiosną i jesienią tegoż roku formalnie rządził Ukrainą powołany przez stronę niemiecką hetman, generał byłej armii carskiej Pawło Skoropadski, stąd ten okres w dziejach owego kraju nazywa się hetmanatem.
W Warszawie zaś, i to od wczesnej jesieni ubiegłego 1917 roku rządziła powołana na podobnych zasadach trzyosobowa Rada Regencyjna, a obok, czy raczej ponad nią niemiecki gubernator generał Hans von Beseler.
Atoli, jak wiemy, w dalekim Paryżu znajdował się inny ośrodek władzy, nie nad Polską jeszcze, ale nad Polakami, i to wieloma. Był nim Polski Komitet Narodowy kierowany przez Romana Dmowskiego i uznawany za oficjalne polskie przedstawicielstwo przez państwa zachodniej Koalicji, czyli tzw. Ententę. Komitet miał licznych zwolenników zarówno na ziemiach polskich, więc tych znajdujących się pod okupacją przeciwnika Komitetu, czyli Niemiec, lecz także wśród owych licznych Polaków, których losy tyleż jeszcze przedwojenne, co i wojenne rzuciły w bezkresy najszerzej pojętej Rosji. W Moskwie funkcjonowało, aczkolwiek z coraz większym trudem wobec rosnącego bolszewickiego terroru, polskie Zjednoczenie Międzypartyjne, które wraz z innymi polskimi organizacjami starało się w tych z dnia na dzień pogarszających się warunkach prowadzić zarówno polską politykę, co i nieść pomoc całym rzeszom polskich uchodźców i wygnańców oraz zajmować się polską młodzieżą.
Ośrodki polskiej aktywności na tych licznych polach znajdowały się także w Piotrogrodzie, Kijowie oraz wielu innych miastach dawnego Imperium Rosyjskiego. Dla przykładu – ze wzruszeniem czytamy dziś dotyczącą tamtego okresu listę – uwaga! – drużyn harcerskich podporządkowanych zwierzchności kijowskiego Naczelnictwa Harcerskiego na Rusi i w Rosji. Tak! A dziś, po stu latach, o harcerstwo, gdzie ty jesteś?
W centralnej Polsce wojsk polskich, to znaczy tych z orzełkiem na czapce, prawie nie było, poza mało licznymi formacjami tzw. Polskiej Siły Zbrojnej (Polnische Wehrmacht), znajdującymi się w praktyce po komendą generała Beselera, a nie Rady Regencyjnej. Polskiego Sztabu Generalnego też jeszcze nie było wiosną roku 1918. Natomiast setki tysięcy Polaków nadal krwawiły na froncie zachodnim w trakcie kolejnych zażartych niemieckich ofensyw prowadzonych już na kierunku samego Paryża, na froncie włoskim w kolejnych mozolnych zmaganiach nad Piawą i w Alpach, a w Rosji zanurzały się w oceanie tamtejszej rewolucji i kontrrewolucji. Uczciwie trzeba zauważyć, że tak sowieckie komitety partyjne, jak Armia Czerwona i krwawa Czerezwyczajka były zasilane także Polakami, z których to wielu, jak i spośród przedstawicieli innych „stu narodów Rosji”, całkiem dobrowolnie przystąpiło do komunizmu, rewolucji i bolszewików. Wszyscy pamiętnikarze wskazują na bolszewicką agitację, która jak gangrena pożerała całe pułki i dywizje.
Zatem nie bez powodu załamywano ręce, że z wielusettysięcznej rzeszy Polaków służących w wojnie światowej w armii rosyjskiej tylko łącznie kilkadziesiąt tysięcy udało się polskim czynnikom patriotycznym skupić w owych trzech Korpusach Polskich, i później w innych oddziałach, jak te walczące przeciwko bolszewikom na północy na Murmaniu, na południu na Kubaniu oraz Piąta Dywizja Syberyjska (ta polska, oczywiście). Nie znaczy to, że cała ta ogromna reszta przeszła do bolszewików, o nie. Ta reszta, po części w trybie bynajmniej nie wojskowym, podjęła starania nad powrotem do domu, a po części – jak to wówczas mówiono – „rozpłynęła się w morzu rosyjskim”.
