Felietony Kultura

SCHINDLER’S FACTORY… CZYLI O KŁOPOTACH Z POLSKĄ TOŻSAMOŚCIĄ NA PRZYKŁADZIE KRAKOWA / CZĘŚĆ II

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

CZĘŚĆ DRUGA – RYNEK GŁÓWNY I INNE ZAĆMIENIA

Czwartkowy letni zmierzch (te zmierzchy w upalne lato 2019 roku są inne, jak i poranki, dnie i noce, niż normalnie dotąd w Polsce). Piszemy czwartkowy, bo akurat wtedy zachodnia część krakowskiego Rynku Głównego zastawiona była stylowymi kramami oferującymi rozmaite posiłki po bajecznie wysokich cenach – np. pajda „wiejskiego” chleba ze smalcem i ze skwarkami za 6 złotych (normalnie mniej więcej tyle kosztuje dziś cały kilogramowy bochen takiego chleba, bez smalcu ani skwarek). Owe kramy nie codziennie tam stoją. Nie ma obowiązku, aby tam i za tyle coś kupować.

To nasze pierwsze spotkanie z tym Rynkiem po wielu latach (to wstyd – powtarzamy – że aż tak wielu). I co widzimy oraz słyszymy na owej wyjątkowo rozległej przestrzeni? Oto wielkie zwarte wielotysięczne kłębowisko ludzkie ryczące ku blado-ciemnemu bezgwiezdnemu (sic!) niebu w co najmniej kilkunastu językach, czyli w pomieszanym, żadnym już języku. Tylko ten wielki zgiełk, ryk, miejscami łomot… Wszystkie miejsca siedzące w stałych i w tymczasowych ogródkach gastronomicznych zajęte. Alkohol leje się strumieniami, aczkolwiek na całe szczęście nie widać ani słychać awanturujących się osobników. Może tacy są gdzieś dalej, np. w pobliżu lokali o swojskiej (?) nazwie „Pijalnia wódki i piwa” (sic!).

Gdzieś tam pod Wieżą Ratuszową, ktoś ku uciesze zebranych wali pałą w kocioł, a może pałeczką w bęben; nagłośnienie potęguje te drażniące dźwięki. Po drugiej stronie Sukiennic, opodal Pomnika Mickiewicza, którego dolne partie obsiadły dzieci i dorośli, jakiś kudłaty facet po cywilnemu ryczy przez gigantofony coś po angielsku o Panu Bogu, a inny stara się ekspresowo wykrzykiwać polskie tłumaczenie. Stylowe odkryte powozy, prowadzone przez młode, takoż stylowo ubrane amazonki-woltyżerki i zaprzężone w starannie utrzymane koniska czekają na klientelę. Stylowo – ale jaki to styl? Bo nie krakowski! I w ogóle nie polski (a w tym szczególnym miejscu „polski” powinien być tożsamy z „krakowskim” właśnie). Krakowskie są może jeszcze uprzęże, lecz o tym upewniajcie się u znawców.

Tam, gdzie wspomniane nagromadzenie przenośnych straganów, w północno-zachodniej części Rynku, sterczy z bruku zwyczajna ręczna pompa z wodą „niezdatną do picia”. Dzieci lubią się wieszać u ramienia tej pompy i chlapać się wodą – bo upał. Do pompy przytwierdzona jest atoli skromnie i gustownie wykonana tablica, dwustronna, z tekstem po polsku i po angielsku (o proszę – chcieć to móc – „polityka historyczna” powinna brać z tego przykład). Pod polskim godłem narodowym (w wersji obecnie urzędowej) informuje się przechodniów:

„Studzienka imienia Walentego Badylaka. Walenty Badylak ur. 1904 zm. 1980; W tym miejscu w dniu 21 marca 1980 roku Walenty Badylak, żołnierz Armii Krajowej, dokonał dramatycznego aktu samospalenia w proteście przeciwko demoralizacji młodzieży, zniszczeniu rzemiosła oraz przeciwko zmowie milczenia wokół zbrodni dokonanej na polskich oficerach w Katyniu przez komunistyczno-bolszewickich ludobójców. Nie mógł żyć w kłamstwie, zginął za prawdę” (dodajmy, że w Warszawie obok Stadionu Narodowego postawiono niedawno kamień upamiętniający zdarzenie podobne, acz nieco wcześniejsze).

