Historia

Powstanie Szczekocińskie w świetle relacji „Twardego” i „Mietka”

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

W ostatnich dniach lipca 1944 roku w okolicach Szczekocin doszło do zbrojnego wystąpienia przeciwko Niemcom, mającego charakter lokalnego powstania. Istotną rolę w tych wydarzeniach, oprócz miejscowych oddziałów partyzanckich i konspiracyjnych, odegrały dwa oddziały partyzanckie ze składu 23 Górnośląskiej Dywizji Piechoty AK – Stanisława Wencla – „Twardego” oraz Mieczysława Filipczaka – „Mietka”, które przejściowo przebywały wówczas w tej okolicy.

27 lipca 1944 roku partyzanci powzięli informację, iż część policjantów ze szkoły policji granatowej w Szczekocinach chce zdać im budynek, w którym mieściła się owa szkoła policyjna. Oddajmy w tym miejscu głos Mieczysławowi Filipczakowi ps. „Mietek”:

„Szkoła policji mieściła się w budynku byłego gimnazjum, natomiast obok niej w bursie byli skoszarowani własowcy. Po zajęciu budynku gimnazjum, który był jedno-piętrowym, górując wysokością, mieliśmy zniszczyć bronią maszynową i granatami bursę z własowcami.
Do akcji tej zostały wyznaczone następujące grupy: grupa „Jana” pod dowództwem „Wiary” – Kozłowskiego Bolesława w sile 120 ludzi, uzupełniona ludźmi z placówek, grupa moja w sile 60 ludzi, również uzupełniona ludźmi z placówek, grupa „Twardego” w sile 100 ludzi oraz placówki AK z obwodu szczekocińskiego.”

Wyjaśnijmy w tym miejscu, że w strukturze AK nie było Obwodu Szczekociny. Była placówka Szczekociny, która podlegała pod Obwód Włoszczowa. Stanisław Wencel – „Twardy” w swej relacji napisał:

„Po dotarciu do Grabca oprócz „Wiary” i „Mietka” zastałem dowódcę placówki AK ze Szczekocin. Nazwiska i pseudonimu nie udało mi się do dziś ustalić.”

Według Wojciecha Borzobohatego, ówczesnego szefa sztabu Okręgu Radomko-Kieleckiego AK, dowódcą placówki Szczekociny był wówczas ppor. Remigiusz Kruzel ps. „Boruta”. Można mieć jednak wątpliwości, czy to o niego chodziło „Twardemu”, bowiem w dalszej części swej relacji pisze on, że ów dowódca placówki miał zostać jesienią 1944 roku aresztowany przez Niemców, podczas gdy ppor. „Boruta” – według Borzobohatego – miał pełnić funkcję dowódcy placówki do stycznia 1945 roku. Ale wróćmy do relacji Mieczysława Filipczaka – „Mietka”:

„Na odprawie w Grabcu ustalono, że dowództwo nad całością obejmie „Wiara”, jego zastępcą będzie „Twardy”. Plan akcji ustalono następująco:
Jedna drużyna z grupy „Wiary”w sile 10 ludzi pod -d-twem kaprala „Groźnego” i jedna drużyna z grupy „Twardego” pod d-twem „Dańki” – Pazery Zenona udadzą się naprzód między godziną 23 a 24 do budynku gimnazjum, gdzie wartę na korytarzu mieli pełnić wtajemniczeni w całość akcji policjanci. Za nimi do szkoły miała wejść grupa „Twardego” i moja. „Wiara” miał natomiast otoczyć bursę z własowcami i na dany sygnał z grupy „Twardego” i mojej miał rozpocząć walkę. Również jedna drużyna z grupy „Wiary” pod d-twem „Batorego” miała wejść do Szczekocin, zająć most na rzece Pilicy i wysadzić, ażeby odciąć posterunek żandarmerii, który znajdował się za rzeką w dworze Komorowskiego.”

