Po raz kolejny mamy wielkie zmiany w szkolnictwie. Tym razem w edukacji wyższej [1]. Korzystając z okazji chciałbym zaprezentować jakie problemy przechodzi system polskiego szkolnictwa wyższego.
Nie ma pracy po studiach – słyszymy z jednej strony. Idź na studia – słyszą młode osoby z drugiej. Starsi pamiętają jeszcze czasy, gdy wykształcenie wyższe naprawdę coś znaczyło. Obecnie studia są robione tak masowo, że straciły na wartości. Studenci nie cenią możliwości zdobycia wykształcenia bez płacenia za to bezpośrednio. Zauważmy, że człowiek jak sam za coś płaci z własnej kieszeni, to bardziej to ceni. Znacznie bardziej “boli” kogoś zapłata 3500 zł rocznie z własnej kieszeni, niż świadomość, że podatnicy co roku się na to składają. Według badań Forum Obywatelskiego Rozwoju przeciętnie przeznaczamy po 518 złotych rocznie w podatkach na szkolnictwo wyższe [2].
Na studia bezpłatne (tzn. opłacane przez społeczeństwo) kieruje się około połowa kandydatów [3]. To dużo, ale podobna ilość opłaca kształcenie wyższe. W takim razie nadpodaż żaków jest tylko po części efektem braku czesnego. Wynika to również z samego kultu wykształcenia, który możemy zauważyć w całej Europie. W Polsce szczególnie rodzice studentów twierdzą, że studia otwierają wrota do “dynamicznej” kariery. Owszem czasami tak jest, jednak w dzisiejszych czasach “papierek” ma coraz mniejsze znaczenie, a (nie licząc zawodów z wymaganą licencją) liczą się realne umiejętności. Jednak te kilka lat może być często lepiej spożytkowane, na nabycie umiejętności przydatniejszych niż w ramach formalnej edukacji. W czasach powszechnej dostępności kursów internetowych do własnego kształcenia nie trzeba nawet wychodzić z domu. Stosunkowo niska wartość ukończenia większości kierunków jest naturalną konsekwencją masowości. Jest to ostatni trend. Na przykład w II Rzeczpospolitej czesne było wysokie, a ilość miejsc ograniczona [4]. W związku z elitarnością, samo ukończenie studiów dawało pewną renomę.
Można zadać pytanie – kto zyskuje dzięki opłacaniu edukacji wyższej z budżetu i dużej ilości studentów? Bez większych problemów możemy wskazać kilka grup:
- studenci;
- pracodawcy;
- Europa Zachodnia.
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że studenci zyskują. Jednak czy w obliczu nieprzystosowania większości uczelni do rynku pracy jest to zysk tak duży, jaki mógłby być w przypadku, gdyby skupienie się na nauce w szkole wyższej dawało pewne efekty w postaci dobrze płatnego zawodu? Zauważmy, że w dzisiejszych czasach studia to nie szkoła zawodowa, a większość studentów podejmuje ryzyko utraty czasu na studiach, w celu zapewnienia sobie umiejętności pozwalających na zdobycie jak najbardziej dochodowego zajęcia, najlepiej zgodnego z zainteresowaniami. Wiele razy słyszałem, że studia to w większości faktycznie nie szkoła zawodowa, a miejsce rozwoju z dziedziny, którą wybraliśmy. Jest to w większości obraz prawdziwy, ale nie szczególnie pożądany przez młodzież.
Zyskują również pracodawcy, którzy dzięki studiom nie muszą szkolić nowych pracowników w masowych ilościach. Jednak tak jak wspomniałem wyżej i będę starał uzasadnić się niżej – studia nie przygotowują odpowiednio do pracy, nawet często nie mają takiego celu. Z powodu masowego kształcenia szkoły wyższe produkują nadpodaż absolwentów, jednak przez program studiów, niedostosowany do rynku pracy, nadal mamy niezaspokojony popyt na specjalistów w wielu branżach [5][6]. Dla wielu osób jest to jednocześnie absurdalne i przykre. W sytuacji, gdy ktoś się starał i poświęcił wiele godzin nauki. a nie ma owoców w postaci wyższych zarobków i lepszej pracy, to czuje się oszukany. Dla tych osób bardziej opłacalne byłoby szukanie pracy po ukończeniu szkoły średniej, ponieważ w momencie zaliczenia całości studiów mieliby kilka lat doświadczenia.
