NIECO O CUDZOZIEMCACH W POLSCE DZISIEJSZEJ
Kilka miesięcy temu redaktor Jan Pospieszalski poświęcił kolejny program telewizyjny z cyklu “Warto rozmawiać” stosunkom polsko-ukraińskim, a właściwie tylko dwóm ich odsłonom: imigracji Ukraińców w dzisiejsze granice Rzeczypospolitej oraz masowym mordom dokonanym przez Ukraińców na Polakach w okresie drugiej wojny światowej zwanym nieprecyzyjnie “rzezią wołyńską” (skoro zbrodni dokonano na terenie siedmiu województw przedwojennej Polski, a nie tylko jednego wołyńskiego). Do wydarzeń wcześniejszych, jak np. do tzw. ukraińskiej rewolucji narodowej lat 1917-1921, niestety, nie sięgano. Może w dzisiejszej Polsce wciąż nie ma komu o tamtych nieco dawniejszych czasach w telewizji i w innych mediach opowiedzieć (ale są wznawiane w ostatnim ćwierćwieczu książki, na czele ze sławną “Pożogą” Zofii Kossak-Szczuckiej).
Ciekawy, acz późną nocą emitowany program prowadzony przez redaktora Pospieszalskiego dobiegał końca, a rozemocjonowani telewidzowie na próżno czekali na konkluzję, o którą aż się prosiło. No… no już. Teraz!? Eee – koniec programu! Albowiem nikt z jego uczestników nie połączył obydwu tych zjawisk: ogołocenia trzy pokolenia temu z polskiego żywiołu obszarów na wschód od Bugu i górnego Sanu (częściowo i po zachodniej stronie), dokonanego po części przez sowietów, Niemców i Ukraińców, czego ostatnim akordem była od roku 1945 tzw. repatriacja do Polski (w rzeczywistości: ekspatriacja) oraz dzisiejszego zasiedlania przez ponad milion Ukraińców “z Ukrainy” obszarów znajdujących się obecnie w granicach Rzeczypospolitej Polskiej.
Na myśl przychodzą kolorowe plamy na mapach w atlasach historycznych i przyrodniczych oznaczające terytorialny zasięg danego narodu, plemienia, szczepu czy gatunku. Już wtedy, gdy generał Józef Haller w latach 30. XX wieku zwiedzał Galicję Wschodnią, w tym miejsca niedawnych bojów dowodzonej przez niego Żelaznej Brygady, wzdychał on nad cofaniem się żywiołu polskiego; takiemu zjawisku niewątpliwie musiały sprzyjać na sąsiednim Wołyniu poczynania wojewody Henryka Józefskiego.
Konkluzja, jakiej zabrakło we wspomnianym programie telewizyjnym jest mianowicie taka: na przestrzeni wieku XX i w początkach wieku XXI obszar zasiedlony przez narodowość ukraińską poszerza się w kierunku zachodnim, a obszar zasiedlony przez narodowość polską kurczy się w związku z tym. I żadnej pociechy by nie przyniosło, nawet gdyby Polacy masowo zasiedlali te opuszczone postenerdowskie blokowiska położone na zachód od Odry i Nysy Łużyckiej; ale Polacy tego nie robią. Obszary zaś osiedlenia Ukraińców, czy też ludności pochodzenia ukraińskiego są bardzo rozległe, obejmujące wielkie przestrzenie Federacji Rosyjskiej, aż po Władywostok.
W następstwie zatem wydarzeń rewolucji bolszewickiej i ukraińskiej, obydwu wojen światowych, związanych z nimi ruchów narodowościowych, także tych widocznych w ostatnim ponad ćwierćwieczu, i wreszcie rywalizacji potęg światowych na obszarze Europy tzw. postkomunistycznej został – by tak rzec – radykalnie przekierowany wektor wpływów cywilizacyjnych. Przez stulecia były pozyskiwane dla cywilizacji łacińskiej rozległe obszary Europy Wschodniej, w następstwie zawarcia Unii Lubelskiej, lecz także na długo przed tym wydarzeniem. Nosicielem cywilizacji łacińskiej w tej części świata była, jak powszechnie wiadomo, państwowość, narodowość i etniczność polska.