Tymczasem zajrzyjmy do relacji Stanisława Wencla – „Twardego”:

„Po lewej stronie rzeki Pilicy na styku drogi z Żarek i Lelowa znajdował się budynek murowany jednopiętrowy byłego gimnazjum, w którym się mieściła szkoła policji granatowej, obok znajdował się budynek drewniany, parterowy, dawniejsza bursa, obecnie siedziba własowców. Siła nieprzyjaciela w gimnazjum – 80 ludzi policji granatowej plus instruktorzy niemieccy, w bursie – 60 własowców. Uzbrojenie normalne: KBK, RKM i granaty. […]
W czasie od godziny 22 do 24 mieli pełnić na korytarzu w szkole służbę policjanci granatowi wtajemniczeni w akcję. Ci mieli otworzyć drzwi patrolowi w sile 20 ludzi. Patrol po opanowaniu gmachu miał udostępnić wejście do niego mojej grupie, tak abym z góry panował nad bursą. Do patrolu wyznaczono po 10 ludzi z mojej grupy i „Wiary”. Dowództwo objął kapral „Groźny”, jako znający teren i podejście. Zastępcą był „Dańko” – Pazera Zenon, mój zastępca. Jego to zadaniem było przeprowadzenie akcji z opanowaniem budynku. Wysłanie moich ludzi miało swój cel, gdyż mieliśmy być lepiej zorientowani w walkach ulicznych i budynkach. Jedna drużyna z plutonowym „Batorym” z grupy „Wiary”, wsparta przez AK szczekocińskie, miała się udać do Szczekocin i wysadzić most na Pilicy, celem zabezpieczenia się od udzielenia pomocy oblężonym przez posterunek żandarmerii. Grupa „Wiary” miała otoczyć z trzech stron bursę i w razie nie poddania się własowców rozpocząć walkę z nimi. Akcja miała być skończona przed godziną drugą w nocy, tak aby przed świtem można było wycofać się. Osobiście ze stylu odprawy nie byłem zadowolony, kryła ona wiele niedomówień, brak było detali tak ważnych w każdej akcji. Nie uwzględnił mojego pytania „Jan” i jego „Sztab”, co mamy robić w wypadku nie udania się akcji. Wyśmiano się ze mnie. Byli pewni zwycięstwa.”

„Twardy” miał spore zastrzeżenia odnośnie kwalifikacji dowódczych Józefa Sygieta – „Jana”, ale wręcz szokiem było dla niego, gdy zobaczył, że gdy partyzanci wychodzili na pozycje wyjściowe, „Jan” ze swoim sztabem wsiedli na rowery, udając się w kierunku przeciwnym. Dalej „Twardy” pisze:

„Ze stanowiska wyjściowego pierwsza została wypuszczona grupa AK Szczekociny celem zbadania sytuacji w mieście i zajęcia stanowiska, aby plutonowy „Batory” mógł wykonać swoje zadanie. Następnie poszły patrole „Groźnego” i „Dańki”. Po dziesięciu minutach ruszyła moja grupa, a za nią „Wiary”.”

Oddajmy ponownie głos „Mietkowi”:

„Kapral „Groźny”, który znał ten teren, idąc z Grabca do gimnazjum pobłądził, dochodząc do szosy Lelów – Szczekociny, zamiast iść w prawo, w kierunku na Szczekociny, poszedł w lewo. Pomimo tego grupa „Twardego” i moja jeszcze przed godziną 24 dotarła do budynku gimnazjum, t.j. w czasie, kiedy mieli pełnić służbę wtajemniczeni policjanci. Tymczasem „Twardy” wspólnie z moim łącznikiem „Jurkiem”, gdy zapukał do drzwi, naświetlając policjantom, w jakim celu przybył, został obrzucony granatami.”

Zajrzyjmy z kolei do relacji „Twardego”:

„Przestrzeń, którą miałem przebyć, wynosiła do ośmiuset metrów. Podszedłem pod szkołę. Żołnierzy ułożyłem w rowie drogowym. W gmachu szkolnym panowała idealna cisza. Nic nie wskazywało, że tam może się znajdować nasz patrol. Zdaniem ich było obsadzić stojącą na stoiskach broń aż do naszego przyjścia. Policję granatową zebrać w jednej klasie i z chwilą mojego przyjścia miała być rozgoniona na „cztery wiatry”. Niemcy mieli polec w walce. Jakaś złowroga była dla mnie ta cisza. Spojrzałem na zegarek, nie było jeszcze godziny 24-ej. Znaczyło to, że służbę na korytarzu pełnią ludzie wtajemniczeni. Podszedłem do drzwi wejściowych, przez małe okienko ujrzałem siedzących na korytarzu dwóch policjantów, grali w warcaby. Co jest z patrolami? – myślałem, ale czas gonił, więc trzeba było coś czynić. Nacisnąłem klamkę, drzwi były zamknięte. Oczy policjantów podniosły się na okienko. Zapukałem delikatnie. Nieśmiało jeden z nich podniósł się i podszedł do okienka.
– To ty …? – wymienił jakiej nazwisko albo pseudonim.
– Otwierajcie figlarze. To my, partyzanci. Spieszy się nam, bo zaraz będzie świtać, a roboty dużo.
– Kto to? – padło pytanie.
– Grupa „Twardego” i BCh – odpowiedziałem.
Jednym susem skoczyli na piętro. Zanim się namyśliłem, co o tym myśleć i co czynić, z górnych okien poleciał na nas grad granatów, co najmniej z dziesięć. Przylgnęliśmy do muru. Było nas czterech: mój adiutant „Lisek” – Buchacz Zenon, goniec „Znaczek” – Gumułka Władysław i goniec do grupy „Wiary” z tej samej grupy. Następnym naszym czynem było odskok na szosę. Nie wiódł on już przez bramę, przesadziliśmy płot wysoki od cokoła na jakieś półtora metra. Strach czyni cuda. Wielkim szczęściem był dość wysoki betonowy cokół ogrodzeniowy. Gdyby nie on, już pierwszy rzut poczyniłby starty w mojej kompanii. Żołnierz każdy, chociaż mu dziesięć razy mówić, to nie zajmie stanowiska przepisowego, dopóki nie zmusi go do tego sytuacja. Właściwie to oni nie leżeli w rowie, ale siedzieli i ten cokół był dla nich zbawienny.”