Zyskują też państwa do których Polacy emigrują do pracy. Część osób po ukończeniu szkoły wyższej w Polsce wyjeżdża do pracy za granicą. Jeżeli nie wraca, a tak się często dzieje, to nigdy nie spłaca pieniędzy, które zainwestowało państwo, poprzez pieniądze podatników. Władze mogłyby pomyśleć nad załataniem tej “luki”, poprzez np. wymóg określonego czasu pracy w Polsce po studiach, które zostały opłacane z budżetu państwa. Jednak ciężko sobie wyobrazić egzekwowanie takiego przepisu, szczególnie w czasach otwartych granic. Musiałby być zaprzężony do tego celu kolejny, duży aparat biurokratyczny. W praktyce jest to zamysł podobny do kredytu studenckiego dawanego przez budżet państwa. Student ma opłacone studia, ale realnie będzie musiał je w przyszłości spłacić. Aby to uczynić, aparat państwowy będzie pobierał podatki, czyli zabierał część dochodu pracującej osobie. W rzeczywistości jeżeli podatki byłyby niższe, to zarobki byłyby wyższe i absolwenci nie mieliby problemu ze spłatą niskoprocentowego kredytu studenckiego.
Zastanówmy się teraz – kto traci? Najbardziej tracą osoby pracujące, które studiów opłacanych przez podatników nigdy nie podjęły. Większość osób podejmujących i kończących bezpłatne kierunki studiów, szczególnie te najlepsze, wywodzi się z rodzin klasy średniej i wyższej [7]. Jednocześnie to biedni, których nie stać na poniesienie kosztów studiów w większym mieście, wcześniej i w większej ilości opłacają studia. Dzieje się to z powodu rozpoczęcia pracy zaraz po szkole, jak i gorszego przygotowania do matury w mniejszych miastach. O problemie – występującym również w USA – pisał również Milton Friedman [8]. Z analizy wynika więc, że głównie biedni finansują studia bogatszym (gdzie przez osobę bogatszą rozumiem osoby od typowej klasy średniej wzwyż – czyli rodziny, które nie miałyby problemu w samodzielnym sfinansowaniu studiów). Jak widać, finansowanie studiów przez podatników nie zapewnia równości, jak mogłoby się wydawać. Tzn. odbywa się to większym kosztem biedniejszej części społeczeństwa, aniżeli bogatszej.
W takim razie dlaczego studia kończą w większej części osoby, które dotowania nie potrzebują? Już od najmłodszych lat mamy różnice pomiędzy wykształceniem osoby biednej, ze wsi, oraz osoby co najmniej klasy średniej, z miasta. Osoby z miasta mają możliwość wyboru szkoły średniej na wyższym poziomie, a coraz częściej rodzice opłacają prywatne korepetycje w ilościach wręcz hurtowych. Oczywiście skoro ich stać, to dobrze, osoby te są lepiej przygotowane do matury lub studiów. Jednak dzięki temu osoba bogatsza częściej ma szansę na wybór studiów najwyższej jakości w swoim mieście, a osoby biedne ze wsi mają mniejszy wybór i niektórych nie stać nawet na utrzymanie się w większej miejscowości (nawet doliczając ewentualne stypendia socjalne). Oczywiście byłoby to w porządku, ale bogatsza osoba ma większy wybór i może pobierać naukę na wyższym poziomie, głównie finansowaną z pieniędzy, do których dokłada się też biedny (nie licząc oczywiście prywatnych korepetycji), który znacznie mniej dzięki temu uzyskał. Osobiście dla mnie niedopuszczalne jest przymusowe finansowanie dorosłym osobom studiów przez innych, ale tutaj staram się pokazać, że wbrew temu co uważa społeczeństwo, to nie koniecznie bogaci finansują studia biednym.
Skoro odgórne finansowanie studiów nie spełnia odpowiednio swojej roli, to może przynajmniej osoby, które już studiują otrzymują odpowiednie wykształcenie. Niestety, ale jak już wspomniałem na początku, powszechnie wiadomo, że nie jest dobrze. Między innymi przez brak opłat, ludzie masowo idą na studia. Przy czym część z nich tylko dlatego, aby przedłużyć sobie młodość. Jednocześnie uczelnie otrzymują dofinansowanie na każdego studenta. Taki stan rzeczy powoduje przyjęcie jak największej ilości osób. W tym wypadku nowy sposób finansowania, który ma za zadanie zmniejszyć finansowanie dla uczelni, posiadających więcej niż 13 studentów, przypadających na nauczyciela akademickiego, należy oceniać pozytywnie. Zostanie zwiększona świadomość społeczeństwa, że studiować nie musi każdy, co może poprawić poziom nauczania. Jakkolwiek ma to oczywiście wady. Jest to rozwiązanie jedynie “połowiczne” i nie załatwia całego problemu. W ten sposób stosunek ilości osób studiujących za pieniądze podatników i pochodzących z zamożniejszych (jak na polskie warunki) rodzin będzie większy niż obecnie. Jest to spowodowane – jak już wspominałem – lepszym poziomem nauczania w większych miastach, gdzie jednocześnie występują większe zarobki. Przy czym system sponsorował będzie nadal tak samo biedny, jak i bogaty.