Taka treść tablicy wobec całego tego zgiełku wokół; ktoś powie, że „życie toczy się dalej”. My mu na to: „Tak, owszem… Ale czy w dobrym kierunku?”. Pomiarkujmy tylko, czego te już czterdzieści lat temu (prawie dwa pokolenia) nie mógł znieść ś.p. Walenty Badylak:

„Demoralizacja młodzieży” – za pozwoleniem, ale obecnie jest ona najpewniej znacznie większa i na pewno bardziej urozmaicona, aniżeli w marcu 1980 roku. Wtedy żyjącymi i czynnymi dziadkami i babciami Polaków było jeszcze przedwojenne pokolenie samego Badylaka, samym swoim etosem wciąż powstrzymujące ową powojenną, komunistyczną, PRL-owską, więc i tę po roku 1968, demoralizację. Krzepła nadzieja na lepsze, ożywiona zeszłoroczną (czerwiec 1979) pierwszą pielgrzymką papieża-Polaka do Ojczyzny. Żył jeszcze i działał Prymas Wyszyński… Więcej można by wymieniać.

„Zniszczenie rzemiosła” czyli, szerzej, polskiej inicjatywy gospodarczej, a więc własności, wytwórczości i polskiego handlu. A dzisiaj? „Czy tu jest jeszcze coś polskiego?” – tak właśnie zapytał pewien starszy już wiekiem obcoplemieniec pewną starszą panią polską kilka lat temu na deptaku w Ciechocinku. Coraz trudniej na co dzień realizować Polakom w Polsce hasło, aby na zakupy przychodził „swój do swego po swoje”.

W roku 1980 zniszczenie rolnictwa rzadziej wymieniano (pomimo, że był to jednak marnotrawny PRL), a to z uwagi na tego nie dość nowoczesnego polskiego chłopa (aczkolwiek tu występuje zróżnicowanie regionalne), który nie dał się był swego czasu zapędzić do kołchozu (aczkolwiek bardziej złożona jest to historia). A dzisiaj? Porośnięte żółciejącą już nawłocią ugory po horyzont, bez żadnej krówki na wygonie – z jednej strony, i drożejąca wyraźnie żywność sklepowo-marketowa, w znacznej części importowana – z drugiej strony (do tego tematu wypada jeszcze powrócić). Że dziś, w epoce „unijnych dopłat”, i po kilku samochodów w każdej zagrodzie, może być nawet gorzej niż w PRL-u? Nie do wiary! Gorzej – inaczej! Oto hasło-klucz.

Natomiast o Katyniu massmedia wspominają dziś tak często, jak mało o czym innym (Sprawiedliwi Wśród Narodów Świata, Powstanie w Getcie, Rzeź Wołyńska, Kampania Wrześniowa 1939, Powstanie Warszawskie 1944, rotmistrz Pilecki, marszałek Piłsudski, Solidarność 1980-1981 i in.). Lecz panuje wciąż „zmowa milczenia”, ale o czymś innym! Trąbi się o polskich klęskach i o obcych sprawach, milczy o polskich zwycięstwach. Zmowa dotyczy zwłaszcza tego chwalebnego i zwycięskiego ciągu wydarzeń z lat 1914-1922, zwłaszcza od roku 1917, jakie doprowadziły Sto Lat Temu do odzyskania przez Polskę Niepodległości; i tego dostojnego, czcigodnego orszaku Wielkich Polaków, których ani nazwiska, ani zbiorowe ich określenia są szerszemu ogółowi wciąż nieznane, a którzy dla odzyskania Niepodległości pracowali, walczyli, trudzili się, ryzykowali, poświęcali się, cierpieli i Ją obronili, przed zwłaszcza tymi wspomnianymi „komunistyczno-bolszewickimi ludobójcami” pierwszego pokolenia. Jedni Piłsudskiego w tym orszaku umieszczają, lecz inni mu tego odmawiają. Jakże to frapujące zagadnienie badawcze i ogólnomedialne!