Nie bez powodu dzisiaj co poniektóry napotkany człowiek „postsowiecki” przekonuje, że „u niego” był „dzieduszka Poliak” lub „babuszka Polka”, i to wcale nie zawsze i nie koniecznie musi być skierowane specjalnie do nas uprzejme kłamstwo.
Lecz w tamtym czasie – wiosną 1918 roku – były przecież wojska polskie, z polskim królewskim orzełkiem na czapkach i z Matką Boską Częstochowską na sztandarach, które walczyły, tam na Wschodzie, o Wolną Polskę! Ich znakiem: Krzyż Dowbora i Miecze Hallerowskie.
Hasłem polskich powstańców XIX wieku było: „Całość, Wolność, Niepodległość”. Całość – scalenie Ojczyzny z trzech rozdartych części w jedno. Obaj wodzowie Józefowie – Dowbór-Muśnicki i Haller – pracowali nad tym, każdy w nieco odmiennych warunkach, gdyż jeden wyszedł był z armii rosyjskiej, drugi ze sprzymierzonych z Austrią Legionów Polskich; lecz i w warunkach podobnych, skoro cały obszar tak zwanego dziś Międzymorza – od Bałtyku do Morza Czarnego – znajdował się wówczas pod jednolitą okupacją (choć podzieloną na strefę większą – niemiecką i mniejszą – austriacko-węgierską).
Brygadier Józef Haller, że przypomnimy, w proteście przeciwko Traktatowi Brzeskiemu zawartemu przez Niemcy i ich sojuszników z opanowywanym wówczas przez owe Niemcy państwem ukraińskim (niebawem i z bolszewikami), przedarł się był pod Rarańczą w nocy z 15 na 16 lutego 1918 roku ze swoją Żelazną Brygadą przez wyciszony już wtedy front. Uczynił on to, aby – uwaga! – połączyć się z istniejącym już na obszarze Ukrainy niewielkim Drugim Polskim Korpusem, możliwie także z mniejszym od niego Korpusem Trzecim, to znaczy aby żołnierze-bracia-Polacy rozdzieleni dotąd wschodnim, niemiecko-rosyjskim frontem Wielkiej Wojny Światowej wreszcie się połączyli i już razem, jako niepodzielne Wojsko Polskie, podjęli działania dla odbudowy Wielkiej Rzeczypospolitej. A takie działania podejmuje Polak tam, gdzie akurat się znajduje, czy w Warszawie, czy w Krakowie, czy na Podolu, nad Dnieprem, Berezyną i w innych miejscach Międzymorza.
Przez trzy miesiące, od lutego do maja roku 1918, brygadier Haller realizował więc owe zamiary, nawiązując kontakty z polskimi ośrodkami politycznymi w Kijowie i Moskwie, a poprzez to z odległym, antyniemieckim wszakże, paryskim KNP Romana Dmowskiego. Kontaktom tak ukierunkowanym sprzyjała działająca jeszcze wtedy na Wschodzie misja francuska, podpowiadająca nawet, aby wszystkie wojska polskie tam obecne przedostały się drogą morską do Francji (sic!) i dołączyły do formowanej tam właśnie Armii Polskiej, tak zwanej Błękitnej Armii.
Ale tu, na Międzymorzu, jak i w samej Warszawie rządzili przecież Niemcy, spod zależności od których dzień za dniem usiłowała się wydobyć polska i w Warszawie rezydująca Rada Regencyjna. Rada owa z najwyższą uwagą śledziła także to, co się działo na wschodnich kresowych ziemiach Dawnej Rzeczypospolitej, i co tam ze swoimi wojskami porabiał m.in. brygadier Józef Haller. Ten zaś, już jako dowódca Drugiego Korpusu Polskiego, wyznając zasadę nie partyjnych podziałów, lecz jednoczenia wszystkich Polaków pod wspólnym sztandarem, uważał za naturalne, aby wszystkie zbrojne siły polskie podporządkować tej polskiej władzy, jaka właśnie jest Polsce, w Warszawie, czyli Radzie Regencyjnej, w czym był z nim zgodny generał Aleksander Osiński, mający wówczas zwierzchność nad wszystkimi polskimi oddziałami na Ukrainie.
