CZĘŚĆ ÓSMA – TROCHĘ O KALWARII ZEBRZYDOWSKIEJ
Teraz udamy się do miejsca wolnego od niepokojów wywoływanych w związku z istnieniem owej „Schindler’s Factory”. Ale czy całkiem wolnego?
Czy i tutaj znajdziemy powody, aby utyskiwać na tych naszych księży, że oni znów tej lub tamtej sprawy nie dopilnowali i że są coraz mniej „przedsoborowi”? Jeszcze kilkanaście lat temu nie ośmielilibyśmy się stawiać sprawy w ten sposób.
Jednakże w Krakowie i na Ziemi Krakowskiej ów dorobek dawniejszych pokoleń naszego duchowieństwa (i współpracujących z duchowieństwem świeckich), ten materialno-artystyczny – że o duchowo-religijnym już nie wspomnimy – jest, dziękować Panu Bogu, tak potężny, wyrazisty i sugestywny, że przemawia on tam do duszy ludzkiej samym swoim wielowiekowym trwaniem; i żadne (post)modernistyczne wtręty szczęśliwie wciąż nie mogą go nadgryźć.
Owszem, przepyszny łamany krakowski dach położono nad jednym skrzydłem kalwaryjskiego Domu Pielgrzyma, lecz nad innym już nie, chociaż też spadzisty. Łamane dachy na niektórych większych obiektach widać atoli w Krakowie; na mniejszych są w przeuroczej Lanckoronie, miejscami w takimże Ojcowie. Gdzie jeszcze? Nowe budynki kryje się dziś innym sposobem.
Kalwaria Zebrzydowska! No i napisz tu człecze, coś o Kalwarii, na kilku stronach! Ogarnij to zjawisko wymykające się nawet tym najbardziej skrupulatnym ludzkim opisom. Nasi ś.p. praojcowie, którzy poddawali pomysł, projektowali i budowali Kalwarię, poszczególne jej obiekty, mieli wyobraźnię nieograniczoną, także i zwłaszcza tę opisującą zagospodarowanie pejzażu, po horyzont, poza wierzchołki dookolnych wzgórz. W nowszych czasach, w XX wieku, takie dzieło szerokiej wyobraźni zrealizowali, na swój sposób, pośród innego krajobrazu, w innej strefie klimatycznej, więc nieco inaczej, chyba tylko Hiszpanie w Dolinie Poległych (na którą dziś tamtejsi „oni” czynią wrogie zakusy).
Nikomu nic nie ujmując dochodzimy do przekonania, że taki na przykład nowojorski Manhattan nie jest następstwem żadnej przestrzennej – w czasie i przestrzeni – wyobraźni, lecz jakoś tam z trudem uładzonego wyścigu za pieniądzem; lecz jeśli, pomimo wszystko, ludzkiej wyobraźni, to jednak zupełnie inaczej skierowanej i motywowanej, aniżeli ta, jaka doprowadziła była do wzniesienia naszej Kalwarii, kastylijskiej Doliny Poległych i im podobnych założeń przestrzennych, w dawniejszych i nowszych czasach. O… taki Bernini z jego rzymskim Placem Św. Piotra, jak słusznie zauważono, pomyślanym już w XVI wieku na miarę XX-XXI wieku. To jest kolejny przykład twórczej przestrzennej wyobraźni wykraczającej poza standardy danej epoki (a dzisiaj ów Plac, jak ostatnio donoszą, jest szpecony i bezczeszczony jakimś „poprawnościowym” świeckim pomnikiem, skandal!).
Tak więc w Kalwarii Zebrzydowskiej owa nasza polska tożsamość – współdająca tytuł dla niniejszej serii artykułów – trwa sama przez się wraz z tym dookolnym Bożym Światem, pośród którego Kalwaria została posadowiona. Kalwaria, i nieodległa, za Górą Zamkową, Lanckorona. O tym wszystkim książkę by można napisać, czego my tym tu razem czynić nie będziemy. Wielu już pisało, niektórzy bardzo pięknie. Sięgajcie i czytajcie! Na terenie Kalwaryjskiego Sanktuarium cytowane są na planszach te znane i pamiętane słowa Jana Pawła Drugiego – o Kalwarii właśnie.