Trwają u nas nadal inne jeszcze „zmowy milczenia”, w zakresie dziejów nowszych i dawniejszych, polskich i powszechnych. Przypomnijcie sobie – dla przykładu, gdyż jest tego więcej – dzień 28 czerwca 2019 roku i czas ten dzień poprzedzający oraz ten po nim następujący – Setną Rocznicę Powrotu Polski na Mapę Świata, czyli setną rocznicę podpisania Traktatu Wersalskiego. Nic, ale to nic, prawie że nic w massmediach na ten jakże doniosły temat! Oto zmowa milczenia! Aby się tylko młode pokolenie nie dowiedziało. No, i nie wie! I nie rozumie! Tego i wiele więcej.

Choć wtedy właśnie wypłynęła w mediach sprawa poczynań dzisiejszego samorządu gdańskiego wspominającego niemieckie „wolne miasto”. Zwięzłe przypomnienie stoczonej przed stu laty w Paryżu polskiej walki o Gdańsk, tej akurat w znacznym stopniu przegranej, i to nawet, wówczas, wcale nie z Niemcami, przed całą Polską na pewno ostudziłoby dziś czyjekolwiek zapały wzbudzane w kierunku „wolności dla Gdańska”. Ale nie, nawet i o tym, w takich bieżących okolicznościach – nie.

„Fałszywa historia jest matką fałszywej polityki” – jak mawia Klasyk.

Zatem – powracamy na Krakowski Rynek Główny. A dookoła Rynku, ponad całym tym zgiełkiem, ciemne i głuche fasady kamienic i pałaców. Tak! Nie patrzeliśmy tylko pod nogi, ani tylko w twarze mijanych ludzi. W ulicach wewnątrz kręgu Plant, i szerzej, poza tym kręgiem, to samo! Za przeproszeniem: pusta skorupa! Na parterach świeci się, gdyż tam znajdują się z natury rzeczy rozmaite obiekty usługowe, w tym zwłaszcza gastronomiczne i handlowe; a na pierwszym i wyższych piętrach – ciemnica! W oknach świeci się ledwie tu i tam, gdzie-niegdzie.

Napotykani krakusi, młodsi i starsi, zaskoczeni zadawanym przez nas o to pytaniem, spontanicznie improwizowali rozmaite odpowiedzi: że tu, zwłaszcza w Rynku, są to już wszystko lokale biurowe (adres zamieszkania „Rynek” ma ponoć już tylko ok. 250 osób); że w śródmieściu Krakowa jest od lat już tak wielka turystyczna wrzawa, iż miejscowi ludzie nie wytrzymali i się powyprowadzali (ciekawe: dokąd?); że w Starym Krakowie zostały już tylko „dziadki”; że krakusi nie wrócili jeszcze z wakacji (jak wrócą, to w oknach się zaświeci); że krakusi, tak jak turyści, też teraz siedzą w owych ogródkach restauracyjnych, a nie w domu; że krakusi mają w oknach szczelne zasłony, to i je pozaciągali (zaciemnienie w czasach pokoju)… itd.

Lecz my taką ciemnicę obserwowaliśmy niejednokrotnie także w dzielnicach odległych od Rynku Głównego, jak np. na położonym po drugiej stronie Wisły Podgórzu (kiedyś: wolne królewskie miasto Podgórze, z własnym herbem – tak!). Bo w jeszcze dalej znajdujących się blokowiskach, więc tych PRL-owskich, świeci się w oknach, by tak rzec, normalnie, w odstępach co kilka okien. Nie bez powodu powojenni Polacy nazywani są „narodem blokowiskowym”. Podobno jedna trzecia Polaków dziś w Polsce mieszka w blokach, tych wzniesionych od lat 50. do 80. XX wieku – dziedzictwo PRL-u. Czyżbyśmy więc zaobserwowali w upalnym nocnym Krakowie kolejny triumf bloków nad „dawną tradycyjną tkanką miejską”?

Ale – do rzeczy! Stary Kraków, wraz z tym mniej starym, czyli wznoszony od średniowiecza do lat 30. XX wieku (niedawno Aleja Trzech Wieszczów też została formalnie objęta ochroną konserwatorską), poprzez całe półwiecze PRL-u urzędowo popadał w ruinę. Czy już tego nie pamiętamy? Odpowiedzialnością obciążano Hutę Skawina i zarazem milczano o pospolitej bierności PRL-owskich zarządów domów mieszkalnych, i tych niemieszkalnych też.