Zarówno do Hallera, jak i do innych naszych formacji na Wschodzie docierali także wysłannicy tajnej Polskiej Organizacji Wojskowej, czyli piłsudczycy, pod nieobecność swego przetrzymywanego w Twierdzy Magdeburskiej wodza kierowani przez Edwarda Śmigłego-Rydza. Ale ich misje opanowania tamtejszych formacji polskich nie powiodły się.
Brygadier Haller stał więc przed wyborem, któremu z dwóch polskich ośrodków władzy się podporządkować – czy temu warszawskiemu, uzależnionemu od Niemców, czy temu paryskiemu, uzależnionemu od Francji i jej sojuszników. Bo w tamtym już czasie, po drugim Pokoju Brzeskim z 3 marca 1918 roku, tym niemiecko-bolszewickim, nadzieje Francuzów, aby odtworzyć front wschodni, więc aby powadzić bolszewickich Rosjan z Niemcami, nie miały już żadnych szans na spełnienie; a niemieckie uderzenia na froncie francuskim były wtedy coraz silniejsze.
Pamiętajmy wszakże, iż wedle niemieckiego i austriackiego prawa wojennego Haller i owa „austriacka” część jego ukrainnego Korpusu to byli po prostu buntownicy, zdrajcy i dezerterzy. Owszem, z uwagi na możliwości użycia tych polskich wojsk przeciwko państwom centralnym dowództwo austriackie zapowiadało dla nich amnestię. Ale ich koledzy, którym w lutym pod Rarańczą przebić się przez linię frontu nie udało, siedzieli wciąż w obozach karnych na Zakarpaciu, w Huszt i w Marmarosz-Sziget, czekając na sąd polowy, wśród nich pułkownik Władysław Sikorski.
Lecz przecież Niemcom, ani Austriakom, wobec zakończonej właśnie spektakularnym, tym razem dyplomatycznym zwycięstwem wojny z Rosją, żadne obce im, a zwłaszcza polskie wojska nie były już do niczego potrzebne; a mogły one wywołać dla państw centralnych tylko kłopoty.
Orężne rozstrzygnięcie losów naszego Drugiego Korpusu nastąpiło dokładnie sto lat temu, w dniach 11-12 maja 1918 roku, w okolicach Kaniowa, zatem na prawym brzegu Dniepru, kilkadziesiąt kilometrów (wiorst) poniżej Kijowa (przed wielu laty doszło tam do spotkania carycy Katarzyny II ze Stanisławem Augustem Poniatowskim, sławny poemat Seweryna Goszczyńskiego nosi tytuł „Zamek Kaniowski” – doprawdy symboliczne miejsce).
Tak okoliczności poprzedzające bitwę kaniowską opisał kilka lat później w swoim „Wskrzeszeniu Państwa Polskiego” Michał Bobrzyński, historyk, mąż stanu, były namiestnik Galicji; oto gdy Niemcy zażądali kapitulacji Korpusu, jego zwierzchnik – generał Aleksander Osiński, wyrażający także stanowisko brygadiera Hallera – odwołał się do Rady Regencyjnej, „a gdy od niej w dniu 2 maja otrzymał odpowiedź, że wszelkie pertraktacje o dalszym losie wojsk polskich na Ukrainie odbywać się powinny bezpośrednio między rządem polskim (Radą Regencyjną – M.D.), a przedstawicielem niemieckiej kwatery głównej, odmówił podpisu pod kapitulacją oświadczając, że broń złożyć może tylko na rozkaz rządu polskiego. Na to w dniu 11 maja wojska niemieckie zaatakowały Korpus Polski, wskutek czego wywiązała się dwudniowa walka, prowadzona dopóki starczyło żywności i amunicji”.
Uwaga! Wszystkim, a zwłaszcza tym, którzy szykują się na dopiero listopadowe obchody Stulecia Drugiej Niepodległości, i na wspominanie późnej jesieni roku 1918, zwracamy uwagę, że powyżej jest mowa o wydarzeniach o pół roku wcześniejszych, a zarazem o „rządzie polskim”, i to funkcjonującym od dłuższego już czasu!