Obecnie zaś ten, kto by Polaków zachęcał do zainteresowania się Wschodem, osiedlania się tam, i poprzez to związania przyszłości swojej i swoich dzieci z wykonywaną tam aktywnością zawodową, narazi się tylko na śmieszność; i tak przecież było już w okresie przed kijowskim “majdanem”, czyli przed rokiem 2013. O polskich zaś firmach i przedsiębiorcach działających na obszarze dawnych Kresów Wschodnich mieliśmy i mamy wciąż mało informacji. Ukraińcy zaś – odwrotnie – nie mają bynajmniej powodów aby śmiać się z tych swoich rodaków, którzy pracują “na zachodzie”, czyli w Polsce, a poprzez to – uwaga! – w owej arcycywilizowanej Unii Europejskiej. Ponadto, znają oni przecież treść map zamieszczonych w różnych książkach o historii Ukrainy wyrażających terytorialny zasięg ukraińskiego osiedlenia.
W takiej to sytuacji najwyższe zaniepokojenie u piszącego niniejsze wywołała lektura artykułu redaktora Pawła Stachnika pt. “Ukraińcy w Polsce. Milion imigrantów ze wschodu” zamieszczonego w numerze 4/2017 miesięcznika “WPiS”; zaniepokojenie tym większe, iż poparte własnymi bieżącymi obserwacjami z – w tym konkretnym przypadku – warszawskich ulic, sklepów, tramwajów i kolejek podmiejskich, obejmującymi bynajmniej nie tylko Ukraińców, lecz także licznych przedstawicieli kilku innych narodowości, do niedawna u nas nie spotykanych.
Tak jak wtedy, gdyśmy oglądali wspomniany program redaktora Pospieszalskiego, tak i teraz – szukamy wniosków, konkluzji, tych wciąż nie wypowiedzianych. Znowu spoglądamy na mapę Europy wraz z obszarem śródziemnomorskim, aby dojść do przekonania, że jakkolwiek Syryjczycy, Libijczycy czy też Somalisi są przeznaczeni do skolonizowania Europy Zachodniej, to Ukraińcy i inne narodowości tzw. postsowieckie do skolonizowania jakże bliskiej im terytorialnie Europy Środkowo-Wschodniej. I nie trzeba tu odbywać rejsu przez pół świata, jak to się dzieje w słusznie ostatnio przypominanej powieści “Obóz świętych” autorstwa Jeana Raspail’a. Kolonizacja ta ma się odbywać, i już się odbywa, także na samym jej wstępie, na koszt rodzimego europejskiego podatnika, w tym owego podatnika “wynędzniałego polskiego”, czyli przymusowo na nasz koszt – twój, mój, jego i jej… Ale, dlaczego? Tego ze wspomnianego artykułu się nie dowiadujemy; bo tłumaczenie zjawiska np. “panującym (w Polsce) od kilku lat niżem demograficznym” (s. 25) lub wyjazdami Polaków do pracy na zachód (s. 23) jest ze wszystkich możliwych powodów nie do przyjęcia.
W tym miejscu wspomnijmy wydarzenia węgierskie sprzed niespełna dwóch lat. Skoro inwazja nachodźców (sic!) z Bliskiego Wschodu jęła podążać szlakami dawnych wypraw krzyżowych, lecz w przeciwnym oczywiście kierunku, to dla Węgier, jako leżących na jednym z tych szlaków, był przeznaczony – by tak rzec – eszelon syryjski, który rzeczywiście uderzył w ich granice i częściowo je wówczas przekroczył (lato 2015); podobnie jak to przez blisko czterysta lat robiły tam wojska tureckiego sułtana. Ale Węgrzy, jak wiemy, skutecznie oparli się temu niebezpieczeństwu, bardziej groźnemu dla krajów mniejszych, a takim Węgry dzisiejsze właśnie są (dawniej, jak wiadomo, były wielkie i rozległe, ale to już inna historia). Może się Madziarom “upiekło”, czego im i sobie życzymy. Nie słychać bowiem, aby zamiast owych Syryjczyków z Południa nadciągała na Węgry jakaś fala nachodźców ze Wschodu. Uwaga! U nas też nic nie było słychać, dopóty z miarodajnych ust nie dowiedzieliśmy się poprzez telewizję, że ni stąd ni z owąd mamy u siebie oto nagle ponad milion Ukraińców; chociaż – jak podaje pan redaktor Stachnik – “według niektórych danych do 2013 r. liczba ukraińskich pracowników nie przekraczała u nas 130 tys.”, i że “prawdziwy boom migracyjny zaczął się rok później” (s. 23).