Pamiętajmy wciąż o tym, co pozostawili nam w Krakowie przodkowie – ci przed-PRL-owscy! Stary Kraków, w tym ów XIX-wieczny i z początków XX wieku, jest to wspaniałe, zbiorowe, wielopokoleniowe dzieło polskiej oryginalnej architektury i polskiej oryginalnej urbanistyki. Podobnie jak Stary Lwów, czy Stare Wilno, jak Warszawa sprzed zburzenia (tu jednak rosyjski zaborca dopiero niewiele przed pierwszą wojną światową pozwolił wznosić wyższe budynki, więc się wtedy rzucono do ich wznoszenia). Pod tym względem – dorobku dawnych Polaków – nie musimy się niczego wstydzić przed innymi narodami.

Lecz w nowszych czasach – czyżeśmy nie zapłakali nad „królewskim stołecznym miastem Krakowem” będąc tam w latach 70., w latach 80. XX wieku, ale i w latach nieco późniejszych? Każde dziecko widziało ową ruinę i z tej przyczyny PRL-owska cenzura nie znajdowała już dla siebie wyjścia i dozwalała na wzmiankowanie tego zagadnienia w PRL-owskich jeszcze massmediach, skoro z przyczyny owej ruinacji „pogarszały się warunki bytowe szerokich rzesz ludności Krakowa”. I Kraków się z tamtej techniczno-urbanistycznej zapaści „jakoś podniósł”. Aczkolwiek, nie od razu Kraków zbudowano, to i nie od razu go wyremontowano. To jeszcze potrwa.

Lecz Nowa Huta to jeszcze coś innego. Do Nowej Huty, na Plac Centralny im. Ronalda Reagana (sic!) trafiliśmy pewnego dnia o poranku. Poranek w Nowej Hucie… Znasz li ten kraj? Tak… Dookolna urbanistyka wywołuje nastrój, by tak rzec, nowo-warszawski. Warszawska dzielnica MDM, dzielnica Muranów, ciągi dzisiejszej Alei Solidarności z przyległościami, takoż dzisiejszej Alei Jana Pawła II, osiedle Nowa Praga (z placem niegdyś Leńskiego – kto to był? – a teraz Hallera – kto to był?) i wiele innych. W Nowej Hucie klimaty te same, bo i wizaż ten sam.

W ostatnich latach dostępne w języku polskim pisarstwo historyczne drugiego obiegu (sic!) przywołuje mentalne i inne związki pomiędzy sowietami-bolszewikami a wielkim globalnym biznesem, zwłaszcza tym „ze wschodniego wybrzeża”. To dopomaga w poczynieniu innego jeszcze porównania. Oto sowieci mieli w latach 50. XX wieku zasadniczo jeden projekt-szablon miejskiego budynku wielorodzinnego, jak i ciągu takich budynków, całej dzielnicy, a nawet miasta. I tenże projekt, może w kilku niewiele się różniących wariantach, „trzaskali” oni gdzie popadnie, w różnych miastach Związku Sowieckiego, w miastach krajów demo-ludów, więc i w Warszawie (gdzie było miejsce po zburzeniu Warszawy prawdziwej), i nieopodal Krakowa, skoro w samym Krakowie miejsca na takie rzeczy – szczęśliwie – nie było (przestrzeń atoli pomiędzy Nową Hutą a Krakowem jest dziś przeważnie niezabudowana, dominują tam obszary zielone zakrzaczone, tak przynajmniej widać z okien tramwaju). Mieliśmy więc na znacznej przestrzeni kontynentu i nadal mamy ten sowiecko-wielkomiejski wizaż z lat 50. i na to nałożony ten nieco nowszy wizaż, czyli wspomniane już blokowiska z sub-epoki u nas gomułkowskiej i późniejszych.

