Obydwaj młodzieńcy – Hera i Bohdanowicz – uważnie obserwowali to, co się działo dookoła nich i z ich udziałem, wiele zapamiętali i po latach przekazali nam wraz ze swoimi wnikliwymi wnioskami. Jednak szersze od nich – wówczas prostych żołnierzy – pole oglądu miał Roman Dyboski, starszy przecież od nich, krakowski akademik i zarazem austriacki oficer, jaki dostał się był do rosyjskiej niewoli już na przełomie roku 1914/15. O Dyboskim rozmaicie piszą, aczkolwiek jego obszerna wypowiedź pod znamiennym tytułem „Siedem lat w Rosji i na Syberii 1915-1921. Przygody i wrażenia” (wydanie powojenne: Warszawa 2007) należy przecież do kanonu polskich świadectw o wydarzeniach i sprawach Sprzed Równo Stu Lat. Dyboski dokonuje takiego oto porównania:
„Nowym San Domingo nazwałem organizację Wojska Polskiego na Syberii w liście do delegata Polskiego Komitetu Wojennego w Chabarowsku, gdy ten nalegał, abym opuścił bezpieczny obóz amerykański (na Syberii – M.D.) i wstąpił (do Wojska Polskiego). Przeczuwałem, że rozegra się ten sam stary, historyczny dramat żołnierza-tułacza polskiego, wśród nowych tylko dekoracji: zamiast żarów tropikalnych – mrozy syberyjskie, zamiast pachnących lasów podzwrotnikowych – tajga szumiąca, zamiast żółtej febry – tyfus plamisty, zamiast murzynów – bolszewiccy partyzanci. A w sercu ta sama beznadziejna tęsknota za dalekim krajem, a na karku to samo jarzmo cudzej służby pod polskim znakiem.
Zaś dla tych, co w końcu dostali się do niewoli, zamiast plantatorów angielskich na Jamajce, nowa władza sowiecka na Syberii i katorga dla nich po kopalniach, lasach czy urzędach (sic!). Sprawdziło się niestety wszystko, aż nazbyt wiernie (…).
Pęd do tworzenia polskiej siły zbrojnej we wszelkich, choćby najmniej sprzyjających warunkach, był stałym objawem siły żywotnej i niegasnącego zmysłu państwowego naszego narodu przez całe stulecie porozbiorowe. On wydał ideologię legionową we wszystkich jej przejawach, od Dąbrowskiego i Kniaziewicza do Piłsudskiego i Hallera, od nieśmiertelnej piosenki Wybickiego do śpiewek leguńskich wojny światowej. Owocem tego impulsu była też niepohamowana akcja w kierunku wydzielenia wojskowych Polaków z armii rosyjskiej w osobne formacje polskie w rewolucyjnym roku 1917 (…).
Powstał więc Korpus Dowbór-Muśnickiego, głównie z byłych wojskowych rosyjskich (polaków z armii rosyjskiej – M.D.), i chociaż nie w wymarzonej aureoli zwycięstwa, jednak wreszcie ‘przeszedł Wisłę, przeszedł Wartę’ i wpłynął do rezerwuaru sił krajowych.
Wśród jeńców, wygnańców i rozbitków w głębi Rosji i na Syberii (więc tych, którzy w odróżnieniu od dowborczyków byli oddzieleni od ziem polskich bezmiarem rewolucji rosyjskiej – M.D.), silny był nade wszystko motyw tęsknoty za powrotem do dalekiego kraju. W miarę, jak się wikłały wypadki w Rosji, nadzieja powrotu w drodze normalnej coraz bardziej się zacierała i wydawać się mogło, że forma organizacji wojskowej jest najwłaściwszą drogą do zdobycia sobie tego upragnionego powrotu własnymi siłami. Powrót w postaci Wojska Polskiego zalecał się i z tego względu, że konieczność powstania w kraju przeciw rządom okupacyjnym stawała się coraz wyraźniejszą, a na związek między bolszewikami a Niemcami otworzył wszystkim oczy pokój brzeski” (ss. 131-132).