Jakże łatwo jest w dzisiejszych czasach przekraczać granice państw – wzdychamy wspominając czasy PRL, “żelaznej kurtyny” i sowieckiej “sistiemy”. Ile się trzeba było dookoła naoglądać, aby udać się przez zieloną granicę na niewinną wycieczkę górską, w Tatry, ale w te po stronie (ówcześnie) czechosłowackiej. Ze skrajności w skrajność.
Przed wstąpieniem Polski do UE i związanym z tym ograniczeniem imigracji ze Wschodu, tj. przed rokiem 2004 język ukraiński – co pamiętamy – rozbrzmiewał na rozległych polach i plantacjach warzywnych i owocowych po całej Polsce. Ówcześni najwyżsi polscy dostojnicy państwowi głośno to w telewizji zauważali, jak i tę okoliczność, że owe rzesze cudzoziemców pracują wszakże “na czarno”. Nikt jednak u nas wtedy nie zwalczał tego procederu. Owszem, jak choćby w jednej z podwarszawskich miejscowości, na plac przed kościołem (sic!) zajeżdżał mercedesem na ukraińskich (sic!) numerach bogato odziany młodzieniec i głośno po ukraińsku napominał swoich zgromadzonych tam rodaków, i coś tam od każdego z nich odbierał. Przed kościołem stała bowiem – w tamtych czasach – budka telefoniczna stale oblężona przez przybyszów z Ukrainy; wtedy były to w większości kobiety.
We wspomnianym artykule w miesięczniku “WPiS” nieopodatkowana praca ponad miliona cudzoziemców również nie wzbudza zastrzeżeń; po prostu tak ma być, a my wszyscy mamy temu przyklasnąć, łącznie z tymi, jak się okazuje, “frajerami z konkurencji”, którzy jednak uczciwie odprowadzają podatki od zatrudnianych przez siebie pracowników. Pisze redaktor Stachnik: “Cokolwiek byśmy o tym myśleli, taki układ jest korzystny dla obu stron i z powodzeniem funkcjonuje w praktyce. Pracodawcom pozwala zaoszczędzić kosztów, a Ukraińcom więcej zarobić” (s. 23). Świetnie! Taka jest właśnie istota pracy “na czarno”; wołania zaś o zmniejszenie, czy wręcz zniesienie opodatkowania pracy, i przez to zawężenie “szarej strefy” mają już w Polsce swoją historię. Atoli braki wynikające z owego “układu korzystnego dla obu stron” strona trzecia, czyli polski fiskus, powetuje sobie na kieszeniach strony czwartej, czyli nas wszystkich – Polaków we własnej Ojczyźnie – w tym na płacących podatki pracodawcach i pracobiorcach. Przywilej – nie ten jedyny, jak dalej zobaczymy – obejmuje owych cudzoziemców, w tym przypadku Ukraińców, oraz pewną grupę Polaków-wyborców, a zarazem pracodawców, w znacznej swej części uprzywilejowanych już z racji wykonywanej profesji dotacjami z Unii Europejskiej, niedostępnymi dla całych innych grup Polaków. Owszem, znajomy starszy już gospodarz spod Warszawy z tęskotą wspominał czasy sprzed 2004 roku, kiedy to po raz pierwszy “byli u nas Ukraińcy”. Ale znajomy majster budowlany narzekał, że jego wówczas jedyny pomocnik, właśnie Ukrainiec, ulotnił się z pierwszą wypłatą; i trzeba było najmować nowego, już droższego pomocnika, bo Polaka… ale wciąż “na czarno”.
L
ecz gdybym to ja, piszący niniejsze – wszakże Polak w Polsce – spóźnił się ze złożeniem zeznania PIT, albo w ogóle go nie złożył, to… wiadomo.
W artykule we “WPiS-ie” w ogóle nie ma mowy o tym, że Ukraińcy i inni cudzoziemcy zabierają miejsca pracy Polakom. Bo to nie jest przecież żadne prawo ekonomiczne, że owi cudzoziemcy biorą te prace, do których miejscowi się nawet “nie schylą”; świadczą o tym zawody wymieniane przez pana redaktora Stachnika, niektóre z nich wymagające wykształcenia średniego lub nawet wyższego (s. 24-25), jak np.: “Według danych Urzędu Marszałkowskiego Województwa Małopolskiego liczba informatyków z Ukrainy w województwie rośnie lawinowo; w 2014 pozwolenie na pracę dostało 45 z nich, a w 2016 roku – aż 869!” (s. 25). Czy to oznacza bezrobocie nawet dla informatyków-Polaków w Polsce? Jaki więc w naszym kraju potrzeba mieć fach, i zarazem być Polakiem, aby skutecznie uchronić się przed niemożnością znalezienia zatrudnienia?