Rzućmy teraz okiem do relacji „Mietka”:

„Rozpoczęła się normalna walka z oblężeniem budynku. „Wiara”, myśląc, że opanowaliśmy budynek, rozpoczął walkę z własowcami. „Batory” nie dokonał wysadzenia mostu i wycofał się ze Szczekocin, nie powiadomiwszy o tym „Wiary”. Walka trwała do świtu. Ze strony policji nie było najmniejszych oznak, że takowi chcą się poddać.”

A tymczasem powróćmy do relacji „Twardego”:

„Kiedy znalazłem się w rowie, z budynku rozpoczęło się normalne ostrzeliwanie naszych stanowisk. Poszły rakiety w niebo. Przy bursie również trwała normalna walka. W Szczekocinach było słychać pojedyncze strzały i krótkie serie z automatów. Moja kompania była raczej zneutralizowana. Cokół nas ratował, cokół nie pozwalał nam walczyć. Strzelając ponad cokół trafialiśmy w górne partie okien w najlepszym wypadku i strzelanie zza niego było ryzykowne. Tamci z budynku strzelali bardzo dobrze. Dużo kul trafiło w cokół, ale i dużo z centymetrową różnicą przelatywało ponad cokołem i trafiało w szosę. Wystarczyło, by który z nas trochę dalej z rowu wysunął nogi, a byłoby po piętach. Sztuką tą popisywały się przede wszystkim RKM-y, miałem wrażenie, że były przygotowane na nocne strzelanie.”

Wymiana ognia trwała ok. pół godziny. Sytuacja stawała się groźna, tym bardziej, że – na co zwraca w swej relacji „Twardy” – w Szczekocinach nie nastąpił żaden wybuch, ani nie było widać łuny pożaru palącego się mostu.

„Postanowiłem wysłać gońca do „Wiary” z zapytaniem, co mam robić? „Wiara”, tak samo jak i ja, był zdezorientowany i wiele nie mógł mi doradzić. Był w gorszej sytuacji. Ludzie jego leżeli w ziemniakach lub pszenicy /żyto było już skoszone/, prawie na otwartym terenie. Miał jednego zabitego /Smoleń z placówki Hucisko/ i rannego /Okuliński – „Zeflik” z placówki Zagórze/. Dał mi polecenie wytrwania do świtu, może się poddadzą.”

Tymczasem odnalazły się patrole „Groźnego” i „Dańki”, które pobłądziły w nocy, a które miały zacząć całą akcję wespół z „wtajemniczonymi policjantami”. „Twardy” pisze dalej:

„W przerwie ognia postanowiłem nawiązać z granatową policją. Zażądałem od nich, aby się poddali, Niemców rozbroili i wyszli wszyscy na plac. Dałem termin trzy minuty. Nic nie wskazywało, aby mieli chęć to uczynić. Zaimprowizowałem zdobycie budynku szturmem. Rzuciliśmy granaty na podwórko, lecz budynek był za daleko i nie mogliśmy go rzutem dosięgnąć. Daliśmy potężną serię ognia, wznieśliśmy dziki okrzyk „hurra!”, ale skutek był taki, że z dalszych okien wyskoczyło kilku policjantów, dwóch dobiegło do nas. Byli to późniejsi moi partyzanci: „Burzyn” – Morawski Stanisław /kuzyn Osóbki/ i „Jacek” – pochodził z Łodzi.”