Wobec poniesionych strat własnych dowódca kilkakrotnie liczniejszych wojsk niemieckich zaproponował brygadierowi Hallerowi aby ten skapitulował, na co Haller przystał wobec wyczerpania po stronie polskiej środków walki. Część spośród Polaków dostała się do niemieckiej niewoli, część wraz z brygadierem Hallerem jej uniknęła, przedostając się za Dniepr i kontynuując epopeję wojsk polskich walczących w Rosji przeciwko bolszewikom, jak m.in. ówcześnie major Walerian Czuma, organizator i dowódca polskiej Piątej Dywizji Syberyjskiej (a we wrześniu 1939 r. obrońca Warszawy).
Koniec Drugiego Korpusu Polskiego nastąpił nieomal równocześnie z końcem stacjonującego na Podolu Korpusu Trzeciego, rozbrojonego przez Austriaków.
Sam zaś brygadier Haller i część jego ludzi, w porozumieniu z polskimi środowiskami politycznymi wciąż jeszcze funkcjonującymi w zbolszewiczałej już Rosji – to jest dopiero pierwsze półrocze bolszewizmu – poprzez Moskwę i Murmańsk przedostał się drogą morską do Francji, gdzie wkrótce został awansowany na generała i objął komendę nad organizowaną tam już od pewnego czasu Armią Polską, zwaną odtąd Armią Hallera; lecz to już jest kolejna pasjonująca polska epopeja sprzed owych stu lat.
Militarna klęska kaniowska jest postrzegana jako zwycięstwo polityczne tego obozu, którego przywódcą był Roman Dmowski. Przez paryski Komitet Narodowy Polski została ona wykorzystana jako uwiarygodnienie Polaków przed władzami koalicji zachodniej; że mianowicie nawet ci Polacy, którzy przez długie lata wojny na ochotnika walczyli ramię w ramię z Niemcami i Austriakami, zbrzydzili sobie ten sojusz i wreszcie zbrojnie wystąpili przeciw niemu – pod Rarańczą w lutym i pod Kaniowem w maju 1918 roku. Prawdą jest wszakże, że jedynie Hallerowska Żelazna Brygada, stanowiąca część wojsk polskich walczących pod Kaniowem, jako jedyna ze wszystkich polskich formacji okresu pierwszej wojny światowej biła się kolejno przeciwko wszystkim trzem zaborcom.
Takoż dokładnie sto lat temu, ale o dziewięć dni później, daleko na północ od miejsca dotychczas opisywanych wydarzeń, bo w Bobrujsku nad Berezyną, prawym dopływem górnego Dniepru (znowu Dniepr!), zgodę na rozbrojenie przez Niemców największego, Pierwszego Korpusu Polskiego podjął z ciężkim sercem w dniu 21 maja 1918 roku jego dowódca, generał Józef Dowbór-Muśnicki.
Warto tu dodać, że nieco wcześniej brygadier Józef Haller nosił się także z zamiarem pójścia ze swoim wojskiem do Bobrujska pod komendę Dowbora, lecz do tego z różnych powodów nie doszło.
Wszelako do Dowbora ściągał kto żyw, z wielkich połaci Rosji i Kresów. Na przykład, jeszcze zimą roku 1917/1918 długi rajd poprzez zrewolucjonizowaną Ukrainę i Białoruś, z Odessy (sic!) do Bobrujska, wykonał na czele swoich ułanów rotmistrz Konstanty Plisowski, później dowódca sławnego Pułku Ułanów Jazłowieckich.
Oczywiście, pierwszym wrogiem, z jakim w tamtych czasach musiał się zmierzyć każdy dowódca wojskowego oddziału na obszarach byłego Imperium Rosyjskiego, była wszechobecna bolszewicka propaganda. Stany liczebne wojsk to rosły, to znów drastycznie malały, niekiedy bardziej z przyczyny wywołanej tą propagandą dezercji, aniżeli w wyniku strat zadanych przez przeciwnika oraz szerzących się w tamtych warunkach chorób zakaźnych.
Jak wiemy, Dowbór jako pierwszy polski wódz, bo już od stycznia 1918 roku skutecznie wojował z bolszewikami i oswobodził od nich znaczny obszar, którego ośrodkiem stała się położona nad Berezyną Twierdza Bobrujsk, a wschodnią granicą górny Dniepr.