Skoro Ukraińcy “z sektora usług remontowo-budowlanych” zarabiają u nas miesięcznie “prawie 2.8 tys. zł” (s. 25), to – zapytajmy – ile obecnie zarabia w Polsce Polak, czy też Polka, przysłowiowy już i znany nam z analogicznych zapytań z okresu PRL nauczyciel lub lekarz (dziś jest to “młody lekarz”, “lekarz stażysta”)? Ale, widocznie tak ma być, i już.
Głową muru nie przebijesz, ale i Ojczyzny (tzn. Polski) nie uratujesz, ani jej Skarbu nie obronisz. Pan redaktor Stachnik podaje nam bowiem, że Ukraińcy, którzy są “dziś największą cudzoziemską grupą zawodową w Polsce” (s. 23), w 2015 r. zarobili tutaj “8 mld. zł, z czego 5 mld. zł. trafiło na wschód” (s. 25). Obecnie Ukraińców w Polsce jest znacznie więcej niż dwa lata temu, i tych utraconych przez Polskę miliardów też jest więcej. A nas się zagrzewa do ścigania tylko tych wyciągających z Polski pieniądze “na zachód” hipermarketów francuskich, niemieckich czy portugalskich, czy też podobnie czyniących firm paliwowych!
Atoli najlepiej dziś być w Polsce obywatelem Ukrainy uczącym się w szkole lub studiującym. Zasada, jaka wynika z treści artykułu pana redaktora Stachnika jest następująca, jak w owym przysłowiu: na bok Polaczkowie-śledzie, bo pan-cudzoziemiec (Ukrainiec) jedzie.
“Dzięki rządowej subwencji (sic!) każdy z uczniów (Ukraińców) może bezpłatnie uczyć się polskiego (…); mogą też przez rok korzystać z dodatkowych zajęć wyrównawczych z wybranego przedmiotu”; “szkoły wyższe wprost zabiegają o studentów ze wschodu (…), to wynika z sytuacji demograficznej w Polsce” (s. 25); “na wielu uczelniach ukraińscy studenci mogą liczyć na atrakcyjne stypendia; nieoficjalnie mówi się też, że młodzi Ukraińcy są dla polskich uczelni tak cenni, że na studiach traktuje się ich za bardzo ulgowo i z większą wyrozumiałością, niż ich polskich kolegów”; “stypendystom przysługiwały bezpłatne studia, zakwaterowanie oraz 900 zł. miesięcznie na koszty utrzymania”; “polski rząd pozytywnie podchodzi do napływu ukraińskich imigrantów i ukraińskich studentów; by ich przyciągnąć, uruchamia nowe programy lojalnościowe” (s. 26).
Wszystko to na nasz koszt. Dość! A to tylko kilka spośród coraz bardziej “pikantnych” zdań z ostatniej części artykułu redaktora Stachnika. Zainteresowanych resztą odsyłam do oryginału.
Dowiadujemy się także, iż Ukraińcy stanowią obecnie “54 proc. ogólnej liczby studentów zagranicznych w Polsce; na drugim miejscu znajdują się studenci z Białorusi, ale stanowią oni tylko 8 proc.” (s. 25). Na pozór dane te zgodne są z naszymi historycznymi wyobrażeniami (trzeba teraz koniecznie dodawać, że “naszymi” to znaczy tyle co “Polskimi”). Ot, wielka jest (była!) Najjaśniejsza Rzeczpospolita. W Koronie znajdują się owe świetlane Akademie na czele z prastarą Wszechnicą Jagiellońską. Nic dziwnego, że mnogie rzesze młodzieży także z rozległej Rusi garną się do nauki u nas.
Zjawisko to jest jednak, jak czytamy, całkiem nowe, a motywacje, jak już wiemy, nie dość naukowe. A jak to się wszystko działo przez owe niespełna ćwierćwiecze dzielące sprawę “majdanu”, Krymu i Donbasu od rozwiązania Związku Sowieckiego? O tym wiemy wciąż mało, chociaż tak niedawno się to działo. Wszelako dzisiaj, jak pisze pan redaktor Stachnik, dla Ukraińców “Polska może stać się też dobrym przystankiem do wyjazdu do Europy Zachodniej, a także miejscem do osiedlenia się na stałe po studiach” (s. 26). Otóż to! Gdzie te czasy, gdy owa Polska sięgała do Dzikich Pól, lub przynajmniej do Zbrucza? Wtedy, aby pozostać “w Polsce”, żadne ukraińskie migracje nie były potrzebne.