„Twardy” w oparciu o własne obserwacje oraz na podstawie rozmów z „Burzynem” i „Jackiem” doszedł do wniosku, że ich przełożeni byli przygotowani na atak, aczkolwiek – tak przynajmniej podejrzewa „Twardy” – być może nie spodziewali się przybycia tak dużych sił partyzanckich. Nieco dalej dodaje on:

„Później, jak się okazało, i posterunek żandarmerii miał się włączyć do akcji po stronie zewnętrznej, ale patrole AK szczekocińskiego, które miały ubezpieczać wysadzenie mostu, jeszcze przed przybyciem plutonowego „Batorego” stoczył z żandarmerią potyczkę na moście, zawracając ich z powrotem. „Batory” po skontaktowaniu się z patrolem AK i dowiedziawszy się, co się stało, zwyczajnie stchórzył i zadania nie wykonał, chociaż nic nie stało na przeszkodzie, gdyż żandarmi wrócili na posterunek i tam się zabarykadowali, oczekując ich zaatakowania.”

Ale walka wokół budynków gimnazjum i bursy wciąż trwała. Oddajmy ponownie głos „Twardemu”:

„Zaczęło świtać. Od szkoły do następnych zabudować w stronę Lelowa była przerwa jakieś dwieście metrów. W tym kierunku przewidywałem wycofanie się. […] Dałem rozkaz wycofania się. Prawie pół kompanii już się wycofało, ale wróg dojrzał nasz zamiar i z okien poddasza zaczął prażyć ogniem z dwóch RKM-ów. Byłem jeszcze z drugiej strony. Dałem rozkaz chłopcom, aby strzelali w te okna i zmusili RKM-y do milczenia. Mój Boże – chłopcy byli odważni, strzelali nawet za dużo, ale z ich celnością to było więcej niż gorzej. Nie byli oni wyszkolonymi żołnierzami. W tym dniu miałem tylko trzech ludzi, którzy byli żołnierzami i posiadali wyszkolenie strzeleckie. Dwóch pozostawiłem w tyle, na ewentualność zaatakowania mnie z tej strony, sam przeskoczyłem wolną przestrzeń, wziąłem karabin od jednego z chłopców, kazałem dać sobie kule świetlne, oparłem lufę o płotek i zacząłem strzelać do wyznaczonego celu. Było na tyle jeszcze szaro, że widziałem ślad świetlnego pocisku, a na tyle widno, że mogłem już brać cel. Pierwsze dwie kule trafiły poniżej okna, trzecia rozbiła szyby w uchylonym oknie. Jeden z RKM-ów zamilknął. Strzeliłem w drugie okno z tym samym skutkiem. Poderwałem drugą część kompanii do przeskoku. Należało wykorzystać moment, gdyż nie wierzyłem, że zadałem nieprzyjacielowi większe straty. Była to u nich chwila konsternacji na moją celną strzałów. Była to prawda, bo ledwie ostatni żołnierz skrył się za budynkami, padły dwa granaty z granatników, wystrzelonych z karabinu.
Kompanii kazałem się wycofywać w kierunku wsi Bonowice, sam jeszcze stałem i przyglądałem się, jak Niemcy do nas strzelali z granatników systemem „do zasłoniętego celu”. W oknach domu, za którym stałem, ukazały się dwie postacie kobiece, otworzyły okno i zapytały, czy głodny jestem. Poprosiłem o wodę, gdyż bardzo mi się pić chciało. Płotek od budynku stał bardzo blisko, wystarczyło, abym stanął na cokole, wyciągnął rękę i to samo uczyniły one z okna, a garczek się znalazł w mojej ręce. Kiedy stanąłem już na ziemi i dziękowałem moim dobroczyńcom, jakaś muszka w kierunku poziomym przeleciała mi przed oczami, była ledwie dostrzegalna i bardzo szybka, a potem huk, brzęk szyb i cisza. Znów cokół uratował mi życie. Granat wpadł do ogródka pod cokół. Siła wybuchu poszła po zewnętrznej ścianie cokołu, tak że mi nic się nie stało, tylko piachu tyle mi nabiło w mundur, że przez dwa tygodnie musiałem go wytrzepywać. Pań w oknie nie było. Krzyknąłem – żyjecie? – żyjemy – odpowiedziały – Poszedłem wolnym krokiem za kompanią.
Grupy „Wiary” i „Mietka” też wycofywały się w kierunku Bonowic. Po drodze czekali na mnie „Wiara” i „Mietek”. Ocenialiśmy sytuację. Moje zdanie było „klapa”, akcja nie udana, należy teraz uderzyć w zajęczą odwagę i odskoczyć jak najdalej, zanim Niemcy się zorientują i nie dadzą nam porządnego łupnia. Tego samego zdania byli moi koledzy.
Tymczasem wchodząc do wsi Bonowice, natknęliśmy się na inną rzeczywistość. Wieś była zatłoczona wojskiem z placówek. Na nasze pytania, po co tu przyszli, odpowiedzieli, że taki rozkaz otrzymali od „Jana”.”