Ale… także w tamtejszym krajobrazie, jak i dziś szeroko po Polsce całej, nie ma już tego czegoś, co przez stulecia było pospolite i oczywiste, a czego dzisiejsza młodzież, zwłaszcza ta młodsza, poznać już nie miała możliwości. Oto pochyłe pola, łąki i pastwiska, tam hen, na dalekim przeciwstoku, miedze i wygony są… martwe. Jak to, martwe? A ta cała bujna zieleń letnia? A siedliska ludzkie? Owszem, martwe, bo nigdzie nie widać ani jednej krówki. Przy domostwach ani jednej gąski, czy kaczuszki. Pospolite kurki ledwie tu i owdzie. Wieczorami, jak i po Polsce całej, nie słychać owego muczenia – hasła do wieczornego udoju. Lecz uwagi te dotyczą rozległych obszarów całego kraju, skoro ani jednej krówki na całej trasie pociągu Warszawa-Kraków-Kalwaria nie mogliśmy uświadczyć (z powrotem już tak, ale prawie wcale). I to wszystko, tak jak i między innymi zaprzęg konny, jeszcze tak niedawno – dwadzieścia, trzydzieści lat temu – postrzegaliśmy jako tak bardzo oczywisty element krajobrazu, widziany i słyszany, że aż niezauważalny.
Czy zauważyliście, że trawa jest zielona? Nie. Bo to takie oczywiste. Czy zauważyliście, że niebo jest błękitne? Nie, bo w mijającym 2019 roku wielkich upałów było ono białe, o tak!
Atoli, właśnie na podkalwaryjskich rozłogach, i tylko tam w czasie naszych przejazdów i wędrówek podkrakowskich, widzieliśmy stadko krówek – siedem sztuk, jasnoczerwonej rasy, ale nie łaciatych. Nawet w Dolinie Prądnika nie widzieliśmy krówki, ani jednej. Lecz tam, dla odmiany, stadko białych kaczuszek (!!!), przebywających w jakiejś takiej symbiozie pokrewieństwa ze stadkiem dzikich wszakże i mniejszych kaczek-krzyżówek. W tamtej Dolinie były też owieczki, a w pozostałej krainie – ani jednej.
Koniec sierpnia – to na zielonościach wciąż jeszcze powinny się złocić szeregami kopki siana. Nie wiemy, czy strefa zastosowania góralskich odwiecznych pomysłowych ostrewek zaczynała się już w okolicach Kalwarii, czy dalej nieco, ku górom, na południe. I się nie dowiemy, bo żadnych kopek siana, stogów, ani ostrewek, jak okiem sięgnąć, nigdzie nie ma. Ani jednej! I nic dziwnego, skoro nie ma owych krówek i koników, dla których owo siano jest pożywieniem.
A w ogóle to Polska dzisiejsza, w każdym bądź razie niektóre jej regiony, jest to kraina ugorów. Coś przerażającego! Nogi się pod nami ugięły i serce podeszło do krtani, gdy zwyczajny chłop ze wsi (sic!) tłumaczył nam z niewzruszonym przekonaniem życiowego praktyka rzecz absolutnie niezwyczajną i nie do przyjęcia:
„Panie! Przecie teraz robić w polu, w ogrodzie i schylać się ku ziemi to się nie opłaca! Przecie teraz są nawet dopłaty za ugorowanie! To po co jeden z drugim będzie robił, skoro on pójdzie do sklepu, do marketu (sic!) i tam sobie kupi żywności, co to ją tu do nas z zagranicy przywożą, i taniej mu to wychodzi, niźli by miał sam tę żywność na swoim własnym gruncie wychodować…”.
O „nie-ogarnianiu całości” już w naszych poprzednich wywodach wspominaliśmy. Przekonywanie więc, że opisana sytuacja jest sztucznie przez zagraniczne potęgi finansowe wywołana, tymczasowa i że grozi w przyszłości katastrofą, nie odnosiło skutku. „Bo tak się dziś opłaca” – słusznie ripostował nasz rozmówca, najwidoczniej nie doceniając przez siebie samego użytego pojęcia „dziś”.
