Lecz są i tacy historyczni publicyści oraz wydawcy, którzy starają się tamtą przeszłość ukazać taką, jaką ona rzeczywiście była. Oto w ubiegłym roku – 1918 – autorzy z Instytutu Pamięci Narodowej, inspirowani zebranymi relacjami świadków, pośród nich tą pozostawioną przez Edmunda Herę, podjęli temat w dość oryginalny sposób, mianowicie publikując… komiks zatytułowany „Pochód Zimowy 1918-1920. Epopeja 5. Dywizji Syberyjskiej”. No, skoro aż trzy lata – 1918-1919-1920 – to nie tylko zimowy ale, w tamtym klimacie, rzeczywiście… przeważnie zimowy. I nie jeden pochód, ale liczne wojenne antybolszewickie pochody na tamtych obszarach, w środku megakontynentu, z tym ostatnim, eszelonami na wschód, zimą roku 1919/1920.
Na okładce, utrzymanej w należytej kolorystyce, mamy właśnie syberyjski pociąg-eszelon z lokomotywą na czele, a w jej centralnym polu piękną romboidalną pamiątkową odznakę 5. Dywizji Syberyjskiej (zarazem i Brygady, powołanej już w Polsce w lecie 1920 roku), z Królewskim Orłem (według wzorów „hallerowskich”) i inicjałem „S”. O nie… nie „S-enat”, lecz „S-yberia”.
Jest tam szerzej przedstawiona owa epopeja, o której ledwie fragmentach tu wspomnieliśmy. Także więcej o bitwie o węzłową stację Tajga, jak to np. jeden z polskich oddziałów zabrał zbolszewiczałym już „kołczakowcom” pociąg pancerny i nazwawszy go „Poznań II” powrócił nim z odsieczą na wspomnianą stację, przyczyniając się tym sposobem do zwycięstwa.
Dalej mamy nader krótką część tekstową, w jakiej autorzy starają się na kilkunastu stronach przynajmniej zarysować to rozległe zagadnienie, jakim jest historia Wojska Polskiego w Rosji – Sprzed Stu Lat. Tak więc „Pochód Zimowy 1918-1920” stanowi warte uznania i rozpowszechnienia przedsięwzięcie popularyzatorskie. Innym tego rodzaju przedsięwzięciem jest wydanie „w stulecie niepodległości Polski”, także przez IPN, albumu Wojciecha J. Muszyńskiego pt. „Białe Legiony 1914-1918” (wspomniany komiks jest jakby kontynuacją tej fabuły).
Atoli Po Stu Latach moglibyśmy także od akademickich badaczy źródłowych oczekiwać jakiegoś potężnego jubileuszowego tomu, powstałego w następstwie „najnowszych badań”, a nawet kwerend w „dotąd niedostępnych archiwach rosyjskich”, z obszerną bibliografią i aparatem przypisów, traktującego na temat: „Wojsko Polskie na Wschodzie 1914-1921”. Ale nie… Czegoś takiego nie… Choć tyle jest tych Instytutów, Wydziałów, akademickich Katedr, tylu tych profesorów, jacy nam rozmaitości w telewizji i w innych mediach opowiadają, i tylu niewątpliwie rządnych wiedzy ich uczniów – magistrantów, doktorantów, habilitantów… Lecz na niedawnych warszawskich Targach Książki Historycznej takiego opracowania nie znaleźliśmy. Może źle szukaliśmy…
Szukamy także przyczyn braków w rocznicowym przekazie popularno-historycznym i naukowo-historycznym, na jakie się tu uskarżamy (i w każdym z artykułów cyklu Na Stulecie Odzyskania/Obrony Niepodległości). Jedną z nich jest z pewnością zaśmiecenie dzisiejszego dyskursu publicznego z nowo-mowy wziętym pojęciem „polityki historycznej”. A więc nie systematyczny, po prostu szkolno-akademicko-podręcznikowy wykład historii, takiej jaka ona jest, temat za tematem, niczego nie zmieniając, ani nie przemilczając. Lecz kiedy to my w minionym stuleciu mogliśmy się cieszyć takim wykładem? Może w latach 20., przed zamachem majowym – ale to jeszcze nie nasze pokolenie. Może w latach 90., przed wprowadzeniem ustroju szkoły ponadpodstawowej 3+3, i to było już za naszego pokolenia.
