Magna Polonia: Kim był Pani ojciec, skąd pochodził i w jaki sposób znalazł się w Polsce?
Mira S. Ghoshal: Mój ojciec urodził się w Kalkucie w 1908 r., kiedy Indie były kolonią brytyjską w rodzinie bramińskiej. Jego matka pochodziła z rodziny lingwistów, a ojciec był komisarzem policji miasta Kalkuty jeszcze pod Brytyjczykami. Bogate rodziny wtedy chciały, żeby synowie mieli dobre prace, więc wysyłali szczególnie synów na studia do Anglii. Mój ojciec skończył romanistykę w Kalkucie. Potem dziadek go wysłał na studia prawnicze do Anglii. Wtedy, po tych studiach, dziadek chciał, żeby ojciec wrócił do Kalkuty i pracował w administracji policji, ale ojciec był młodym człowiekiem i nie chciał pracować dla zaborców. Kiedy ukończył studia prawnicze, nie wrócił do Indii. Dziadek był za to zły na niego. Następnie ojciec trafił do Szwajcarii. Był dobrym lingwistą, więc uczył prywatnie języków w tym kraju. Miał mniej więcej 26 lat wtedy. Dodatkowo dorabiał w szatni w restauracji. I do tej restauracji, zupełnie przypadkiem, a może tak miało właśnie być, wchodzi polski indolog prof. Stanisław Schayer. Patrzy, a w szatni jest Hindus, zaczyna z nim rozmawiać (Hindus po edukacji bramińskiej, więc zna sanskryt dobrze). Polak mówi: „Co ty tutaj robisz w tej szatni? Ja ci dam pracę w Warszawie”. I tak ojciec w roku 1934 wsiada w pociąg i jedzie do Warszawy, żeby tam pracować.
MP: Czym Pani ojciec zajmował się w Warszawie?
MG: Pracował na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie uczył języków obcych. Wiem też, że uczył młodych ludzi, którzy w Polsce chcieli być dyplomatami. W międzyczasie w ciągu 5 lat nauczył się polskiego i rosyjskiego tak dobrze, że w 1939 roku miał bronić na jesieni doktorat z języka rosyjskiego. Miał pamięć fotograficzną. Był tak zdolny, że gdy spojrzał na jakąś stronę w książce i przeczytał, to miał później w pamięci tą stronę.
MP: W jaki sposób Pani ojca traktowali Polacy?
MG: Przed wojną w Polsce ojciec był po prostu rozchwytywany. Wszyscy chcieli go poznać, zapraszali go do siebie, nawet prości ludzie. Mówili: „Chodź, chodź, ja ci pokażę prawdziwego Hindusa”. Nawet w 1939 roku, kiedy narastało zagrożenie wojną Polacy radzili mu, żeby wyjechał z Polski, bo idzie wojna i będzie niebezpiecznie. On jednak uważał, że Polska to jego druga ojczyzna i że musi zostać. Przed wojną i po wojnie ojciec jeździł po Polsce pociągami i dawał odczyty o Indiach. Przychodziło zawsze mnóstwo Polaków, którzy chcieli jak najwięcej się dowiedzieć o Indiach. Można powiedzieć, że nowoczesna polska indologia w dużej mierze stoi na moim ojcu. On również bardzo dobrze wspominał lata spędzone w Polsce, swojej drugiej ojczyźnie. Pamiętam, że miał dwie 50-groszowe monety przedwojenne, które trzymał w pudełeczku na aksamicie. Były piękną pamiątką jego młodych lat.
MP: Czy zainteresowanie Pani ojcem jako obcokrajowcem przejawiało jakieś formy rasizmu?
MG: Absolutnie nie. Po prostu ludzie chcieli zobaczyć Hindusa. Mówił po polsku bardzo pięknie. Czuł się jak u siebie. Zapraszali go na urodziny, imieniny i odpowiadał na różne pytania o Indie. Wszyscy byli bardzo ciekawi, jaki jest to kraj. Później, kiedy chodziliśmy do kościoła na msze (ojciec był duchownym braminem) ojciec modlił się sam w sobie po sanskrycie, ale był na mszy katolickiej. Jak wychodziliśmy, to wszyscy witali go: „Dzień dobry panie profesorze”. Wszyscy znali go i szanowali.