-
-
A gdy w przyszłości chłop już nie będzie umiał ziemi obrobić, a gospodyni nie będzie umiała krowy wydoić, a cały kraj nie będzie miał własnej żywności, lecz będzie skazany na łaskę i niełaskę zagranicznych dostawców żywności zatrutej, jakiej tam za granicą ludzie już spożywać nie będą chcieli… Podobno mleko przerabiane w przynajmniej niektórych spośród zakładów (mleczarni) znajdujących się na terenie Polski pochodzi już spoza naszego kraju…
-
Kto to tam wie, co to kiedy będzie – usłyszymy w odpowiedzi, a na dodatek zobaczymy wymowne machnięcie ręką.
-
No to, co jest (w normalnych rynkowych warunkach) tańsze? Czy wyhodowanie własnej żywności, po czym przetworzenie jej i spożycie na miejscu…? Czy, gdy wyhodują ją obcy, daleko stąd – a każda kolejna czynność dodatkowo kosztuje – i nadto będą ją jeszcze oni przetwarzać, tam u siebie przechowywać, konserwować, „rewitalizować”, po czym przepakowywać, przeładowywać, tu do nas na długie dystanse przewozić i tu, znowu, przeładowywać… i tak dalej? Tego by nie było, gdyby ktoś, w swoim długoterminowym i obcym dla nas interesie, nie wspomógł tego nienormalnego procederu „dodatkowymi” pieniędzmi… Do czasu… Do czasu…
-
Właśnie! – odpowiada z ochotą nasz rozmówca, jak byśmy to my jemu dostarczyli argumentów. Sami widzicie, że – jak by nie patrzeć – dzisiaj naszym tu ludziom bardziej się opłaca pójść do sklepu i tam jedzenie kupić, aniżeli własne swoje pola uprawiać.
-
Tej rozmowy nie przypisujcie do jakiegoś wybranego regionu Polski. Ona toczy się u nas nieomal wszędzie.
Co tu dalej rozmawiać, skoro życie bieżące jest takie, a telewizor poucza, że i dalej tak ma się dziać. Przywoływanie rzeczywistości „kartkowej”, PRL-owskiej, ani nawet tej okupacyjnej, nie daje rezultatu. Nasz rozmówca tego nie „czuje”, ponieważ tego już nie zna i traktuje rzecz jak co najwyżej nasze popisy znajomością spraw dawno minionych i nieaktualnych. Że w czasie okupacji wygłodzone w przymusowym systemie kartkowym miasta były dożywiane, z narażeniem życia (sic!) przez jadących ze wsi – no bo skąd? – „szmuglerów”. Bo miejscem, gdzie znajduje się żywność, jest z natury rzeczy właśnie wieś… Czy i tę prawdę trzeba dziś specjalnie udowadniać?
„Teraz jest wojna, kto handluje ten żyje. Jak sprzedam rąbankę, słoninę kaszankę, to wódki się też napiję…” – prosta zależność, lecz nie dla dzisiejszych ludzi, w XXI już wieku. A dziś mamy nowe wynalazki: wojny „hybrydowej”, wojny bez wystrzału oraz skutków wojennych osiągniętych bez wystrzału. Jest i wojna „cyfrowa”… Co oni wszyscy zrobią, gdy „wyłączą im prąd”? Czy dopiero wtedy, wzorem przodków, pochylą się z troską nad odwiecznym łanem ojczystym?
Na podstawie li tylko pobieżnego oglądu odnieśliśmy atoli wrażenie, iż przynajmniej rodzime rzemiosło w tamtych stronach trzyma się całkiem dobrze, na czele z nader rozwiniętym meblarstwem – sławne meble kalwaryjskie! Tak trzymać!
Tak więc – jak już powiedziano – Kalwaria Zebrzydowska sama, jak i dotąd, prowadzi przybysza, pomimo także i tu widocznych – niestety – (post)modernistycznych wtrętów.
„Inteligentny dom”, „inteligentne oświetlenie”… Zaciekawiły nas fotografie o tematyce kalwaryjskiej wiszące w korytarzu Domu Pielgrzyma. Podchodzimy, oglądamy… trach! „Inteligentne oświetlenie” wyłączyło się; a polega ono wszakże na tym, iż nigdzie nie ma pstryka-włącznika, gdyż ono samo „wie” lepiej, kiedy nam w korytarzu potrzeba światła, a kiedy nie.