Znajomość geografii, czyli po prostu mapy, jest bardzo ważna. Sprawą wojny “w Donbasie” nie będziemy się tu zajmować, pozostawiając ten temat znawcom. Tego jednak, o czym powyżej napisano, żadną wojną nie wolno usprawiedliwiać! Pan redaktor Stachnik pisze, że wszelako “większość Ukraińców przyjeżdżała z Zachodniej Ukrainy” (s. 23), gdzie przecież, jak nam donoszą, wojny nie było i nie ma, i zarazem “o uchodźcach zagrożonych autentyczną wojną” (s. 24), czy o ukraińskich dzieciach, które “przyjechały z terenów ogarniętych wojną (np. Doniecka, Połtawy)” (s. 25). To już stanowczo za wiele! Mapa! Mapa! I jeszcze raz: Mapa! Co się bowiem od wielu miesięcy dzieje w Doniecku, o tym media nam już nic nie mówią. Natomiast, gdy w Doniecku strzelali, to m.in. Połtawa, na lewobrzeżnej wciąż Ukrainie, pozostawała tą oazą pokoju i bezpieczeństwa, do której można było się z Doniecka przesiedlić i tam rozpocząć nowe życie, pracować, studiować. A stamtąd może do Charkowa, może do rozśpiewanej Odessy, a może aż do samego Kijowa, i dalej do owej dziś subeuropejskiej Zachodniej Ukrainy? Kijów bogaty, “zołotowierchnij”, to niech on płaci te wszystkie stypendia, zapomogi, opłaty wyrównawcze, czy lojalnościowe. Co ma do tego akurat polski rząd czy samorząd, czyli ów wymizerowany polski podatnik?
Kto zaś chce się integrować z Polakami – o jakiej to czynności kilkakrotnie wspomina pan redaktor Stachnik – ten może to robić zwłaszcza na Żytomierszczyźnie (na prawobrzeżu), gdyż tam właśnie ostała się bodaj najliczniejsza na dzisiejszej Ukrainie polska społeczność, po wszystkich tych rzeziach pierwszej połowy XX wieku (m.in. przypominana u nas ostatnio “operacja polska NKWD 1937-1938”) i po długim okresie władzy sowieckiej, dla której Polacy byli poddanymi najniższej kategorii.
Redakcja “WPiS” w tymże samym numerze zamieściła artykuł o sowieckich gwałtach w Polsce w roku 1945, konkretnie zaś w Częstochowie, poparty wymownymi zdjęciami dokumentalnymi. Sowieckie, to tak dobrze rosyjskie, jak i ukraińskie, białoruskie, kaukaskie czy środkowoazjatyckie. Przez południową zaś Polskę maszerował i później ją okupował Front właśnie Pierwszy Ukraiński. Dosyć już tych analogii z XX wieku; a były też wieki dawniejsze.
Doprawdy, możliwości gwałtownego i w wielkiej liczbie przenikania uprzywilejowanych cudzoziemców na polski rynek pracy, do polskiego systemu edukacyjnego i na polskie uczelnie stanowią miarę upadku, w jakim od lat znajduje się nasz kraj. Gdzie życie polskie osłabło, tam wchodzą obcy. Istotą zaś uczelni wyższych jest uprawianie nauki, a nie bezproduktywna wegetacja oparta o rozpaczliwy i na cudzy koszt prowadzony nabór tzw. studentów, wszystko jedno jakich, wszystko jedno skąd. Jaką korzyść zyskuje Polska, gdy tu, na polskiej uczelni, zajęcia prowadzone są w języku np. ukraińskim (s. 26)? Kto te zajęcia prowadzi? Czy ten, kto dobrze zna wykładany przedmiot? Czy ten kto dobrze zna język ukraiński? Czy jest to Polak, obywatel polski, fachowiec?