Zauważmy również, że osoby podejmujące kształcenie wyższe z braku innego pomysłu na siebie, obciążają kosztami podatników. Jednocześnie sami mogliby w tym wieku zasilić gospodarkę swoją pracą. W ten sposób, osoby te również odkładają założenie rodziny, co wpływa negatywnie na demografię. Nikt odpowiedzialny nie zakłada rodziny, gdy jest pochłonięty nauką i nie ma funduszy na jej utrzymanie. Jest to jeden z wielu powodów tłumaczących, dlaczego Polki rodzą pierwsze dziecko mając średnio prawie 27 lat [9].
W raportach na temat edukacji krytykowany jest także scentralizowany sposób prowadzenia studiów [10]. Regulacje nakładane zarówno na uczelnie państwowe, jak i prywatne bardzo negatywnie wpływają na jakość nauczania. Uczelnie mają utrudnione tworzenie nowych kierunków studiów i własnych programów nauczania. Nie konkurują na zasadach czysto rynkowych, ponieważ dużo narzucane im jest “z góry”. W ten sposób kandydaci mają stosunkowo małą różnorodność podczas wyboru. Jako, że studenci nie płacą bezpośrednio, to nie traktuje się ich jak klientów. To państwo płaci uczelniom, jednak są to pieniądze pochodzące z pracy studentów lub ich rodziców. Uczelnie nie dostosowują się do wymogów rynk. Jeżeli ktoś chce mieć pewną pracę w zawodzie, to najczęściej musi wykazać się innymi umiejętnościami, niż nauczanymi w procesie edukacji wyższej. Niektórzy wręcz twierdzą, że studia utrudniały im zdobycie dobrej pracy. Dodatkowo samo centralne planowanie powoduje występowanie problemu kalkulacji ekonomicznej [11].
Czy uczelnie mające mnóstwo wymogów dotyczących programów i sposobów nauczania mogą dorównać hipotetycznym uczelniom wolnym? Według mnie nie, czysta konkurencja między uczelniami dostosowałaby sposób nauki na uczelniach do celów, które chcą w przyszłości osiągnąć studenci. Jednak, aby to zrobić należy przywrócić uczelniom dowolność w kształtowaniu programu i sposobu nauczania. Trudniej jest uczelniom ze sobą konkurować, podczas gdy każda musi mieć plan studiów dostosowany do pewnych centralnych wymogów. Najczęściej wymagany program jest za rzadko modyfikowany w porównaniu ze zmianami na rynku pracy. Co najgorsze – prywatne szkolnictwo wyższe również jest regulowane. Dzieje się to nawet pomimo braku sponsorowania nauki przez środki publiczne. W takim razie w rzeczywistości takie uczelni ciężko nazwać prawdziwie prywatnymi.
W związku z powyższymi problemami uważam, że cały system jest niesprawiedliwy i marnotrawi pieniądze podatników. Temat zmian, które według mnie powinny nastąpić na tym polu poruszę w drugiej części artykułu. Porównam je również z dotychczasowymi ustaleniami na temat nowej ustawy o szkolnictwie wyższym, nad którą pracuje ministerstwo nauki i szkolnictwa wyższego [12].
Piotr Skoczylas
[2] http://www.dlugpubliczny.org.pl/rachunek-od-panstwa-2016/
[3] https://www.nauka.gov.pl/g2/oryginal/2013_07/0695136d37bd577c8ab03acc5c59a1f6.pdf
[4] http://www.muzeum-ak.pl/slownik/formatka.php?idwyb=51
[5] http://mojafirma.infor.pl/wiadomosci/700464,Na-rynku-pracy-brakuje-specjalistow.html
[6] http://www.eurostudent.pl/Jakich-specjalistow-potrzebuje-rynek-pracy,artykul,4995,artykuly.html
[7] http://gosc.pl/doc/866134.Student-zle-urodzony
[8] Friedman M., “Wolny Wybór”, s. 192
[10] https://www.nauka.gov.pl/g2/oryginal/2013_05/59579f9e6efaec82014d6d5be081ca23.pdf
[11] https://pl.wikipedia.org/wiki/Problem_kalkulacji_ekonomicznej
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!