Kilka kroków w kierunku, w jakim zapewne znajduje się czujnik… nic. Machnięcie-sięgnięcie ręką jeszcze dalej w tamtym kierunku… jest! Teraz jednym skokiem z powrotem pod obrazek, aby szybko obejrzeć jego dalszą część… Bach! Nie zdążyliśmy! Znowu ciemno! To się nazywa „przyklasztorno-pielgrzymia dyskoteka z efektami świetlnymi”.
W innym tamtejszym korytarzu, w blaskach promieni słońca padających przez okna, oświetlenie się, dla odmiany, włączało; najwidoczniej nie było ono „inteligentne”.
Jest takie porzekadło, brutalne, wulgarne nawet, lecz prawdziwe, jak na porzekadło przystało: „G… chł… nie zegarek”.
Zróbcie coś z tym nagłośnieniem! A najlepiej w ogóle je wyrzućcie! To są od lat wołania ogólnopolskie, w Kalwarii – niestety – też znajdujące swoje podstawy. Nagłośnienie wewnątrzświątynne już dawno zabiło w Polsce śpiew kościelny. Dzieci, młodzież, także ta już dosyć starsza, zarówno powszechna-posoborowa, jak i dziś mniejszościowa tradycjonalistyczno-latynistyczna – bo i na to mamy przykłady (sic!) – nie zna tego wspaniałego oceanu polskiej pieśni religijnej (świeckiej też zresztą nie zna), więc milczy, nie śpiewa. Skoro nawet gdy śpiewam pełną piersią, nie słyszę ani siebie samego, ani osób stojących obok, gdyż głos z gigantofonów, śpiewający zresztą to samo, kładzie się na całej tej dźwiękowej przestrzeni, przytłacza ją i zagłusza, wsparty jeszcze nie wiadomo dlaczego nagłośnionym elektronicznie dźwiękiem i bez tego potężnych organów. W Bazylice Kalwaryjskiej mamy to samo. A poza Bazyliką?
Poza Bazyliką jest pod tym względem nie mniej dziwnie. Przepraszamy, lecz nasze spostrzeżenia są poczynione z pozycji szeregowego przybysza, który w tamtej przestrzeni przebywał, pomiarkował wreszcie, że coś mu tam uwiera, rozpoznał co to takiego, i rzecz stara się opisać. Nic więcej. Radą na to jest wykonanie „w centrali” jednego ruchu, czyli przykręcenie potencjometru nagłośnienia (analogiczne do przyciszenia radia w domu) albo i tego nagłośnienia właśnie wyłączenie, zupełne.
Oto wieczór sierpniowy; na dole przed Bazyliką odprawiana jest Msza Św., transmitowana z wielką głośnością poprzez gigantofony ustawione na pobliskiej Górze Golgocie, już w ciemnościach, w których nie ma tu już żywego ducha ludzkiego, a i całe ptactwo się stąd wyniosło, nie mogąc w tym porastającym Kalwarię-Golgotę wspaniałym starodrzewiu nocować z przyczyny takiego hałasu. To właśnie są przejawy tej jakiejś nowej „antyekologii przykościelnej” – bo zdrowie naszego słuchu oraz układu nerwowego i w ogóle dobre samopoczucie także się mieszczą w zakresie klasycznego pojęcia „ekologii”.
Czy po to tu przyjechałem, aby wysłuchiwać tego łomotu, jak na Manhattanie? Że co? Że Msza Święta? Już byłem na Mszy Świętej! A teraz chcę w ciszy i spokoju, za dnia lub o szarówce, zażyć właśnie tego szczególnego indywidualnego i tak bardzo tutejszego Nabożeństwa Dróżkowego. Bo cała ta rozległa przestrzeń już wieki temu dla takiego właśnie nabożeństwa została pomyślana i przygotowana! Dla gromadnego, owszem, też.
