Dlatego czasami mówi się, że góra urodziła mysz, żeby podkreślić niezadowolenie z oczekiwań jakie pokłada się w kimś lub czymś, co powinno nieustannie obfitować i obdarowywać różnorakimi pomysłami i trafnymi rozwiązaniami. Trudno przeciętnemu Polakowi przezwyciężyć w sobie niechęć do życia publicznego i przejść do porządku dziennego, kiedy widzi i słyszy niekończącą się historię sporu na szczeblach centralnej administracji o ład sprawiedliwości w państwie prawa. Tym bardziej niepodobna uznać za słuszną rezygnację (dezercję?) prezydenta Dudy z obowiązku pospieszenia z pomocą oddziałom Zjednoczonej Prawicy walczącym gołymi rękami z uzbrojoną po zęby armią funkcjonariuszy państwowych, zwaną potocznie uprzywilejowaną kastą sędziowską, której niezawisłe tryby już tak “nie trybią” jakby tego sobie życzyło polskie społeczeństwo.
Minister sprawiedliwości, Zbigniew Ziobro, dwoi się i troi, żeby sprostać wymaganiom ustawowym i oczekiwaniom skrzywdzonych ludzi – i żeby chwycić tego germańskiego (zlaicyzowanego) tura za rogi, przemierzającego polskie zurbanizowane tereny; który nawet swoim cieniem powala z nóg zgubne jednostki podszyte strachem, nienawykłe do wytrwałej służby w obronie interesów naszej Ojczyzny ani Jej dobrego imienia. I niczym legendarny Ursus w obronie chrześcijańskiej dziewczyny, Ligii, ze słynnej powieści Henryka Sienkiewicza pt. “Quo Vadis”, omiata czujnym wzrokiem granice urzędniczej przyzwoitości, jako dostojnik i obrońca polskiej racji stanu, nie potrafiący inaczej myśleć, inaczej żyć, jak tylko trwać w prawdzie i sprawiedliwości, która go czyni niezłomnym – i ministerialnym.
Póki co – jak wieść niesie – trwa pchli targ w Pałacu Prezydenckim nad beczką… popłochu, która powinna już dawno wybuchnąć z hukiem i rozsadzić niejedną tamę zalewającą niesprawiedliwymi wyrokami sądów powszechnych liczne przysiółki, wsie a nawet całe miasta. Lecz zamiast pewności siebie – i zdecydowanego działania na rzecz uzdrowienia sytuacji – prezydent Duda wszystkie nie swoje pomysły zmian w ustawie o KRS i SN zawadiacko wetuje – nie zgadza się na daleko idące ułatwienia. Bo jak sam mówi (bez dokładnego cytowania wypowiedzi): nie chce dzielić tylko łączyć społeczeństwo, bo w tym celu został wybrany w wolnych i demokratycznych wyborach prezydenckich. No cóż – ale, w zasadzie, każdy człowiek rodzi się po to, żeby kochać Boga i bliźniego – żeby nieść w sobie łagodność i pokój ducha przez wszystkie dni swojego ziemskiego życia. Ale czy pozycja przezornego strażaka – nie potrafiącego obsługiwać podręcznej armatki wodnej – ma jakąkolwiek przydatność? W przyrodzie – jak i w społeczeństwie – dochodzi przecież do tzw. anomalii; bywa przecież, że w środku lata masy powietrza kumulują nieprzebrane ilości wody i w szybszym niż zwykle tempie uwalniają je – i wtedy nie ma zmiłuj się – wszystko leci na łeb na szyję; pomniki przyrody (okazałe lipy, wiekowe dęby itp.), czy najtwardsze konstrukcje stalowe i żelbetowe, łamią się i kruszą jak przysłowiowe zapałki.