A co się buduje dzisiaj? Przecież i w Warszawie i w dalej od jego centrum położonych obszarach Krakowa, i w dziesiątkach innych miejsc widać wyraźnie, że dzisiejsza tzw. deweloperka, postrzegana tu przez nas właśnie jako branża owego wielkiego globalnego biznesu, tak jak niegdyś sowieci, dysponuje jednym i tym samym projektem budynku wielorodzinnego oraz zespołu takich budynków, dziś w Polsce ujmowanych często w niejakie całości, nawet ogrodzone mocnym parkanem, z bramami, szlabanami, przepustkami i wartownikami (nieznanymi mieszkaniowej urbanistyce socjalistycznej, z czasów PRL-u, nawet na wielu spośród ówczesnych osiedli „wojskowych”, czy „milicyjnych”!).

Projektanci i budowniczowie domów jednorodzinnych lub kilkurodzinnych także w tej małej skali powielają dziś wzory „wielko-deweloperskie”, tak jak w czasach PRL-u powielano wzory blokowiskowe; i z tej PRL-owskiej przyczyny tyleż ogrodowe dzielnice wielu miast, co i w ogóle polska prowincja nadal jest zabudowana ciągami tzw. pudełek-klocków, czyli domów jednorodzinnych wyglądających jak pojedyncze mieszkanie wyjęte z bloku i postawione samopas. Acz zazwyczaj są to budynki jednopiętrowe (gdy dwupoziomowych mieszkań w blokach prawie że nie budowano).

Deweloperka – nie zaprzeczajcie – coraz częściej daje się poznać jako ta, co nie dba o nic, ani o nikogo – podobnie jak PRL-owskie „budownictwo mieszkaniowe” z piosenki Młynarskiego – i nawet tam, gdzie gomułkowsko-gierkowscy urbaniści pozostawiali „międzyblokową przestrzeń zieloną”, wdziera się ona z kolejnym swoim apartamentowcem „okno w okno”; słyszało się niekiedy, że po „posmarowaniu gdzie trzeba” (gdyż wielu spośród dzisiejszych Polaków, w tym tych na urzędach, jest zwyczajnie przekupnych).

Odetchnijmy, nabierzmy dystansu, spójrzmy na właśnie taką miejską panoramę drugiej połowy XX i początków XXI wieku i oceńmy – co jest brzydsze? Socrealizm podkrakowskiej Nowej Huty i warszawskiego MDM-u czy najnowsza deweloperka w stylu „tajne laboratoria na pustyni (której nazwy przezornie nie podajemy)”.

Uwaga! Człowiek, którego życie upływa w takim otoczeniu, może nie wiedzieć, że jest ono brzydkie. Ono jest dla niego po prostu zwyczajne. Właśnie taki jest dookolny nasz świat, i takie w nim nasze życie. I tyle… On może to otoczenie nawet szczerze kochać, jak na przykład Nową Hutę, po prostu dlatego, że to jest jego dom. Innego nie miał, nie ma i mieć nie będzie. I to prawda! Z tą prawdą się trzeba liczyć! Bogu ducha winnych ludzi trzeba zrozumieć!

„O Nowej to Hucie piosenka, o Nowej to Hucie są słowa…”. Kombinat, z budynkami bramnymi jako te Sukiennice, porzucony w krzaczorach Kopiec Wandy, tak wpływowy niegdyś Teatr Ludowy; Skwer Obrońców Krzyża i łatwy atoli do przegapienia przez postronnych Krzyż Nowohucki ze – chcieliśmy powiedzieć, że z też łatwym z urbanistycznych względów do przegapienia – stojącym obok kościołem w „stylu świątynnym z czasów PRL”; w tymże stylu – duży i znany kościół Arka Pana (czy jest to budowla wykończona według pierwotnego projektu?); lecz po drugiej stronie Nowej Huty – dziękować Panu Bogu! – czuwa nad tym wszystkim odwieczne Opactwo oo. Cystersów w Mogile wraz z tamtejszym Sanktuarium Krzyża Świętego, w średniowieczu mającym podobno największą popularność pośród sanktuariów krakowskich i okołokrakowskich; górale właśnie podbijają nowe gonty na sąsiednim kościele Św. Bartłomieja (bo to na Małopolskim Szlaku Architektury Drewnianej); w Opactwie też remonty konserwatorskie, ale i u krakowskich oo. Franciszkanów i u oo. Dominikanów, i gdzie indziej. Tak trzymać!