Ale w dzisiejszej Kalwarii, lecz, jak nas przekonywano, nie ciągle, ale tylko w trakcie owych dorocznych uroczystości, zdarza się – niestety – coś jeszcze. Oto w Bazylice lub obok niej odprawia się, oczywiście nagłaśniana, Msza Św., a daleko na Dróżkach równocześnie prowadzone jest inne nabożeństwo, transmitowane także przez gigantofony umiejscowione w pobliżu Bazyliki. To jest tak, jakby włączyć „na cały regulator” jednocześnie dwa radia, nadające dwie różne audycje, ale obie, a jakże, pobożne… Tylko pobożne… „Na cały regulator…”. Czy oni w swoich rozumkach wyobrażają sobie, że im większe decybele, tym lepiej Pan Bóg słyszy człowiecze wołania? To by już zatrącało o herezję.
Medal „nagłośnieniowy” ma drugą stronę. Oto tegoroczna (2019) kalwaryjska procesja Wniebowzięcia Matki Bożej, odbywana w ramach dorocznego Odpustu, do którego należące uroczystości trwają tydzień. Tej wspaniałej celebracji nie będziemy tu opisywać, gdyż wymaga to osobnego opracowania. Zresztą, zrobili to już po wielekroć inni, dokładniej niż my rzecz znający.
Udział w procesji bierze zazwyczaj dobrze ponad sto tysięcy ludzi. Porządek jest taki, iż pośród licznych uroczyście ubranych tzw. asyst, kroczą w odstępach kilkusetmetrowych orkiestry dęte, strażackie i inne. Orkiestry grają powszechnie znane pieśni religijne, tu i teraz zwłaszcza maryjne, skoro uroczystości są na cześć Matki Bożej (a w okresie Wielkiego Tygodnia pieśni pasyjne). Ale naród już nie śpiewa do wtóru tych orkiestr. Tak! Procesja przeszła w milczeniu. Owszem, tu i owdzie małe dzielne grupki pątników podejmowały śpiew, lecz dla zebranych wokół pobożnych rzesz i to także nie był sygnał, aby z głębi serca, jednym głosem, pełną piersią nareszcie westchnąć: „Gwiazdo śliczna, wspaniała, Kalwaryjska Maryjo, co Ciebie się uciekamy, o Maryjo, Maryjo…”.
Wzdłuż całej trasy procesji rozstawione są metalowe słupy z… tak, tak, właśnie z gigantofonami. I cicho sza! Ani bardzo głośno, że nikt już nie ważyłby się pisnąć, ani cicho, by jednak poprowadzić ten śpiew i tłumy ludzi do jego podjęcia ośmielić. Takie to u nas teraz jest, po całej Polsce, i nawet tu w Kalwarii, „gigantofonowe duszpasterstwo”. Ale na przystankach, z umieszczonych na kolejnych kapliczkach ambonek, kolejni ojcowie-kaznodzieje głosili swoje kazania z nagłośnieniem, tak aby możliwie całe to ogromne zgromadzenie mogło jednocześnie słyszeć głos kaznodziei. Więc system nagłośnienia nie był bynajmniej zepsuty.
Żeby było jasne – nie to są nasze główne wrażenia z Kalwarii, o nie… Tymi głównymi my się tu, niestety, nie dzielimy z PT Czytelnikami, bo na wyżyny poezji, i to tej poezji godnej właśnie Kalwarii my się wznieść nie potrafimy. O, nie. No to marudzimy o jakichś sprawach nader przyziemnych. I taki to z nas pożytek.
Napotkani ludzie, miejscowi, z bliższej okolicy, z dalszej okolicy, a także z daleka (jak my sami)… Bardzo ciekawe i sympatyczne rozmowy z tymi ludźmi, jakże różnymi, ze wszystkich stanów – jak to dawniej mówiono. Bo dawniej mówiono: „ze wszystkich stanów Królestwa”! Ta szczególna, trwała atmosfera miejsca, całej okolicy – genius loci. Oczywiście, inna w trakcie sierpniowego Odpustu Wniebowzięcia Matki Bożej, inna poza czasem odpustowego zgromadzenia, a wczesną wiosną w Wielkim Tygodniu jeszcze inna – bo zmieniają się pory roku. Niech trwa!