Zarówno „Twardy”, jak i „Mietek” nie szczędzili lokalnemu przywódcy ruchu ludowego słów krytyki. Według „Twardego” kierował się on chorą ambicją, w wyniku czego, wbrew rozkazom płynącym z Komendy Obwodu Włoszczowskiego AK, podjął on próbę wywołania lokalnego powstania – „widząc wycofujące się wojska niemieckie w nieładzie, zdawało mu się, że to koniec wojny, przynajmniej dla naszych terenów”. Zarówno „Mietek”, jak i „Twardy” byli zdania, że w ślad za wybujałymi ambicjami nie szły kompetencje, a „Twardy” określił go nadto mianem tchórza, wskazując, że posyłając ludzi do walki, sam trzymał się od nich w bezpiecznej odległości. Ale oddajmy teraz głos „Mietkowi”:

„Wycofaliśmy się do wsi Bonowice. Tu przyjechał „Jan”, który pomimo sprzeciwu „Twardego” i mnie uznał, że walkę należy w dalszym ciągu prowadzić, gdyż ma [obiecaną] pomoc z placówek i grupy „Pawła” z radomszczańskiego. Do końca partyzantki, jak i po wojnie nie słyszałem o istnieniu takiej grupy.”

Zajrzyjmy ponownie do relacji „Twardego”:

„Już po śniadaniu przyjechał „Jan” ze „Sztabem”. Oklął nas, że odstąpiliśmy od oblężenia szkoły i bursy. Natychmiast kazał nam wyruszyć na zajmowane stanowiska. Na moje zapytanie, jak to było z nagraniem wejścia do szkoły, ordynarnie mnie ofukał, że to nie moja rzecz, a teraz on jest komendantem wszystkich sił znajdujących się na tym terenie, rozkazuje mnie zebrać wszystko wojsko i ponownie zaatakować i zniszczyć załogi szkoły i bursy, następnie zająć lewostronną część Szczekocin i czekać na dalsze rozkazy. „Wiarę” zostawił przy sobie. Dowództwo nad jego grupą objął szef kompanii Suchanek […]
Zwróciłem mu uwagę, że nie mamy broni do zdobywania budynków. Odpowiedział mi, że lada chwila nadejdą oddziały od majora „Pawła” z AL z działkami przeciwpancernymi. Znów bzdura.”

Tymczasem rzućmy okiem do relacji „Mietka”:

„Prestiżowo wspólnie z „Twardym” zgodziliśmy się na dalszą walkę, ażeby nam nie zarzucono tchórzostwa. Poszliśmy powtórnie do natarcia na połączone siły granatowej policji, własowców i żandarmerii z posterunku szczekocińskiego. Zasadniczo w natarciu tym tym kierowało nas tylko dwójka, „Twardy” i ja, gdyż „Wiara” został się we wsi Bonowice. „Jan” z grupą ludzi miał wysadzić most na rzece, która była dopływem rzeki Krztyni, aby w ten sposób odciąć mogącą nadejść odsiecz dla niemców od strony Rzeszy.”

Ale wróćmy do relacji „Twardego”:

„Przed wyruszeniem zebrałem dowódców kompanii i plutonów, wytłomaczyłem im odmienność od dotychczasowej walki stosowanej przez nas. Dotychczas robiliśmy zasadzki, a później odskok, teraz walczymy jak armia regularna,, posuwamy się skokami naprzód i mamy zdobyć cel obsadzony przez nieprzyjaciela. Należy w czasie posuwania się naprzód wykorzystać nie skoszoną pszenicę, owies i ziemniaki. Określiłem oś posuwania się kompanii. Kompania „Wiary” ma się posuwać lewym skrzydłem, mając za oparcie po lewej stronie drogę Lelów – Szczekociny. Moja kompania po prawej stronie, mając za oparcie szosę Żarki – Szczekociny, w środku grupę „Mietka”, gdzie również się będę znajdował.
Tymczasem Niemcy zajęli kilka domów na swoim przedpolu i tam obsadzili swoje placówki. Najgroźniejszą placówką był dom grabarza i cmentarz. Bardzo ostrożnie zbliżaliśmy się do stanowisk nieprzyjaciela. Nie strzelaliśmy, lecz oczekiwaliśmy, aż się odezwie nieprzyjaciel. Gdy byliśmy już około dwustu metrów od domniemanego nieprzyjaciela, zatrzymałem całość, chciałem zwołać obecnych dowódców i omówić z nimi dalsze natarcie. Pierwszy przyszedł do mnie „Mietek”, siedliśmy na bruździe osłonięci owsem. Czekaliśmy na dalszych, to jest na szefa kompanii „Wiary” i „Dańkę”, mego zastępcę. W tym momencie z domku na przedpolu rzygnął ogniem „Dichtizon”, kule przeleciały obok nas i między nami, padliśmy w bruzdę. Strzelanie do nas trwało kilka sekund, aż nie zajęliśmy stanowiska bezpiecznego. Na pewno Niemcy zorientowali się, że jesteśmy dowódcami i postanowili nas zlikwidować. Nasi odpowiedzieli natychmiast ogniem. Poleciała dachówka, szyby, drzwi i okna. Ogień był skuteczny. Niemcy szybko zaczęli się wycofywać w kierunku na cmentarz. Ogień z boku kompanii „Wiary” położył trzech wycofujących się Niemców. Były to pierwsze trupy, które widziałem w tym dniu. Minęliśmy dom, trupy zostały rozebrane z mundurów, ludzie „Mietka” zabrali ubrania, a mojej grupie przekazano trzy karabiny i amunicję. Przypadkowe zwycięstwo onieśmieliło Niemców w innych placówkach. Po oddaniu kilku strzałów i naszych seriach szybko opuszczali stanowiska, wycofując się na szkołę. Tak było również z placówką na cmentarzu, a już byłem zaskoczony, gdy oddali prawie bez wystrzału bursę.
Po nadejściu do bursy musiałem przeorganizować wszystkie oddziały. Gdy zaczynaliśmy natarcie, byliśmy rozwinięci na przestrzeni ponad kilometra. Zaraz za szkołą drogi nasze się schodziły i już jako jedna droga wpadały do Szczekocin. W miejscu, gdzie znajdowaliśmy się, odległość od szos była mniejsza niż dwieście metrów. Wszystkie grupy łącznie z ludem z placówek liczyły około czterysta osób. Ludzi z placówek i słabo uzbrojonych z grup odesłałem jako odwód na cmentarz. Zostawiłem sobie broń maszynową, granaty i to, co się nazywa „kwiatem grup”. Otoczyliśmy szkołę z trzech stron z widokiem na Szczekociny, aby w każdej chwili zaatakować nadchodzącą odsiecz. Byliśmy wzajemnie na rzut granatu. Niemcy już strzelali w czasie, jak przeprowadzałem reorganizację oddziału, byliśmy osłonięci i wróg nic nie mógł nam szkodzić. Po odejściu części wojska na cmentarz, rozpocząłem z zajmowanych stanowisk huraganowy ogień na szkołę. Odpowiedzieli takim samym ogniem. Poszły w ruch granaty, z naszej strony polskie i angielskie, z ich strony handgranaty. Po dziesięciu minutach szkoła została osłonięta tumanem kurzu z tynków, z okien, kominami – wszędzie wychodził kurz. Granaty wpadały do środka budynku, lecz ogień, jeśli osłabł, to na moment wybuchu granatu. Nie wiem do dnia dzisiejszego, ilu było zabitych po tamtej stronie, a musieli być. Dalej ogień nie słabł, a raczej się potęgował. W pewnym momencie szef grupy „Wiary” przeskakiwał ze swego stanowiska do mojego ze swoim adiutantem, pada ugodzony serią „Dichtizora”. Dostał w udo powyżej kolana. Padł również jego adiutant. Ten był lekko ranny i sam się wycofał. Szefa należało wynieść, aby jak najszybciej uratować mu życie. „Dichtizor” siał po polu, tak że dostęp był niemożliwy. Rozkazałem nawałnicę ognia, aby znów zwiększyć chmurę kurzu. Udało mi się. Moi chłopcy z dowódcą drugiego plutonu /„Ćmiel” – Jurczyk Eugeniusz i jego żołnierz „Korzonek” – Jurkowski Bogusław/ wynieśli z narażeniem własnego życia szefa w bezpieczne miejsce. Podziękował, mówiąc – Dziękuję wam twardzacy, jeśli przeżyję, to wam będę zawdzięczny. Sanitariusz mój, „Dewi” – Banasik, założył mu opaskę zabezpieczającą od upływu krwi. Położyliśmy go na furtce i kazałem odmaszerować do Bonowic.
Szef nie przeżył. Wprawdzie gdyby „Jan” i sztab pomyśleli o punkcie sanitarnym z lekarzem i lekarstwami w Bonowicach, to by żył. Do Bonowic został przyniesiony w stanie nadającym się do leczenia. Lecz stąd bez udzielenia mu pierwszej pomocy musiano go odwieść o cztery kilometry dalej do Irządz, gdzie AK, pomimo że nie była inicjatorem walk, zorganizowała polowy szpital. Zmarł na stole operacyjnym. […]
Szkoły bronili własowcy. Pertraktacje z nimi nie doprowadziły do niczego. Ranny szef i adiutant, możliwość nadejścia posiłków zdecydowały, że znów postanowiłem się wycofać. Zapowiedziane grupy „Pawła” z działkami przeciwpancernymi nie nadchodziły.”