W Mogile, zgodnie z naszą od roku manierą, podpytujemy o kontakty z innym Sanktuarium Krzyża Świętego – tym w hiszpańskiej Dolinie Poległych, młodym wszakże, gdyż ledwie w połowie XX wieku erygowanym. U jednego z rozmówców nie znajdujemy zrozumienia – gdzieś się śpieszy. Ale inny, chyba przejezdny, reaguje:

Owszem, to interesujące, lecz o tym nie pisze się ani w informatorach, ani w przewodnikach, ani w materiałach duszpasterskich… Generał Franco…
O tak – odpowiadamy – generał Franco, jakże skuteczny obrońca Świętej Wiary i Krzyża Świętego, fundator tamtejszego Sanktuarium…
Ależ tak, ja panu nie przeczę…

Jednak jesteśmy w Nowej Hucie (zauważmy: hiszpańską Dolinę Poległych wraz z tamtejszym potężnym Krzyżem budowano w tym samym czasie, co podkrakowską Nową Hutę, czy też warszawski – niestety – Pałac Stalina, Kultury i Nauki). Gdy więc na powyższą pobieżną topograficzną wyliczankę nałoży się tę jakże młodą nowohucką legendę socjalistyczno-solidarnościową… To nawet dobrze… Taka jest przecież nasza najnowsza historia, właśnie taka… Tacy jesteśmy! Możemy się stać jacyś inni, może nawet lepsi, lecz dziś jesteśmy właśnie „jacy-tacy”… „chłopcy krakowiacy”, „warszawiacy”, „ślązacy” – dopiszcie sobie, co tam chcecie.

A do owej najnowszej legendy się sięga, co widać na słupach ogłoszeniowych i w wystroju co poniektórych tamtejszych lokali i obiektów… „Nowohucka telenowela”. „Święto Wandy – moc kobiet w Nowej Hucie (sic!)”. Wandy – wyjaśniamy – dlatego, że wzmiankowany już, sławny, pradawny Kopiec Wandy znalazł się w następstwie przemian dziejowych i urbanistycznych tuż poza terenem Kombinatu, w odludnym miejscu przy pętli tramwajowej, więc nieopodal Nowej Huty właśnie.

Ale pani starsza, którą zapytaliśmy o to, gdzie stał był pomnik Lenina, wskazała nam chyba fałszywe miejsce.

Co jednak zrobić z owymi już kilometrami tej najnowszej, nie mniej jednostajnej niż PRL-owskie blokowiska, mieszkaniówki-deweloperki, w Krakowie, w Warszawie i wszędzie? I na to, jak dawniej „na mieszkanie w blokach” ludzie się dziś masowo „zapisują”, i nawet się potężnie na całe życie zapożyczają, więc samozniewalają; dawniej nie stać ich było na spłacanie takiej jak dziś pożyczki. Dawniej ludzie „czekali na mieszkanie” kilkanaście i więcej lat, spadając co raz to na koniec zawiadowanej przez cynicznych cwaniaczków kolejki oczekujących, i w ostateczności zasiedlając nierzadko jakąś budowlaną socjalistyczną niedoróbkę. Dzisiaj co poniektóry „deweloper”-”słup” zebrał od naiwnych pieniądze za mające być dopiero wzniesionymi mieszkania (sic!), po czym ogłosił, że właśnie „bankrutuje”, i tyle go widzieli. Po nim po pewnym czasie może i przyszedł inny, i wybudował po latach jakąś tysięczną już brzydotę, według szablonu dawno już temu uklepanego w jednym z krajów nad dalekim morzem (Śródziemnym?). Ale… to nie są troski tylko krakowskie.

Troską krakowską był i najwidoczniej nadal jest na przykład ów galicyjski Dworzec Główny. Któż go nie zna? Ile ma z nim wspomnień każdy podróżny, wsiadający, wysiadający, przesiadający się lub oczekujący tam na połączenie (zwłaszcza w nieodmiennie emocjonującej podróży do Zakopanego, czy w Gorce lub w Beskidy oraz tej smętnej powrotnej). W latach już 90. XX w. – pamiętamy – został on nareszcie odnowiony, wyremontowany, taki piękny: wizytówka miasta. A teraz – jak nam mówiła pewna krakowianka – wciąż nie wiedzą co z nim zrobić.