Sytuacja prawno-międzynarodowa Korpusu Dowbora była inna, aniżeli owego znajdującego się na dalekiej Ukrainie Korpusu Hallera. Otóż Dowbór, w przeciwieństwie do Hallera, nigdy nie był pod komendą niemiecką, czy też austriacką. Był to generał zrazu byłej już armii carskiej, wielce zasłużony w walce z Niemcami przez cały okres pierwszej wojny światowej, odznaczony najwyższymi carskimi orderami. Gdy armia carska w następstwie Rewolucji Lutowej roku 1917 stała się armią republikańską, w której poczęto wyodrębniać tak zwane wojska narodowe, więc i wspomniane Korpusy Polskie, generał Dowbór-Muśnicki objął komendę nad Pierwszym Korpusem, pozostającym, jak i inne owe wojska, w strukturach armii rosyjskiej (jaka by ona nie była), ustawionej nadal frontem przeciwko Niemcom. Stał on więc po tej samej stronie w wielkiej wojnie, co i paryski Komitet Romana Dmowskiego.
Gdy jednak w następstwie Rewolucji Październikowej tegoż samego roku 1917 armia rosyjska stała się bolszewicką rewolucyjną Armią Czerwoną, konflikt celów i interesów pomiędzy bolszewikami a Korpusami Polskimi, oraz istniejącymi już formacjami innych narodowości nierosyjskich, lecz przecież i tak zwanymi od tamtej pory białymi Rosjanami, objawił się w całej okazałości. Wszystkie te wojska, rosyjskie, polskie, ukraińskie, kaukaskie i inne, które nie chciały zaprowadzić u siebie kuriozalnych bolszewickich regulaminów, wznieść czerwonego sztandaru, ani założyć na czapki czerwonych wstążek, były przez bolszewików bez pardonu atakowane. Kto się wcześniej zorientował w sytuacji, ten miał większe szanse na ocalenie.
Michał Bobrzyński tak o tym pisał: „Polacy pragnęli zachować siebie dla Polski, dla polskiego rządu (znowu o „rządzie polskim” – M.D.) i wobec walk domowych, które w Rosji wybuchły, zachować ścisłą neutralność. Istnienie takiego obcego żywiołu na ziemiach rosyjskich napawało jednak bolszewików i ich rząd obawą, że przy pierwszej sposobności da się on użyć za narzędzie kontrrewolucji (…). Dowódca Korpusu Polskiego (…) nie tylko nie dopuścił do wprowadzenia komitetów żołnierskich i wyboru dowódców (sic!), ale stojąc na Białej Rusi, wbrew (bolszewickiemu) zakazowi chronił zbrojnie obywateli grabionych i mordowanych przez bandy chłopskie”. Sowiecki głównodowodzący „zabronił dostarczania żywności wojsku polskiemu, które przyłączyło się do kontrrewolucji, Muśnickiego (Dowbora) wyjął spod prawa, żołnierzom jego polecił aresztować oficerów, a pochwyconych z bronią w ręku oddawać na miejscu pod sąd rewolucyjny. Włościanom pozostawił swobodę postępowania z tymi wrogami rewolucji. Zagrożony przez bolszewicką Rosję Muśnicki skupił swoje siły, zajął Bobrujsk z wielkimi zapasami broni i amunicji, i stawiał mężnie czoło wojskom bolszewickim, które go coraz więcej otaczały i które go zupełnie znieść zamierzały”.
Zatem generał Dowbór-Muśnicki bił bolszewików skutecznie, począwszy od stycznia roku 1918; więc wtedy właśnie, a nie dopiero – jak nam się wciąż wmawia – rok czy nawet dwa lata później, rozpoczęła się tamta pamiętna wojna polsko-bolszewicka, jedyna, jaką Armia Czerwona w swojej historii przegrała (bo sytuacja w Afganistanie w latach 80. XX wieku była nieco odmienna).
Piszemy „bił bolszewików”; lecz skoro odzierżyli oni byli władzę nad Rosją, a ośrodki władzy „białych” rosyjskich kontrrewolucjonistów znajdowały się daleko od Bobrujska, to oznacza, że ów Pierwszy Polski Korpus, wydobywszy się w podany wyżej sposób spod jakiejkolwiek zwierzchności rosyjskiej, stał się formacją już tylko i wyłącznie polską (sic!), a jego komendant suwerennym polskim przywódcą (sic!). Położona na Białorusi ziemia bobrujska i mińska, niegdyś należąca do Dawnej Rzeczypospolitej, stała się poprzez to wolnym polskim krajem (sic!). O tamtych czasach i miejscach wspomina przecież Florian Czarnyszewicz w swojej świetnej powieści „Nadberezyńcy”.