Oto – na przykład – dwaj bracia, z tych okolic. Teraz dorośli mężczyźni, ale w przeszłości to oni należeli do jednej z tych licznych dziecięcych grup wyśpiewujących kolędy w osobowych pociągach gdzieś pomiędzy Skawiną a Zakopanem. Lecz nie, akurat oni jeździli na innej trasie, do Wadowic i aż do Zatora. A tam „do bloków i piętro za piętrem…”. I my pamiętamy tamte czasy i tamtych małych kolędników:
-
-
A dzisiaj? Czy dzisiejsze dzieci też tutaj kolędują w ten sposób?
-
Dzisiaj to już raczej nie – odpowiada jeden z braci. – Bo wtedy, dwadzieścia, trzydzieści lat temu to wynikało też i z biedy. A teraz mają przecież… pięćset plus.
-
Lecz wtedy – nie ustępujemy w rozmowie – owa, jak pan powiada, bieda była także w wielu innych regionach kraju. Ale tam kolędników nie było, ani małych ani dużych.
-
Bo widzi pan, to przecież wynika z naszej tutejszej tradycji…
-
Ano właśnie. Czyżby zatem owo „pięćset plus” zjadło za jednym razem także tę góralsko-krakowską odwieczną tradycję?
-
Coś w tym jest… Jednak tu u nas nadal dobrze trzymają się orkiestry dęte, przeważnie strażackie. A gdzie indziej nie…
-
Pięknie! Niechże więc chociaż one się utrzymają!
-
Lecz skłonność do narzekania jeszcze z nas nie ustępuje. Oto w Kalwaryjskim Domu Pielgrzyma powinno być ciszej, zwłaszcza wieczorami. Ktoś powinien tego strzec. Hałaśliwe rozmowy przejezdnych kumoszek niosą się jak wystrzał, a przecież inni odwiedzający, by nie powiedzieć – pielgrzymi – chcą już udać się na nocny spoczynek. Ale mimo hałasów słychać po zachodzie słońca wołanie puszczyka z nieodległego starodrzewu! Puszczyku, żywa przyrodo, zwyciężaj! My słyszymy, przez uchylone okno, lecz czy inni też? Co to za „pielgrzymia” nowa moda, aby wtedy gdy inni już śpią, wyładowywać z autokaru kilkadziesiąt plastikowych walizeczek na twardych plastikowych kółeczkach i ciągnąć je pod cudzymi oknami z wielkim hałasem po bruku dziedzińca. Toż to łomot taki, jak ten wywoływany przez batalion czołgów-leopardów defilujących przed panem prezydentem w Dzień Żołnierza. O flagach powiewających nad kalwaryjskim dziedzińcem już wzmiankowaliśmy, w jednym z wcześniejszych odcinków.
Ale nie wzmiankowaliśmy o bardzo sympatycznej ekspozycji prezentowanej na ścianach parteru budynku kawiarni i jadłodajni. Są tam mianowicie zamieszczone, powiększone i reprodukowane zdjęcia przedstawiające sceny z pielgrzymiej Kalwarii przedwojennej, także strony z ówczesnych czasopism z zamieszczonymi reportażami. To był jednak inny świat… Prawdziwy – chciałoby się powiedzieć… i zaraz uszczypnąć się w rękę. Dobrze! Obydwa są prawdziwe, ale tamten przeszły, a ten teraźniejszy.
Lecz powtarzamy: Tam, w Kalwarii, nawet takie dziwactwa, jak te opisane nieco wyżej, i inne jeszcze, nie są w stanie przesłonić potęgi porządku świata. Oto wieczorami, w półmrocznym wnętrzu Bazyliki, odbywają się z udziałem pozostających na nocleg grup przybyszów nabożeństwa różańcowe przed Cudownym Obrazem, potem Apel Jasnogórski i zasłonięcie obrazu. Ksiądz w Kaplicy Matki Bożej Kalwaryjskiej odprawia Mszę „tyłem” (lecz może bardziej dlatego, że tam nie ma więcej miejsca; tego nie ustaliliśmy). O artystycznym wyposażeniu kościoła, klasztoru i Dróżek tu już pisać się nie ośmielimy.