Albowiem ten mutant „polityki historycznej” działa odwrotnie. Najpierw poszczególne dzisiejsze siły polityczne określają własne bieżące strategie – długo- średnio- i krótkodystansowe. Później szperają w historii, na ile same mają ją rozpoznaną (z tym bywa różnie), i wybierają z niej to, co wydaje im się użyteczne dla osiągania ich dzisiejszych bieżących celów politycznych. Znamy taką praktykę z PRL-u, skąd pochodzi klasyczny przykład wykorzystywania odpowiednio spreparowanej wiedzy o przeszłości na użytek „bieżącej polityki państwa socjalistycznego”. Natychmiast tu dodajmy, a właściwie przypomnijmy, że propagandyści PRL-u osiągnęli w swojej dziedzinie biegłość, do jakiej dzisiejszym propagandystom – na nasze szczęście – jeszcze trochę brakuje.
Lecz dzisiaj, skoro Państwo Polskie stoi „plecami do Wschodu”, dla dysponentów „polityki historycznej” jest zwyczajnie niepotrzebne przypominanie Narodowi o spełniającym się Sto Lat Temu gdzieś na dalekiej Syberii polsko-rosyjskim, może i dość szorstkim, lecz jednak braterstwie broni… przeciwko innym Rosjanom, tym „czerwonym” internacjonalistom-komunistom (lecz nie tylko Rosjanie byli w tym towarzystwie). Ile by to taki propagandysta musiał ludziom poprzez telewizyjny ekran tłumaczyć, a uprzednio sam się dowiedzieć, poczytać, bo on sam o wielu rzeczach ani czytał, ani nie wie (my przecież też nie o wszystkim; tak wiele tego jest). Lecz nie na tym koniec, bo trzeba by ludziom mozolnie wyjaśnić, dlaczego takież biało-polsko-biało-rosyjskie (nie mylić z białoruskim) braterstwo broni absolutnie nie powiodło się tu bliżej, pomiędzy naczelnikiem Piłsudskim, a generałem Denikinem. Bo przecież obydwaj się do niego nie garnęli.
I sprawy nie zmienia, że w roku 1920 stosunkowo nieliczne przecież sotnie kozackie walczyły z bolszewikami po stronie polskiej – bo one prawie wszystkie przeszły na polską stronę z przeciwnej strony frontu, więc od „czerwonych”, a nie od „białych”. Skoro rzecz staje się coraz bardziej skomplikowana, to tym samym coraz bardziej prosi się ona o wyjaśnienie jej Narodowi przez kompetentne osoby. Taką osobą był Józef Mackiewicz, i on wyjaśniał, i nadal wyjaśnia poprzez swoją bogatą twórczość, dostępną dziś dla zainteresowanych (bo w PRL była ona przecież niedostępna i w ogóle nieznana).
Tym nurtem lub innym, lecz wciąż ujawnia się ta jakże wstydliwa dla dzisiejszych „polityków historycznych” kwestia dawnych Kresów Wschodnich – Wielkiego Księstwa Litewskiego i Ziem Ruskich Korony Polskiej. Lecz skoro my dzisiaj żadnej polityki wschodniej nie mamy, to owi „politycy historyczni” od tematu kresowego uciekają jak diabeł od wody święconej, zachowując sobie li tylko wybrane i wyizolowane z szerszego kontekstu wycinki tematyczne, wszystkie atoli z czasów późniejszych lub wcześniejszych, aniżeli te Sprzed Równo Stu Lat.
Słusznie zarazem napomina pewien nowo wybrany – w roku 2019 – poseł do warszawskiego Sejmu, że jeśli ktoś z Polski wybiera się obecnie w sprawach międzypaństwowych do Moskwy – a ta aktywność jest dziś dość przytłumiona – to koniecznie musi on tam jechać przez Mińsk, stolicę Białorusi – takiej zaś aktywności nie widzimy od lat wcale! I już… Bo i w tzw. formacie mińskim, tym kilkuosobowym gremium przywódców państw rozprawiającym o „nowej rzeczywistości” na sąsiedniej Ukrainie, tzw. strona polska przecież… nie uczestniczy. Nieprawdaż?
Atoli na dalekiej Syberii, Sto Lat Temu – inaczej niż na wschodnioeuropejskim już Międzymorzu – żadnego sporu terytorialnego z udziałem strony polskiej nie było, bo być nie mogło – lecz i od tamtych w przestrzeni i czasie odległych historii też się ucieka, acz z pewnymi małymi wyjątkami, których przejawy wyżej przywołaliśmy.