Aż tu przychodzi dzień 3 marca 1918 roku, a z nim ów wzmiankowany wyżej Drugi Pokój Brzeski, zawarty pomiędzy państwami centralnymi, czyli Niemcami i ich sojusznikami, a rosyjskim rządem bolszewickim, przeciwko któremu właśnie bije się m.in. Pierwszy Korpus Polski. Korpus znajdował się wszakże na traktatowej linii rozgraniczającej strefę Europy niemieckiej (Mitteleuropa) i rozpościerającą się za górnym Dnieprem strefę bolszewicką, ale po stronie „niemieckiej”. Lecz odtąd bolszewicy już nie są wrogami Niemiec, gdyż właśnie zawarli byli z nimi pokój. Stąd obecność wojsk polskich na styku obydwu stref stała się dla obydwu sygnatariuszy Traktatu Brzeskiego jeszcze bardziej kłopotliwa, zwłaszcza, że Polacy co raz to przechodzili Dniepr i usuwali bolszewików także z obszarów na jego lewym brzegu. Sam Dowbór, pewien siły swoich wojsk, rozważał nawet, czy aby nie iść z nimi właśnie za Dniepr, aby tylko nie popaść w zależność od Niemców.
Wojska niemieckie ruszyły, jak już powiedzieliśmy, dalej na wschód, więc tam, na Białorusi, także musiały się kiedyś spotkać z Polskim Korpusem Dowbora, jak na Ukrainie z Korpusem Hallera i innymi naszymi tamtejszymi formacjami. Jednocześnie w Warszawie i w innych miejscach Kongresówki szkoliły się owe mało liczne oddziały nazywające się Polską Siłą Zbrojną. Już, już, te wszystkie bratnie polskie ręce się do siebie wyciągały, aby się nareszcie po ponad stuleciu mocno i nierozerwalnie uchwycić. Jeszcze nie teraz, nie wiosną roku 1918.
Józef Dowbór-Muśnicki postanowił nawiązać jednak kontakt z warszawską Radą Regencyjną i jej się podporządkować. Działania te nie były proste, a pierwsza próba dotarcia do Warszawy skończyła się śmiercią pułkownika Bolesława Mościckiego (uprzednio organizatora i dowódcy sławnego Pułku Ułanów Krechowieckich) i jego towarzyszy, zadaną im przez bolszewików. Ostatecznie Rada Regencyjna dała Dowborowi swobodę decyzji.
Skoro Niemcy, pomni doświadczeń sprzed kilku dni spod ukrainnego Kaniowa, żądali li tylko rozwiązania kolejnego Polskiego Korpusu, a wszystkim, generałom, oficerom i żołnierzom pozwalali, a wręcz zachęcali ich do powrotu do domu po latach wojennej tułaczki, generał Dowbór przyjął te warunki, w następstwie czego Korpus został rozwiązany. Bezpośrednio przed tym aktem doszło jednak do incydentu wywołanego przez wspomnianych już, a czynnych na Kresach emisariuszy POW, działających razem z niektórymi żołnierzami Korpusu będącymi uczestnikami socjalistycznej piłsudczykowskiej konspiracji. Chcieli oni podporządkować sobie Korpus i skierować go przeciwko Niemcom, w którym to celu usiłowali nawet aresztować (sic!) generała Dowbora-Muśnickiego. Sytuacja przez krótki czas groziła wybuchem walki bratobójczej, do której jednak nie doszło dzięki doświadczeniu i przytomności umysłu dowódcy Korpusu oraz postawie jego oficerów i żołnierzy.
Niektórzy oficerowie i żołnierze Korpusu, podobnie jak ci spod Kaniowa, ruszyli na Wschód i tam w ramach nowych polskich formacji walczyli przeciwko bolszewikom. Ogół powrócił jednak do domów, szczególnie zaś liczni do Warszawy.
Dowborczycy, bo odtąd tak się ich nazywa, stanowili więc nietknięte kadry oficerskie i żołnierskie, utrzymywali pomiędzy sobą łączność, pozostając w stałej gotowości do dalszej wojennej służby dla Ojczyzny.