„W sercu ta sama beznadziejna… polskim znakiem”. Najwidoczniej nie udało się międzywojennemu pokoleniu odrobić tamtej niedawnej lekcji, skoro w latach 1939-1945 znowu powtórzyło się to samo, z jeszcze gorszym skutkiem.
Tak więc zapętlenie rewolucyjnych stosunków rosyjskich i uwikłanie w nie owych rzesz Polaków znajdujących się z dala od Ojczyzny było w roku 1919 wielorakie. Rzecz przecież dotyczyła nie tylko mężczyzn zdolnych do wojaczki, ale i kobiet, dzieci, starców, całych polskich rodzin, o czym wiele piszą wszyscy pamiętnikarze. Osobny problem stanowił odmienny status Polaków z armii rosyjskiej, w tym niejednego zasiedziałego z dawna w Rosji lub na Syberii oficera, i z drugiej strony Polaków jeńców z armii austriackiej i niemieckiej. Ci drudzy, może nie na całym obszarze Rosji w tym samym stopniu, mieli jednak po podpisaniu wspomnianych pokojów brzeskich – więc od lutego-marca 1918 roku – przynajmniej w teorii i niekiedy w praktyce wolną drogę do powrotu do domu; podobnie jak i jeńcy z armii rosyjskiej trzymani dotąd w obozach w Niemczech i w Austro-Węgrzech (wśród tychże byli przecież także Polacy).
Zresztą, również Polacy służący dotąd w armii rosyjskiej właśnie na przestrzeni roku 1918, dopóki bolszewicy jednostronnie nie wypowiedzieli Niemcom owego traktatu pokojowego, dość licznie wracali ze Wschodu do domu, nie bez rewolucyjnych kłopotów i zagrożeń, oczywiście. Wracały przede wszystkiem całe rzesze ludności cywilnej, jaka tyleż przed wojną, co i w następstwie wypadków wojennych znalazła się była po rosyjskiej stronie frontu. Decyzja więc, aby gdzieś, tam, daleko, przed, czy już za Uralem zaciągnąć się do organizowanego właśnie Wojska Polskiego była przez różnych ludzi podejmowana z uwzględnieniem dość zróżnicowanych przesłanek.
Byli wszakże i tacy dowborczycy, którzy po rozwiązaniu Pierwszego Korpusu bynajmniej nie wrócili do kraju, aby – jak czytaliśmy – „wpłynąć do rezerwuaru sił krajowych”, lecz poszli na Wschód bić się z bolszewikami. Tak samo uczynili liczni spośród hallerczyków-kaniowczyków, na czele z pułkownikiem Walerianem Czumą, wkrótce dowódcą wszystkich Wojsk Polskich na Syberii (patrz m.in. nasz artykuł z maja 1918: „O wiośnie 1918 roku, Dowborze, Hallerze – wróćmy do Stulecia Odzyskania Niepodległości”).
I tak rozmaici ówcześni i późniejsi autorowie rozważają o tym, „co by było gdyby”. Gdyby powiodło się nie zmarnować, nie stracić tych sił gromadzonych tam, gdzie się to udawało, czyli bliżej, dalej i bardzo daleko od ziem polskich. Gdyby można je było na czas, czyli jeszcze przed końcem roku 1919 zgromadzić na kresowej „linii Dmowskiego”, czyli mniej więcej tam, gdzie Wojsko Polskie na Kresach stało Dokładnie Sto Lat Temu, właśnie zimą roku 1919/1920. Gdyby zdemaskowano, ujawniono i przed Narodem i światem całym ogłoszono owe knowania mikaszewickie (pomiędzy Piłsudskim a Leninem, prowadzone przez pełnomocników), co niewątpliwie wiązałoby się ze zmianą najwyższej cywilno-wojskowej władzy w Polsce. Gdyby w następstwie tych i innych okoliczności być gotowym do skutecznego odparcia tej drugiej ofensywy bolszewickiej (po pierwszej z przełomu lat 1918/1919), już na „linii Dmowskiego”, bez potrzeby cofania się przed nieprzyjacielem, a tym bardziej bez cofania się tak bardzo daleko, setki wiorst… aż do Warszawy, Działdowa, Włocławka, Nieszawy, Brodnicy, na przedpola Torunia! Bo aż tak daleko na zachód Wojsko Polskie zostało zagnane przez nieprzyjaciela w sierpniu 1920 roku.