A było to tak – z planem miasta odtwarzamy niedawną krakowską historię. Lecz nie. Najpierw wysiadamy na dzisiejszym Głównym i… Okazuje się, że ten nowy dworzec jest wybetonowany pod ziemią, na północ od dawnego dworcowego gmachu. Ten dawny gmach od lat już nie pełni żadnej ze swoich dworcowych funkcji – dlaczego? Przecież mógłby z powodzeniem. Na przykład: bary i restauracje – dworcowe. Gdyby i tu znajdowały się kasy, do kas umiejscowionych pod ziemią nie byłoby kolejek. A są!

Oznakowanie w owych modern-podziemiach powinno być takie, aby nieznający miasta przybysz, a nawet nieznający polszczyzny cudzoziemiec „po obrazkach” mógł gładko dotrzeć do swego celu, jakim może być m.in. toaleta dworcowa, informacja turystyczna, kantor wymiany walut itp. Podziemny nowy Kraków Główny, naszym zdaniem, tego wymogu nadal nie spełnia, co potwierdzali inni podróżni. Ale… poza jednym wyjątkiem. Oto usiłując wyjść „na miasto”, czyli na plac przed dawnym gmachem dworca, wleźliśmy, jak te gapy, zupełnie gdzie indziej, a mianowicie do rozległego i w pospolitym „modern” bezstylu utrzymanego wnętrza o wiele bardziej ludnej i gwarnej niż dworzec kolejowy galerii handlowej, noszącej nazwę Galerii Krakowskiej.

I o to chodziło organizatorom ruchu pieszego z dworca i na dworzec, na pewno o to! Bo w kierunku przeciwnym, czyli z placu przed starym gmachem dworcowym (gdzie kiedyś był Bar „Smok” i PKS, a teraz jest owa Galeria), do kas nowego podziemnego dworca wiedzie jakaś taka niewyraźna, wąska, nieoznakowana (sic!) ścieżynka, zakosami, jakimiś cienistymi zaułkami, opłotkami, bezludnymi peronami, w górę i w dół… Zali to właśnie tędy? Oj, chyba nie tędy… skoro nieco po lewej rozwiera swoje szerokie podwoje rozświetlona i gwarna Galeria Krakowska, poprzez teren której, pomiędzy droższymi niż gdzie indziej fastfudami dla śpieszących się podróżnych, też można rychło dojść na nowy Dworzec Kolejowy, a nawet na nieco dalej na wschód posadowiony nowy Dworzec Autobusowy (tzw. MDA).

Nas, którzyśmy zrazu o tym wszystkim nie wiedzieli, bośmy pamiętali tę dawniejszą topografię ośrodków komunikacyjnych Krakowa, pośród śliczności Galerii Krakowskiej wyrzuciło nie w stronę ul. Lubicz i podziemnego przejścia ku Staremu Miastu, lecz na zachód, ku ul. Pawiej. Więc, po dawnemu: koniec języka za przewodnika. Zapytany krakus uprzejmie wskazał nam drogę.

A tu, w Galerii i obok Galerii, tłum na wpół obnażonej, roześmianej młodzieży płci obojej; jakże wiele młodych osób wytatuowanych, brzmią różne języki. I oto – możecie wierzyć albo nie – w towarzystwie kobiety mającej na głowie chyba jednak perukę wychodzi na nas młody chłopak, w czarnej czapeczce z małym daszkiem, odziany w czarną szatę do kostek, i jakoś tak inaczej niż inni ufryzowany. A upał jest straszny.

I to było, po wielu latach nieobecności, nasze pierwsze spotkanie z królewskim stołecznym miastem Krakowem, u schyłku drugiej dekady XXI wieku.

Przypomnieliśmy sobie zaraz nasz ostatni dzień w Wilnie, przed dwoma laty. Do drogiego samochodu wsiadała tam i wtedy podobna para, lecz w wieku nieco starszym, a mężczyzna miał nadto brodę, na głowie zaś czarny lśniący kapelusz.

Kraków-Wilno-Warszawa – wspólna sprawa!

c.d.n.

Marcin Drewicz, wrzesień 2019

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!