Trąbka wkrótce znów zagrała, ledwie po kilku miesiącach od rozwiązania Korpusu i opuszczenia Bobrujska, jeszcze w tym samym 1918 roku – rozbrajanie Niemców w listopadzie, Powstanie Wielkopolskie, którego kadrę oficerską stanowili właśnie Dowborczycy, odsiecz Lwowa, pierwsze w 1919 roku, a po nich kolejne fazy wznowionej wojny z bolszewikami, więc i – uwaga! – orężny powrót do Bobrujska i w ogóle na Kresy Wschodnie, także wsparcie dla Powstań Śląskich. Wiele by o tym mówić.
Brygadier Józef Haller, stacjonując ze swoim Drugim Korpusem Polskim na Ukrainie, w Kaniowie nad Dnieprem, dokładnie sto lat temu, bo w maju 1918 roku, lecz o kilka dni wcześniej niż generał Dowbór-Muśnicki, podjął był decyzję przeciwną niż wkrótce później tamten, gdyż brał pod uwagę stoczenie boju z Niemcami, którzy też wreszcie go zaatakowali. Jednak Haller miał wybór, gdyż mógł tego uniknąć przeprawiając się ze swym wojskiem na lewy brzeg Dniepru, do czego już były poczynione przygotowania w porozumieniu z proniemieckimi wówczas władzami ukraińskimi. O takiej przeprawie, na północy, przez tenże sam Dniepr, lecz w jego górnym biegu, rozważał także Dowbór, co już wiemy.
Który z tych dwóch wodzów podjął w maju 1918 roku lepszą decyzję? A może decyzje ich obydwu były dobre, pomimo że sprzeczne? Obydwaj bili się w światowej wojnie od jej rozpoczęcia w roku 1914. Teraz, przynajmniej od początku 1918 roku, pozostając nadal żołnierzami, obydwaj stawali wobec dręczącego Polaków od czasów Konfederacji Barskiej politycznego dylematu – bić się, czy nie bić? Co w danej sytuacji, tu i teraz, lepiej posłuży Sprawie Polskiej?
Ile to już trwa? 250 lat! Bo tyle czasu mija w bieżącym roku 2018 od zawiązania tamtej Konfederacji.
W innym tekście retorycznie zapytywaliśmy, czy stulecie owianych legendą walk Pierwszego Korpusu z bolszewikami, w styczniu-marcu bieżącego 2018 roku będzie jakoś przez polskie państwowe, społeczne lub kościelne czynniki upamiętnione. Minęła zima, mamy już wiosnę, lecz nic nie było o tym słychać. Żeby chociaż jakaś nagłośniona przez massmedia uroczystość już nawet nie w dalekim Bobrujsku, lecz przy Kopcu Bobrujskim na warszawskich Powązkach Wojskowych lub pod Pomnikiem Dowborczyka na dziedzińcu warszawskiego Muzeum Wojska Polskiego. Ale i tego nie. Rocznicę kapitulacji Korpusu wprawdzie niniejszym wspominamy, lecz obchodzić jej akurat nie wypada, ale wszystkie inne stulecia bojowych wyczynów Dowborczyków już tak.
A owiany legendą Kaniów? Majowa stuletnia rocznica już za dwa tygodnie! Czy obecnie, tam nad dalekim Dnieprem, stoi chociaż krzyż lub kamień upamiętniający tamtą walkę o Polskę? Tego nie wiemy. A tu, w kraju? Obawiamy się, że znowu usłyszymy dużo krzyku na zupełnie inne, nawet nie polskie i z innej epoki wzięte tematy, a co do Stulecia Drugiej Niepodległości powiemy sobie znowu, w ślad za Poetą: „Jedźmy, nikt nie woła…”.
Wszelako, mający swoje lepsze lecz i gorsze strony, nakręcony blisko dziesięć lat temu telewizyjny serial „1920. Wojna i miłość” zaczyna się od – jak rozumiemy – właśnie bitwy kaniowskiej, aczkolwiek wiadomość ta nie dość jest chyba wyeksponowana. Niemniej, dobre i to. Ten daleki Kaniów był twórcom serialu potrzebny właśnie po to, aby poznać i połączyć ze sobą trzy postacie – trzech polskich oficerów pochodzących z trzech zaborów. Całość-Wolność-Niepodległość!
Marcin Drewicz
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!