Książka Edmunda Hery, opublikowana w już dziś „legendarnych” czasach, bo w roku 1992, należy do tych, jakie wtedy czytaliśmy z wybałuszonymi oczyma i rumieńcami na policzkach. Co? Kto? Gdzie? Jak? Kiedy? Dorośli też już o tym nic nie wiedzieli. No bo skąd? Od kogo? Sami oni urodzili się już po tych wydarzeniach. W szkołach i na wydziałach historycznych uniwersytetów też ani słowa, ani o tych, ani przecież o wielu, bardzo wielu innych doniosłych sprawach.
Z przerażeniem stwierdzamy, że po upływie dziesięcioleci w już „nowej Polsce” ta tendencja zamilczania jest wciąż podtrzymywana, chociaż poczyniono w niej chwalebne wyłomy, o jakich tu wzmiankujemy, ciesząc się, że jest ich i może być więcej.
Przed wojną z treściami niepiłsudczykowskimi też przecież trudno było się przebić do szerokiej publiczności. Co do naszej tu tematyki, trzeba wspomnieć koniecznie fabularny film zatytułowany, po prostu, „Bohaterowie Sybiru”, z wiodącą w nim rolą Eugeniusza Bodo, nakręcony w roku 1936, a traktujący o wydarzeniach w omawianym tu zakresie najwcześniejszych, z roku 1918 i podaj chyba jeszcze 1917; dziś do obejrzenia w internecie! Z internetowej notatki dowiadujemy się, że statystami grającymi w filmie byli „bezrobotni sybiracy”, co znaczy, że jeszcze wtedy niestarzy przecież i zarazem prawdziwi uczestnicy wydarzeń, odgrywanych teraz po zaledwie kilkunastu latach. Niebawem, wraz z wybuchem kolejnej wojny światowej, tytułowy Sybir miał pochłonąć kolejną wielką porcję swych ofiar, wśród których, jak dziś już wiemy, Eugeniusz Bodo też się znalazł.
Tam zraszał krwią Sybiru lody, Ural, tajgę, step
Sybirak nie zna tu przeszkody i bije prosto w łeb
To dla nas nic, to dla nas nic, na swojej ziemi wroga bić…
Tak śpiewała ta nieliczna już syberyjska wiara, jakiej udało się przez pół świata, przez Mandżurię i dalej drogą morską, powrócić do Gdańska wczesnym latem roku 1920 i zdążyć jeszcze wziąć udział w kolejnym boju z bolszewikami, tym razem „od zachodniej strony” Eurazji. Nowo sformowana w oparciu o kadry tamtych weteranów Brygada Syberyjska, pod dowództwem pułkownika Rumszy, jako pierwsza ruszyła w dniu 14 sierpnia 1920 roku pod Borkowem nad Wkrą do pamiętnej kontrofensywy (pamiętnej, ale nie dla dzierżącej ster tzw. polityki historycznej owej „medialno-akademickiej szkoły znad Wieprza”).
Lecz wróćmy do syberyjskiego grudnia 1919 roku – Sprzed Równo Stu Lat. Do głębi poruszającą relację zostawił nam także Stanisław Bohdanowicz, dziewiętnastoletni wówczas ochotnik do Wojska Polskiego na Syberii (tak jak i przywoływany wyżej Edmund Hera).
Ten świadek masakrę rewolucji rosyjskiej i zimowy odwrót na wschód wzdłuż Transsyberyjskiej Magistrali wspominał w między innymi takich słowach:
„Armia kołczakowska wciąż odstępowała. Żołnierze szli po obu stronach toru kolejowego, bez ciepłego ubrania, bez kuchni polowych. Co dzień w czasie obiadu tłum żołnierzy Kołczaka oblegał nasze kuchnie prosząc o resztki, zwłaszcza o zupę, ponieważ najwięcej brakowało im ciepłego jedzenia; na takim mrozie gorąca strawa była wprost koniecznością. Prosili też, aby pozwolić im wejść do wagonu choć na parę godzin by się ogrzać. Dowództwo (polskie – M.D.), widząc to, wydało rozkaz zabraniający przyjmowania do wagonów kołczakowskich żołnierzy i cywili; motywowano to tym, że w armii kołczakowskiej panuje epidemia tyfusu plamistego. Lecz to nie pomogło, bo i u nas pokazały się wszy. (…) Nie pomagało żadne pranie i czyszczenie, łapaliśmy na sobie coraz większe okazy.