Lecz to była sowiecka ofensywa, według naszej tu rachuby, już trzecia. Zupełnie się albowiem nie pamięta o tej majowej ofensywie Armii Czerwonej na Białorusi, w roku 1920, wyprowadzonej na północy wtedy, gdy na południu Wojsko Polskie zaawanturowało się aż w Kijowie. Majowy atak został wszakże odparty, tam daleko, przez generała Szeptyckiego, przy udziale generała Sosnkowskiego, ale ten rychły lipcowy już nie. Wracamy do naszego „gdybania”.
„Biali Rosjanie”, czyli Denikinowcy (bliżej – na Ukrainie i Przedkaukaziu) oraz Kołczakowcy (na Syberii) i inni jeszcze długo zmagaliby się z bolszewikami. „Białych” wspierała Ententa, acz bez szczególnego przekonania. Państwa Zachodu wszak pomiędzy sobą rywalizowały o wpływy w Rosji; no i zdawały się możliwe do odzyskania te potężne kapitały zawłaszczone przez bolszewików, zwłaszcza francuskie.
Wojsko Polskie, teraz już z mocno dzierżonej „linii Dmowskiego”, niosło by „białym” Rosjanom takoż wsparcie, znacznie lepsze niż to rzeczywiste, na Syberii i w kilku innych regionach Imperium Rosyjskiego, i lepsze od wsparcia udzielanego rosyjskiej kontrrewolucji przez Anglię i Francję, bo wyprowadzane z głębokiego terytorialnego zaplecza polskiego. Lecz byłoby to wsparcie oczywiście warunkowe – na bardzo wyraźnych i dobitnie postawionych warunkach.
„Ostatni pochód Ententy” – przeciwko Rosji Bolszewickiej. Trzeba by mu chyba poświęcić osobną wypowiedź. W czasie albowiem, jaki tu wspominamy, więc Sto Lat Temu, na rosyjskim Dalekim Wschodzie gromadziły się wojska amerykańskie (sic!) i liczne japońskie. Ani jedne, ani – zwłaszcza – te drugie nie zostały tam wysłane wcale po to, aby koniecznie i za wszelką cenę pomagać Rosjanom „białym”, ani jakimkolwiek innym. Zresztą, jak już dobrze to wiemy, sytuacja w Rosji i wokół niej zmieniała się wtedy nader dynamicznie, a każdy polityczny podmiot spodziewał się ugrać z tego coś dla siebie.
Polakom – jak widzieliśmy – w rzeczywistości przypadło próbować, z różnym skutkiem, cało wynieść głowę z tego tygla.
Lecz przecież w tamtym czasie bardzo wielu przebywających w rewolucyjnej Rosji Polaków, z zupełnie szczerych pobudek zaciągało się nie do żadnego Wojska Polskiego, lecz – przeciwnie – wprost do Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej, gdzie liczni pełnili wysokie funkcje, i szli zbrojnie przeciwko Wojsku Polskiemu, krzycząc po polsku, że oto chcą Polskę wyzwolić od „burżuazji i obszarnictwa” i z „księżo-pańskiej” przerobić ją na „Polskę Ludową”. My dziś wiemy, że to im właśnie powiodły się ich zamiary, aczkolwiek jeszcze nie wtedy, nie Sto Lat Temu.