Ale, ośmielimy się znowu ponarzekać, tym razem na ofertę księgarni tzw. katolickich. Niektórzy wydawcy w ostatnich latach przyszli po rozum do głowy (sic!) i zaczęli wydawać oraz rozpowszechniać reprinty dawniejszych katolickich publikacji, mówiąc krótko: przedsoborowych, od książeczek do nabożeństwa i Małych Katechizmów poczynając. Dobrze! Tak trzymać! Ale w między innymi księgarni przyklasztornej kalwaryjskiej takich wydawnictw nie znaleźliśmy. Bardzo by nas ciekawił przedwojenny lub nawet XIX-wieczny np. przewodniczek do odbycia Nabożeństwa Dróżkowego. Ale takiego tam nie ma. Każda albowiem z ponad czterdziestu kapliczek Dróżek Pana Jezusa i Dróżek Matki Bożej (niektóre są wspólne dla obu tych szlaków) ma swoją konkretną teologiczno-liturgiczną treść, konkretne przesłanie, i konkretne są, a w każdym bądź razie powinny być, rozważania-modlitwy właściwe dla każdej kolejnej kapliczki. Wszyscy przecież znają ten model nabożeństwa na przykładzie Czternastu Stacji Drogi Krzyżowej, która to Droga jest, co oczywiste, główną osią kalwaryjskich Dróżek. Lecz nam tam, pośród dostępnych wydawnictw, tego konkretu, katolickiego konkretu, jakoś tak… zabrakło. Choć może jest to następstwem li tylko jakiejś naszej, szczególnej wybredności…
Doroczny Odpust Wniebowzięcia Matki Bożej – każdy mógł sobie w internecie przeczytać godzinowy program całotygodnowych uroczystości. Odpust, odpust, odpust… „Szczęść Boże. Czy macie tu Państwo jakąś publikację o… odpustach?”. Nie, nie ma niczego takiego. My trafiliśmy już na dwa ostatnie dni z tego tygodnia, słyszeliśmy przez ten czas kilka, a może nawet ponad dziesięć kazań, krótszych i dłuższych, głoszonych dla szerokich rzesz, przez gigantofony, lecz w żadnej z tych wypowiedzi duchowni nie poinformowali słuchaczy o „warunkach uzyskania odpustu”. I w ogóle nie wyjaśniali co to takiego jest „odpust”, chociaż doroczne całotygodniowe uroczystości ku czci Matki Przenajświętszej nawet w swej oficjalnej nazwie mieszczą to słowo. Zapytany o to gdzieś w krużgankach zakonnik jakby zaczął nam rzecz wyjaśniać, lecz po chwili stwierdził, że on się jednak teraz bardzo śpieszy, a o odpustach trzeba by mówić godzinami.
Świetnie! Zatem mówcie ludziom! Wyjaśniajcie! Publikujcie stosowne poradniki. Dlaczego milczycie?! W szkole PRL-u uczono polskie i katolickie wszakże dzieci, że na początku XVI wieku „Marcin Luter wystąpił przeciwko odpustom” i w następstwie tego odstąpił od Świętego Kościoła Katolickiego. Dziś coraz śmielej przypominają niektórzy, że celem Vaticanum Secundum był m.in. „zwrot ku protestantyzmowi”. Może więc było tak – popuśćmy wodze domysłów – że o pozostawienie słowa „odpust” w oficjalnej nazwie kalwaryjskich uroczystości toczy się corocznie walka pośród duchowieństwa i wciąż jeszcze walkę tę wygrywa „frakcja katolicka”. Lecz jest ona najwidoczniej nie dość silna, aby do kalwaryjskiej i innych księgarń z literaturą religijną wstawić popularną książeczkę o odpustach i warunkach ich uzyskania – najlepiej gdyby był to reprint!
Sięgnijmy teraz myślą do osoby fundatora Kalwarii i dawcy nazwy-nazwiska dla tej miejscowości (i jego potomnych, fundatorów kolejnych obiektów kalwaryjskich). Rokosz Zebrzydowskiego – obok późniejszego odeń Rokoszu Lubomirskiego (też z Ziemi Krakowskiej!) najbardziej znana potomnym wojna domowa okresu Polski wczesnonowożytnej, zwanej też sarmacką.