MP: A jak wyglądało to w Londynie?
MG: Ojciec był podwładnym brytyjskiego imperium. Był tam traktowany jako osoba drugiej klasy. Nawet w 1939 roku była umowa między moim ojcem a jego ambasadą, bo był obywatelem brytyjskim, że mieli zadzwonić, kiedy wyjeżdżają z Polski bezpiecznie jako dyplomaci. Byli odpowiedzialni za to, żeby wziąć ze sobą wszystkich brytyjskich obywateli. Wzięli wszystkich poza moim ojcem. Jednym słowem, Hindusa można było zostawić. To mówi samo za siebie. Mogli zadzwonić, mogli kogoś wysłać z ambasady. Nie zrobili tego, po prostu go zostawili.
MP: Jak potoczyły się jego losy po wrześniu 1939 roku?
MG: Ojciec opowiadał, że kiedy już było bardzo w Warszawie niebezpiecznie i on zrozumiał, że Anglicy go zostawili dosłownie na pastwę losu, to wziął swoją narzeczoną Polkę i chciał się jakoś przedostać do Indii. Powiedział sobie, że nawet będzie do Indii szedł, jeżeli będzie musiał. No i dosłownie tak było, wyszli z Warszawy, tak jak mnóstwo warszawiaków wyszło i uciekali na wschód. Z tego, co dowiedziałam się, gdy byłam dzieckiem, uciekali przed Niemcami i jak już doszli do frontu, gdzie byli Rosjanie, to wtedy zawrócili.
Następnie ojciec wyjechał z Warszawy ostatnim pociągiem do Włoch. Niemiec nie chciał sprzedać mu biletu, bo powiedział mu, że on nie jest aryjczykiem. I ojciec, który dobrze znał język niemiecki, zrobił temu Niemcowi dwudziestominutowy wykład, oczywiście w języku niemieckim, co to jest aryjczyk, że aryjczyk to ktoś, kto pochodzi z północnych Indii. Niemiec sprzedał mu bilet, nie miał już żadnych argumentów.
MP: Jak przebiegała jego dalsza podróż do ojczyzny?
MG: Z Włoch pływały jeszcze statki i jednym z tych statków wrócił do Indii. I tu zaskoczenie. Ojciec wraca z białą narzeczoną. Mój dziadek i babcia nie byli zadowoleni z tego, że ojciec się ożenił z Europejką, dlatego że oni myśleli, że Polka będzie sie zachowywać w stosunku do nich tak samo jak Angielka, czyli że będzie na nich z góry patrzyła, że będzie lepsza zawsze od wszystkich, więc na początku Halina Nowierska (pierwsza żona ojca) nie była mile widziana, ale okazało się, że to jest Polka i ma zupełnie inne podejście do Hindusów, niż Anglicy. Weszła w tą rodzinę tak, że dziadkowie się w niej zakochali. Cała rodzina ją przyjęła. Miała do nich szacunek i zachowywała się po prostu tak, jak normalna Polka się zachowuje, idzie, nie zna ludzi, pozna, zaprzyjaźni się.
Jeszcze w latach 90 widziałam się z siostrami i z bratem mojego ojca. Wszyscy bardzo dobrze ją wspominali. Kiedy lądowałam w Kalkucie na lotnisku o pierwszej w nocy, gdzie był ogromny tłum i nie wiedziałam, gdzie jest moja rodzina, stałam jak wryta, nagle usłyszałam z tłumu, z akcentem bengalskim: „Proszę panią, tutaj jestem, tutaj jestem”. Brat ojca od bratowej nauczył się trochę polskiego i tak przywołał mnie do siebie.
Kiedy ojciec wrócił do Indii oczywiście był bez pracy. Wiem, że pisał artykuły do indyjskich gazet i też jeździł po całych Indiach i opowiadał, co Niemcy robią w Polsce. Po prostu przez radio opowiadał, co w Polsce widział w ciągu tych 6 miesięcy wojny. Wtedy wyszła pierwsza książka dotycząca kampanii polskiej w języku bengalskim, której egzemplarz znajduje się w Bibliotece Narodowej w Kalkucie.
MP: Działalność Pani ojca na rzecz Polski nie ograniczała się jedynie do publicystyki. Jak wyglądały inne obszary jego działalności w tym zakresie?