Przypomnijcie sobie, Drodzy Czytelnicy, jak to jeszcze z końcem roku 1917 szliśmy o ten przykry zakład, że żadna Polska Oficjalna Delegacja nie wybierze się na początku roku 2018, ani później, do białoruskiego Bobrujska, aby tam w Stulecie Wydarzeń złożyć kwiaty i modlić się w miejscu, gdzie Sto Lat Temu jeszcze istniała zbiorowa mogiła naszych Bohaterów znana jako Kopiec Bobrujski, z wyniosłym Krzyżem na jego szczycie. Otóż owa Delegacja nie dość, że nie pojechała na sąsiednią Białoruś – o kilkaset kilometrów stąd – ale nie raczyła się pofatygować nawet o kilka (tak! zaledwie kilka) kilometrów od swoich siedzib, mianowicie na Nowy (Wojskowy) Cmentarz Powązkowski w Warszawie, gdzie od przedwojnia znajduje się, wysoka na kilka metrów, miniatura Kopca Bobrujskiego, takoż z Krzyżem na szczycie.
Wybaczcie, ale to nie będzie żadna złośliwość, ani żaden sarkazm, gdy poczynimy tu prostą rzeczową uwagę, że ONI, i to przecież wcale nie jeden raz (tak! o czym się już nie pamięta), potrafili trafić „z kwiatami i wieńcami” nawet do Katynia, znajdującego się już nawet nie na Białorusi, lecz wprost w Rosji, ale na te poczciwe pobliskie warszawskie Powązki Wojskowe nie byli i nadal nie są w stanie podjechać choćby autobusem czy taksówką.
Bo taką mamy dzisiaj tę dziurawą i w rzeczy samej z pospolitej ignorancji (i złej woli) ulepioną „politykę historyczną” i – co gorsza – taką mamy właśnie ŚWIADOMOŚĆ HISTORYCZNĄ.
Zatem bieżącą świadomość polityczną też mamy kulawą. W Bobrujsku przed polskimi wspominkami Sprzed Stu Lat chylili by głowy, razem z delegacją polską, przedstawiciele pana prezydenta Łukaszenki, który to już niejeden raz dawał do zrozumienia, że chce z nami nawiązać JAKIEŚ kontakty. Białorusini widzieliby, co dla dzisiejszych Polaków jest w kontekście historycznym ważne, a to by samym tym Białorusinom dopomagało w odejściu od wciąż u nich drogą inercji żywego post-sowieckiego paradygmatu. Moskwa też by widziała, że Polacy w drodze do niej robią przystanek na Białorusi, bardzo wyraziście pod względem aksjo-normatywnym i historycznym zakorzeniony. To by już był jakiś zaczyn nowego rozdania na Wschodzie… Nieprawdaż?
Wspominając więc syberyjsko-polskie, jakże dramatyczne wydarzenia Sprzed Równo Stu Lat, z bólem serca i ze skowytem duszy nawet się nie łudzimy, aby teraz ten choćby „pies z kulawą nogą” podążył, oficjalnie, „z kwiatami i wieńcami”, do tak bardzo stąd odległej miejscowości, jak syberyjska stacja Tajga, a nawet do owych dużych przecież miast jak Krasnojarsk czy Irkuck. A tam właśnie, w tamtych okolicach, znajdowały się, Równo Sto Lat Temu, owe najwcześniejsze „łagry”, nie stalinowskie jeszcze, lecz leninowskie, w jakich więziono i męczono pojmanych Polaków, tych z Piątej Dywizji, i innych, cywilnych i wojskowych; a przecież nie tylko Polaków, lecz także ludzi pochodzących z owych „stu narodów Rosji”.
Dni 23 i 24 grudnia 1919 roku. Bitwa o stację Tajga – w wigilię Wigili i w samą Wigilię Bożego Narodzenia. Edmund Hera z kolegami, katolicy przecież, wyśpiewywali wtedy polskie kolędy – co wiemy z przytoczonej wyżej relacji. Lecz nam brakuje tej przysłowiowej „kropki nad i”, czyli do reszty upewnienia się, że datę tamtej bitwy podaje się nam dzisiaj rzeczywiście według… kalendarza gregoriańskiego, czyli naszego dzisiejszego.
Bo jeśli nie, to mielibyśmy rzecz nie w „wigilię Wigilii”, lecz w Wigilię Trzech Króli. Z tą lekką kalendarzową niepewnością PT Czytelników pozostawiamy, życząc Im wszystkiego najlepszego na święta Bożego Narodzenia AD 2019 i na Trzech Króli też.
Marcin Drewicz
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!