Co zaś tyczy wspomnianych obserwacji własnych warszawskich, to stwierdzić trzeba, że Ukraińcy wbrew przytoczonej przez pana redaktora Stachnika opinii (s. 23) jednak się zewnętrznie wyróżniają, na swój sposób oczywiście. Wyglądają atoli inaczej, niż owi liczni ludzie Wschodu przybywający w latach 90. XX z towarem na bazar, tzw. jarmark Europa, urządzony wówczas na i wokół praskiego Stadionu Dziesięciolecia (dziś: PGE Narodowy); ale i my wyglądamy zapewne inaczej niż wtedy. Wtedy zupełnie nowymi przybyszami byli w Polsce Wietnamczycy. Obecnie, może od roku, nie ma przejazdu koleją podmiejską, aby nie spotkać przybyszów z Indii (sic!). Poruszają się po kilku, młodzi mężczyźni, ostatnio pojawiają się też młode kobiety, a nawet grupy nastolatków. Hindusi rozmawiają raczej niechętnie; trudno ustalić, czym się tu u nas zajmują. O Wietnamczykach było przynajmniej wiadomo, co u nas na ogół robią – handlują lub prowadzą małą gastronomię. Pamiętamy, że Indie to dziś kraj miliardowy. Czyżby i tamtejsze władze, jak wcześniej chińskie – też kraj miliardowy – zwróciły baczniejszą uwagę właśnie na Polskę?
Nie ulega natomiast wątpliwości, że znajdujemy się stale w polu zainteresowań izraelskich, a szerzej – żydowskich. I w tym zakresie zaobserwować można ostatnio na ulicach Warszawy nowość. Do niedawna bowiem tylko przechodnie znajdujący się w okolicach ulicy Stawki, Okopowej czy Anielewicza mogli spostrzec owe turystyczne autokary, wysiadającą z nich i wsiadającą izraelską młodzież, a więc grupy zorganizowane – jak to u nas mówiono do niedawna o wycieczkach z przewodnikiem. Teraz zaś, i to już o chłodnym przedwiośniu, w marcu, więc nawet poza sezonem turystycznym, można w stolicy spotkać swobodnie się przechadzających indywidualnych turystów z Izraela. Zwykle po dwoje osób w średnim lub starszym wieku, zapewne małżeństwa, to tu, to tam. Na przystanku kolejki podmiejskiej nawoływało się razu pewnego aż sześć (sic!) młodych kobiet, i właśnie ta mowa, nie arabska (czy my znamy arabski?) zaciekawiła miejscowych. Ukraińcy, w większości, w takich miejscach milczą lub rozmawiają po cichu. Izraelczycy też nie są chętni do rozmowy. Owszem, odpowiedzą z jakiego kraju przyjechali, i że oni są tutaj “visitors”; podobnie odpowiadają owi przybysze z Indii. Są też w Warszawie Arabowie. “Czy to jest język arabski? Tak. A z jakiego kraju?”
Paweł Stachnik pisze o pewnym Ukraińcu, że oto znalazł ostatnio zatrudnienie w Tarnowie, gdyż “miejscowości bliżej granicy były już opanowane przez wcześniejszych imigrantów” (s. 22). Doprawdy, my Polacy, obywatele polscy w Polsce, o czymś ważnym i ściśle nas dotyczącym nie jesteśmy przez miarodajne czynniki poinformowani, ani ostrzeżeni. Nauki z prowadzonych przez naszych czcigodnych przodków zmagań o ziemię (sic!) miarodajne czynniki też najwidoczniej na potrzeby czasów obecnych nie wyciągają.
Atoli problem ten jest przecież uniwersalny. „Ja kocham Anglików, ale w Anglii”. Tak miała odpowiedzieć św. Joanna d’Arc na zarzuty, że mianowicie podżega ona do nienawiści, co jest sprzeczne ze świętą wiarą chrześcijańską.
P.s. Z ostatniej chwili.
Duży afisz w ruchliwym miejscu w Warszawie przy wejściu na przystanek kolei podmiejskiej. Znany niemiecki koncern budowlano-remontowy ogłasza, że zatrudni – tu, na terenie Polski – monterów, techników i instalatorów z Ukrainy i Białorusi. My zapytujemy: a gdzie jest miejsce dla polskiego pracodawcy i pracobiorcy? Tak! Miejsce pod słońcem, dla nas, w naszej Ojczyźnie!
Pani w banku powiedziała, że bank ten, działający w Polsce, dla cudzoziemców oferuje formularze w ich językach: po ukraińsku, białorusku i angielsku. My pytamy: czy w krajach pochodzenia tych cudzoziemców banki czekają na nas z formularzami w języku polskim?
Marcin Drewicz, Warszawa, maj 2017 roku
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!