No cóż, życie nie przebiera w środkach – i od czasu do czasu zaskakuje nas tzw. zrządzeniem losu, żebyśmy zawczasu mogli docenić nie to co się lubi, ale to co się tak naprawdę ma. A że mamy, jak na razie oczywiście, dwa punkty spojrzenia na ten sam problem praworządności w państwie – dwie orientacje prospołeczne: prezydencką i poselsko-rządową – wyrosłe niby na podobnym gruncie tradycji chrześcijańskiej i dorobku państwa niepodległego – gdzie się wszystko powinno trzymać kupy; a mimo to niespodziewanie rozwarstwia i rozkleja, chwieje się i staje w poprzek drogi – jak drzewo powalone nawałnicą wiatru i deszczu, nie umiejące poradzić sobie z chwilowo innym zbiegiem okoliczności – musimy wybierać między gruntem skalistym, a rozwodnioną ziemią, która ma tendencje do ciągłego osuwania się.
Tej nietypowej wizji w miarę precyzyjnie odpowiada dzisiaj obraz wymiaru sprawiedliwości, który wygląda – z niewielkimi tylko odchyleniami – jak Puszcza Białowieska trawiona przez kornika drukarza lub jak Bory Tucholskie powalone przez wakacyjną nawałnicę. Hektary opustoszałej przestrzeni, gdzie hula jesienny wiatr i bezlitośnie siecze zimny deszcz – i moczy wszystko aż do ostatniego źdźbła w trawie. Gdzie wiatrołomy symbolizują niejedno przekreślone ludzkie życie i wywołują u patrzącego paraliżujący strach; gdzie w tym miejscu mógłby róść nowy las… – nowa nadzieja polskiej judykatury – zamiast ziejących pustką oczodołów śmierci po odchodzących w niepamięć kolosach prowokacji i zgorszenia, którym zawsze brakuje odwagi do tego, aby z łagodnością ulec potężniejszej sile – i po prostu, tak zwyczajnie (jak powalone drzewo), z ludzką godnością odejść z zajmowanego stanowiska.
Że powtórzę z namysłem, “dziwna to góra, która nic nie rodzi…”. Prezydencka góra nie jest zwykłą górą – nie jest też pagórkiem. Nie może być też ulotnym słowem, które nic nie znaczy – które tylko frazesem mami i odwodzi ludzki umysł od zdecydowanego działania przeciwko wszelkiemu nieposłuszeństwu w narodzie; wiarołomstwu i zohydzeniu jakie nasiąka go od zewnątrz w skutek bezrefleksyjnego przyzwolenia ze strony tych, którzy z taką łatwością – i nieodpowiedzialnością zarazem – pchają się na urzędowy afisz. To są tylko zaledwie dostrzegalne cienie leniwie przesuwające się po wewnętrznych ścianach i zewnętrznych fasadach administracyjnych budynków, podążające za wskazującym i przesuwającym się palcem. Palec ten lubi sobie czasami pożartować – i niekiedy kreśli na murze ruchliwe stworki (zające, wilki, lwy i tygrysy…), którymi co poniektórych próbuje nastraszyć.
Strach jest złym doradcą. Człowiek, który boi się własnego cienia niewiele wskóra. Trzeba go ciągle oswobadzać z braku pewności siebie; tłumaczyć mu, że to tylko jakieś przypadkowe zwidy – że nie ma się czego bać. Niekiedy trzeba podejść z młotem w ręce i rozłupać całą (teatralną) ścianę, żeby go przekonać jak jest naprawdę. Gorzej jest z kamienistą górą – nie wypiętrzoną z ziemi w wyniku naturalnego (wulkanicznego) wzmożenia, ale typowym gruzowiskiem usypanym po wojnie na kształt np. Górki Szczęśliwickiej w Warszawie. Jedyną wadą takiego wzniesienia jest to, że nie można jej, od tak sobie, przesunąć z miejsca, na którym jest, w inne miejsce; zaletą natomiast – że można swobodnie wspiąć się na sam wierzchołek, popatrzeć i podziwiać widoki rozbudowującego się miasta, które wciąż nie przestaje zadziwiać swoją żywotnością. Tak, trzeba niekiedy wspiąć się na samego siebie, żeby nie tylko móc – ale też i chcieć – zobaczyć nieco dalszy horyzont, gdzie się rozgrywa prawdziwe życie ludzi odważnych i oddanych sprawie – ludzi zdecydowanych poświęcić swój los dla innych, w dobrze pojętym obowiązku służby publicznej.
Antoni Ciszewski
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!