Partyzanci rozpoczęli odwrót w kierunku Bonowic, ale nie był to bynajmniej koniec boju. „Twardy” pisze dalej:

„Usłyszałem detonację, spojrzałem w kierunku jej. Było to na szosie na Krztyni. Zrolnetowałem i o zgrozo – most jak stał, tak stał. Widziałem też „Jana i Sztabowców”. „Jan” z wojska był saperem. Myślałem, że powtórzą eksperyment, lecz nic podobnego nie nastąpiło. W tym czasie nadszedł goniec od „Wiary”, aby zatrzymać się na obecnym miejscu i zaczekać, aż nadejdzie kompania placówkowa BCh z Ołudzy i Rokitna. Położyliśmy się z grupą „Mietka”. Grupa „Wiary” i część placówkowców wycofała się do wsi. Po pewnej chwili z lasów po prawej stronie wyłoniła się kompania. Lornetując, stwierdziłem, że jak na warunki partyzanckie byli uzbrojeni po zęby. Wyglądało to na prawdziwe wojsko. Obserwując tę kompanię, usłyszałem okrzyk – Motoryzacja przed nami – Zanim spojrzałem na szosę, mój cekaemista „Znicz” – Cisek Tadeusz otworzył ogień, po nim uczynił to samo erkaemista „Mietka” – Król Mieczysław.
Jechało siedem ciężarowych „Opli”. Na strzały [Niemcy] zatrzymali się i zaczęli uciekać w stronę Szczekocin, pozostawiając samochody. Puściliśmy się w pogoń za nimi, ale po przekroczeniu linii samochodów, zatrzymałem grupy i zacząłem szukać kierowców.”

Zajrzyjmy z kolei do relacji „Mietka”:

„Wycofując się, najechała nas kolumna niemiecka w składzie 7 samochodów, jadąc na zachód. Auta te zostały przez nas rozbite, a żołnierzy zmusiliśmy do wycofania się do Szczekocin. W tym czasie przyszła na pomoc kompania placówkowa z Ołudzy pod dowództwem „Szrona” – Sikory Stanisława. Kompania ta, pomimo świetnego uzbrojenia, nie spełniła swojego zadania, gdyż po zabraniu łupów z aut wycofała się na swoją placówkę. W tym to właśnie czasie niemcy ze Szczekocin wsparci ludźmi z kolumny samochodowej rozpoczęli kontratak. Ciężar powstrzymania kontrataku spadł na grupę „Twardego”, gdyż ja musiałem odejść na zachód celem podjęcia walki z kolumną samochodową w sile trzech aut, która nadjechała z Żarek.”

Wróćmy do relacji „Twardego”:

„Uruchomienie wozów nastręczało pewne trudności, szło powoli. Najlepiej to szło „Mietkowi”, toteż musiał uruchomić trzy wozy, zanim odjechali. Była to rusznikarnia polowa. Niezależnie od niej, obsługa posiadała cały komplet osobistego wyposażenia ze zrabowanymi rzeczami. Były tam przeważnie kożuchu huculskie.
Kiedy moi ludzie przyszli po następne wozy, z przedpola odezwały się pojedyncze strzały. Nieprzyjaciela nie widziałem. Szedł polem i na pewno posuwał się skokami. Kazałem również dać ognia, aby ich przetrzymać do czasu zabrania następnych wozów i wysłałem również gońca do kompanii po prawej stronie szosy, ażeby ci wykorzystali wał szosowy i zaszli ich z tyłu. I o hańbo chłopskiej partyzantki! – kompanii nie było. Szukałem ich lornetą, część ich zobaczyłem pod lasem, nieśli na plecach trofeja zabrane z samochodów. Tymczasem wróg nacierał. Według strzałów obliczałem jego siły na siedemdziesiąt osób. Szli szeroką tyralierą. Broń maszynowa na razie się nie ujawniała. Intuicyjnie wyczuwałem, że to są frontowcy. Bałem się bezpośredniego zetknięcia się z nimi. Nakazałem odwrót bez strzału. Szli za nami. Pod wsią był duży rów, powstały ze starego koryta rzeki. Między rowem a polami była stumetrowa przestrzeń pastwisk. W rowie tym się osadziłem i postanowiłem przyjąć walkę. Lecz i oni nie byli głupcy, zadowolili się jednym samochodem i wycofali się.
Tymczasem od strony Zatok nastąpiła ta sama sytuacja co i na moim odcinku. Nadjechały i przejechały nie wysadzony most trzy wozy ciężarowe niemieckie. Sytuacja była groźniejsza, gdyż jechało wojsko. Na pewno na odsiecz Szczekocin. Wozy te zatrzymali placówkowicze. „Wiara” natychmiast pchnął tam swoją kompanię, oddział AK „Podała” z Irządz i kompanię „Trofeuszy”. Bój rozgorzał na całego. Niemcy pochowali się po mędlach żyta i bronili się zażarcie. Ciekawe było to zdobywanie mędli. Moja kompania i „Mietka” po prawie ośmiogodzinnej walce w tym dniu, leżeliśmy i obserwowaliśmy toczącą się walkę. Chłopcy byli tak zmęczeni, że nawet o jedzenie nie upominali się.
W czasie walk dotarł do mnie patrol z drugiej kompanii „Hardego”, przynosząc meldunek, że na dzień jutrzejszy muszę się stawić w okolicę Wolbromia, gdzie ma nastąpić zrzut dla naszej dywizji. Odetchnąłem, miałem dość tej niezorganizowanej i improwizowanej walki. Całe szczęście, że był to koniec lipca, ofensywa radziecka była w pochodzie, Niemcy wycofywali się w nieładzie. Inaczej niejeden z nas nie wyniósłby stąd głowy.
Po zakończeniu walki nad Krztynią, gdy całe wojsko wróciło do wsi, poszedłem poszukać „Jana”. Chciałem mu zameldować swoje odejście. Nie było go jak zawsze, gdy go najbardziej było potrzeba. Odmeldowałem się u „Wiary”. Ten mnie zwolnił, miał na tyle wojska, że moja pomoc mu nie była potrzebna. Walki trwały jeszcze jeden dzień, lecz moja kompania tam nie uczestniczyła, dlatego mój opis na tym się musi zakończyć.”

„Twardy” w taki sposób podsumowuje Powstanie Szczekocińskie:

„Reasumując całość, należy stwierdzić, że czym była dla miechowskiego republika proszowicka, czym dla Warszawy pierwszy miesiąc powstania, tym dla włoszczowskiego powstanie szczekocińskie. Przez trzy dni, pomimo formalnego nie zdobycia Szczekocin, rządzili tu partyzanci. Był to wielki zryw mas chłopskich. Patrzyłem na nich, znałem ich i nie posądzałem niejednego, że jest zdolny wyciągnąć karabin z ukrycia i gdy zostanie wezwany, pójdzie do boju jako karny i zdyscyplinowany żołnierz. Mały zgrzyt z kompanią z Ołudzy i okolic był raczej wynikiem dowódcy, który przedkładał zdobycze materialne nad obowiązki żołnierskie. W akcji szczekocińskiej oprócz grup partyzanckich w sile około trzystu ludzi brało udział ponad pięćset chłopów z placówek. Sam zryw mas chłopskich był wspaniały i świadczył o ich dojrzałości politycznej.”

Nie szczędzi za to „Twardy” słów krytyki lokalnym przywódcom ruchu ludowego z Józefem Sygietem – „Janem” na czele:

„Sztab z „Janem” na czele rozegrał sprawę fatalnie, a nawet był tragiczny w skutkach. Wróg ukryty w murach szkoły i posterunku żandarmerii nie zasypiał sprawy. Rozpuścił swoich agentów, a ci rozpracowywali, kto i skąd pochodzi. W trzy miesiące później w masowej obławie wielu uczestników walk pod Szczekocinami zostało aresztowanych i wywiezionych do obozów. Prawie nikt nie wrócił. Takie były skutki niefortunnego powstania i ambicji pewnych jednostek.”

Wojciech Kempa

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!