MG: Ojciec jeździł po całych Indiach i jako Hindus opowiadał, co Niemcy robią. Hindusi bardziej wierzyli innemu Hindusowi, niż Anglikowi. Część indyjskiego społeczeństwa była nastawiona proniemiecko, bo myśleli, że Niemcy im pomogą odzyskać niepodległość. Z tego co wiem, to były robione zamachy na mojego ojca, ale on był młody i jakoś udawało mu się uciekać i jego nie zabili. Widocznie był bardzo skuteczny w tym, co robił, dlatego jakaś część Hindusów chciała go zabić.
Kiedy część polskiej ludności cywilnej została wypuszczona z Rosji, powstały obozy polskich uchodźców w Indiach. Z tego co wiem, takich obozów było 15 czy 16. Ojciec znał język angielski, polski i języki indyjskie, więc idealnie pasował do tej roli. Jeździł od obozu do obozu i tam jego funkcja była taka, że miał o tych ludzi dbać, żeby wszystko mieli, żeby byli zdrowi, żeby mieli co jeść. Ojciec znał maharadżę, który wziął te tysiąc polskich sierot. Z nim współpracował. Prowadził cały system obozów dla Polaków. Niektórzy Polacy w Indiach mieszkali 5 czy 6 lat. To bardzo długi okres.
MP: Jak potoczyła się historia Pani ojca po wojnie?
MG: Z tego co wiem, w 1946 roku jako pierwszy Hindus, który miał doktorat z rosyjskiego, ojciec dostał pracę w indyjskiej dyplomacji. Wyjechał z Indii do Moskwy. Vijaya Lakszmi Pandit, siostra Nehru[1] założyła pierwszą indyjską ambasadę, gdzie ojciec tłumaczył rosyjski na hindi, na angielski i inne języki.
MP: Jak Pani ojciec z Moskwy trafił ponownie nad Wisłę?
MG: W 1951 roku ojciec został wyrzucony z dyplomacji indyjskiej. Znał język rosyjski, a mieszkając w Polsce przed wojną wiedział, co się dzieje w Związku Sowieckim, rozumiał co to jest komunizm i stalinizm i w ambasadzie między ojcem, a nowym ambasadorem (bo siostra Nehru wyjechała) był jakiś konflikt. Widocznie ojciec starał się wytłumaczyć ambasadorowi i też Nehru, co się naprawdę dzieje w Związku Sowieckim i prawdopodobnie nie wiedział, że Nehru był komunistą i że był w Kominternie.
Wrócił więc do Londynu. Wysłali tam jego rzeczy, bez niczego, bez pieniędzy, po prostu dali im (ojcu i jego żonie) bilet. Tam ojciec nie mógł dostać pracy na brytyjskiej uczelni, mimo że był wyjątkowo wykwalifikowany, dlatego, że był na czarnej liście Nehru i Anglicy nie chcieli zrobić czegoś nie po jego myśli. W ten sposób taki człowiek został listonoszem. Jednym słowem Nehru wyrzucił z Indii mojego ojca.
W roku 1954 pierwsza żona ojca dostała depresji i popełniła samobójstwo. Siostra Nehru dowiedziała się od znajomych, że ojciec jest w bardzo złej sytuacji i dzięki niej dostał pracę w północno-wschodnich Indiach. Dla tamtejszej ludności ojciec układał alfabety. To były języki, które nie miały alfabetów własnych, więc zapisał je w piśmie dewanagari. To ten sam alfabet, który jest w języku hindi.
Trzy lata później ojciec dostał list z Warszawy, że jest wakat i że Uniwersytet Warszawski prosi, żeby wrócił. Pracował do 1969 roku, kiedy umarł w wieku 61 lat. Pochowano go w Warszawie na Powązkach.
Chciałabym dodać, że jestem przeogromnie wdzięczna ludziom, którzy na polskich wsiach nigdy Hindusa na oczy nie widzieli, ale kiedy była wojna, oni go przez 6 tygodni karmili. On przeżył dzięki tym ludziom.
Rozmawiał: Krzysztof Żaberek
[1]Jawaharlal Nehru, indyjski polityk, przywódca socjalistycznego skrzydła Indyjskiego Kongresu Narodowego w okresie walki o niepodległość przeciwko dominacji brytyjskiej.
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!