No to wreszcie jak? Wojewoda i Marszałek Mikołaj Radwan Zebrzydowski dobry był, czy zły?
Pośród tłumów pielgrzymów kalwaryjskich wystąpili z kwestą członkowie komitetu budowy pomnika Wojewody Zebrzydowskiego, jaki ma stanąć w Rynku, „na dole”, w samym mieście. Klasztor zdaje się popierać tę inicjatywę. Ponoć wszystko jest już przygotowane i brakuje już tylko wystarczającej ilości funduszy.
Jakie ma być przesłanie pomnika? Boć przecie Kalwaria przez ponad czterysta lat obywała się bez niego. O ile zdołaliśmy się zorientować, monument ma być pieszy. Marszałek Zebrzydowski, w delii do kostek, ma trzymać w prawicy szablę, ale w pochwie, chwytaną w połowie jej długości. No, no, no… to staje się ciekawe. Nie wiemy, jakiej treści ma być napis na pomniku; to jest wciąż ponoć sprawa otwarta. Bo czy my w ogóle mamy wiedzę o pełnej biografii Zebrzydowskiego? Aby zdecydować, po pierwsze, czy stawiać mu pomnik; a jeśli stawiać, to jak ten pomnik ma wyglądać?
Sama okoliczność, że Pan Marszałek jest dobrodziejem nas wszystkich, ponieważ miał natchnienie, wraz z małżonką, aby na własny koszt (w Polsce naszych czasów niemożliwe, bo wciąż nie ma restytucji mienia!) ufundować na swoich własnych gruntach tę wspaniałą Kalwarię, w przypadku tej akurat osoby nie wystarczy. Podpowiadaliśmy owym kwestującym, aby pomnikowi nadać także wyraz przestrogi przed wojną domową, i tą prawdziwą, i tą propagandową, i tą w dowolnym celu udawaną – przed każdą. Polak Polakowi bratem! Zobaczcie, jaka jest miłość między Braćmi! Zgoda! Pax!
Czy nie to miał na uwadze autor projektu dając postaci Zebrzydowskiego do ręki szablę, ale nie tę nagą szablę wydobytą przeciwko JW Królowi Zygmuntowi i innym Braciom Polakom?
Kolejna kwestia to przyczyna owego krwawego sporu sprzed z górą czterystu lat. Nie byle jaka to przyczyna, skoro w w lipcu 1607 roku w bitwie pod Guzowem (radomskie) uczestniczyli ówcześni najlepsi – Żółkiewski, Chodkiewicz. Czy pomiędzy tamtymi a naszymi czasami i sporami politycznymi znajdujemy jakieś analogie, podobieństwa? Czy z dziejów Rokoszu Zebrzydowskiego nie płynie aby nauka także dla nas, Polaków XXI już wieku? Jeśli tak, to i ona powinna by być jakoś na kalwaryjskim pomniku wyrażona.
I pamiętajmy również, że wspominamy tym sposobem epokę największej w dziejach potęgi naszej Ojczyzny, której to potędze wewnętrzne spory długo jeszcze nie były w stanie zagrozić. Zewnętrzni wrogowie też nie. Do wiekopomnych pierwszorzędnych dzieł tamtych czasów należy wszakże i Kalwaria.
Mikołaj Zebrzydowski, katolik, ufundował Kalwarię i zwieńczył ją znakiem Krzyża Świętego. Jego Wysokość Król Zygmunt III, katolik, swój pomnik ma już od setek lat, wystawiony mu przez jego syna na wyniosłej kolumnie w Warszawie, a jego pomnikowa postać wznosi tam ku niebu takoż Krzyż Święty, zaś w prawicy dzierży, owszem, nagą szablę „zygmuntówkę” dla obrony tegoż Krzyża!
Na Krzyżu znajdującym się na stokach góry Kalwarii-Golgoty umieszczono napis:
„Chwalcie Pana wszystkie narody. Chwalcie Go wszystkie pokolenia. Bo jest nad nami Miłosierdzie Jego. A Prawda Pańska trwa na wieki…”.
c.d.n.
Marcin Drewicz
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!