Armia ta (białorosyjska-kołczakowska – M.D.) marła na tyfus dosłownie w oczach. Chorzy żołnierze rosyjscy, wypędzani z naszych wagonów, włazili na hamulce (pomosty dla hamulcowego w ówczesnego typu wagonach – M.D.) i tam w drodze zamarzali. Tory zawalone były eszelonami, a pod nasypem kolejowym leżały szkielety powywracanych wagonów. Gdy w wagonie od niesmarowania zapaliły się osie lub wystąpił jakiś inny defekt, to od razu zrzucano go pod nasyp, a ludzi z dobytkiem lokowano w pozostałych wagonach. Wszystkie części drewniane szły oczywiście na opał.
Wszędzie leżały trupy żołnierzy i cywili (Rosjan, kołczakowców – M.D.). Leżały trupy koni, na których odstępowała armia kołczakowska. Koni ginęło więcej niż ludzi, bo nie było ich czym karmić. Całe obozy kołczakowskie rozpadały się z braku furażu. Chodząc z patrolami po wioskach widziałem, że chłopi nie mieli siana, ani słomy…” (Stanisław Bohdanowicz, „Ochotnik”, Ośrodek Karta, Warszawa 2006, ss. 82-83).
Stanisław Bohdanowicz w akurat bitwie o stację Tajga udziału nie brał, lecz pisał o niej w oparciu o najświeższe relacje świadków, jakie zaczęły spływać nazajutrz:
„Cały garnizon kołczakowski stojący w mieście Tajga przeszedł już na stronę bolszewików i wspólnie z nimi, idąc z zachodu w ślad za naszymi eszelonami, napadł w nocy na nasze pociągi. Wywiązał się zacięty bój trwający prawie dobę, a przy tym kolejarze rosyjscy popsuli zwrotnice i tory, tak że nie można było wyprowadzić eszelonów ze stacji. Po długiej i uciążliwej walce, przy zawiei śnieżnej i silnym mrozie, gdy po odnodze magistrali syberyjskiej przybył na pomoc bolszewikom garnizon z Tomska, nasze wojsko zmuszone było porzucić swe eszelony i, wciąż ostrzeliwując się i przechodząc do kontrataków wycofać się ze stacji.
Bolszewicy, korzystając ze swej ogromnej przewagi, zaczęli otaczać nasze oddziały, chcąc zmusić je do poddania się. Nie było czasu i możności zbierać rannych, każdy się bił do ostatniego tchu, nie chcąc żywym dostać się w ręce bolszewików, bo wiedział, co go u nich czeka. Bolszewicy jak zwykle nie żałowali ludzi, pchali ich do ataku kolumnami. Gdy pod ogniem karabinów maszynowych zwalił się jeden szereg, wyrastał jak spod śniegu drugi i trzeci. Zabitych i rannych zawieja pokrywała momentalnie śniegiem. Od pocisków armatnich zaczęło się palić miasto, budynki stacyjne i wagony kolejowe. Przy łunie pożarów ludność cywilna rzuciła się do rabowania wagonów pozostawionych przez wojska kołczakowskie. Wystrzelono kilka serii z karabinów maszynowych; cywile popadali na śnieg wraz ze zrabowanymi przedmiotami.
Stary wyga, żołnierz z wojny światowej, za głowę się brał, gdy opowiadał nam, ilu tam ludzi zginęło, nie tylko bolszewików, naszych też. Po takiej nieprzerwanej walce bolszewicy zostali odrzuceni z miasta i z dworca kolejowego, lecz eszelonów nie dało się wyprowadzić. Przy wyciu zawiei i łunie palących się budynków i wagonów rozpoczął się odwrót. (…)
Bolszewicy ponieśli takie straty, że nie napastowali odchodzących oddziałów i w ciągu doby wcale się nie pokazywali. Przez ten czas miasto i stacja kolejowa były niczyje” (tamże, ss. 80-81). I to był właśnie – dodajmy – pierwszy dzień Bożego Narodzenia 1919 roku. Dzień uspokojenia.
c.d.n.
Marcin Drewicz, grudzień 2019
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!