W połowie listopada wziąłem udział w seminarium objazdowym dla dziennikarzy, zorganizowanym i sfinansowanym przez regionalne przedstawicielstwo Komisji Europejskiej we Wrocławiu. Był to wyjazd studyjny szlakiem wybranych inwestycji na terenie województwa śląskiego współfinansowanych z pieniędzy unijnych podatników.
Impreza rozpoczęła się od prezentacji multimedialnej pod mylnym tytułem „Bilans członkostwa Polski w UE 2004-2014”, przedstawiony przez Rafała Szyndlauera z Przedstawicielstwa Regionalnego Komisji Europejskiej we Wrocławiu. Prezentacja żadnym bilansem (w sensie korzyści i kosztów) nie była, a jedynie zbitką tendencyjnie wybranych i odpowiednio spreparowanych wyłącznie korzystnych z punktu widzenia unijnych biurokratów danych statystycznych. W wystąpieniu była mowa tylko o tym, co Polska „dostała” od Unii. Ani słowa o kosztach uczestnictwa w Eurokołchozie – związanych z rozbudową biurokracji, przyjmowaniem coraz to nowych szkodliwych regulacji czy samych dotacji. Szyndlauer ekscytował się tym, że PKB Polski szybko dościga średni unijny PKB, nie biorąc pod uwagę faktu, że w ostatnich latach w Europie Zachodniej dominowała stagnacja albo spadek gospodarczy, co oznacza, że sama średnia unijna się obniżała. W takiej sytuacji nie jest szczególnym osiągnięciem Polski przybliżenie się do tej średniej. Szyndlauer nie przyjmuje także do wiadomości faktu, że w ciągu 10 lat przed wejściem Polski do Unii Europejskiej nasz kraj rozwijał się szybciej (4,6-procentowy wzrost PKB) niż w ciągu pierwszych 10 lat członkostwa (4 procent). Jego zdaniem, to właśnie dzięki Unii i jej dotacjom tak szybko się rozwijaliśmy, a gdyby nie Unia, bylibyśmy drugą Ukrainą.
Propagandowy bilans
Szyndlauer omawiał, ile to nowych firm powstało w Polsce dzięki unijnym dotacjom (rzekomo aż 150 tysięcy). Nie wspomniał jednak, że 80 procent firm, które otrzymały dotacje z UE, nie generuje zysku ani o tym, ile miejsc pracy straciliśmy w efekcie przyjmowania unijnych regulacji, w tym absurdalnej unijnej polityki klimatyczno-energetycznej, rolnej czy rybackiej. W rzeczywistości wejście do UE zwiększyło deindustrializację Polski. W wyniku konieczności przyjęcia absurdalnej polityki klimatyczno-energetycznej Unii Europejskiej i walki z rzekomym globalnym ociepleniem pozamykano kopalnie, cementownie, stocznie i huty, unijne limity produkcji cukru spowodowały likwidację większości polskich cukrowni, a polityka rybacka nakazała zezłomowanie znacznej części polskiej floty kutrów. Następny w kolejności do zamknięcia jest przemysł chemiczny, a potem firmy żeglugowe w związku z unijnymi regulacjami ekologicznymi. Jak twierdzi Tomasz Zieliński, prezes Polskiej Izby Przemysłu Chemicznego, wysokie koszty wytwarzanej z węgla energii, która na mocy paktu klimatycznego została obciążona dodatkowymi opłatami za prawo do emisji zanieczyszczeń spowoduje niekonkurencyjność polskich firm chemicznych. W rezultacie w 2004 roku polski przemysł odpowiadał za 22 procent PKB, podczas gdy obecnie – 18 procent. Z kolei w efekcie miliardów dotacji do rolnictwa i całej unijnej księżycowej polityki rolnej spadła produkcja praktycznie w każdej gałęzi rolnej: zbóż, ziemniaków, warzyw, wołowiny, owiec, buraka cukrowego, tytoniu. A za przekroczenie wymyślonych w Brukseli limitów produkcji mleka w tym roku kwotowym (2014/15) polscy rolnicy po raz kolejny zapłacą spore kary finansowe – szacuje się, że będzie to być może nawet rekordowy 1 mld zł!
Z danych ewidentnie wynika, że unijne dotacje mają przeciwny skutek do zamierzonego. W efekcie przekazania zwiększonych ilości unijnych pieniędzy do tzw. Polski B przepaść między Polską A i B powiększyła się. W województwie podkarpackim w 2012 roku PKB na osobę był o 33 procent niższy od średniej krajowej, podczas gdy w 2001 roku – tylko o 28,1 procent. Z kolei jak podaje prof. Krzysztof Rybiński, dotacje na innowacyjność – którymi Szyndlauer zachwycał się w swojej prezentacji – zmniejszyły innowacyjność w Polsce. – Nasz kraj jest w ogonie innowacyjności, patrząc na rankingi prowadzone przez Komisję Europejską, OECD, Bank Światowy czy Światowe Forum Ekonomiczne – twierdzi Daria Gołębiowska-Tataj, ekspertka CEED Institute.
Według Rafała Szyndlauera, „10 lat po akcesji do UE, akceptacja dla obecności Polski w strukturach europejskich wynosi 78% ogółu badanych, natomiast przeciwnicy obecności w UE stanowią 18%”. Być może, jednak danych dotyczących akceptacji przystąpienia Polski do strefy euro już nie zaprezentował. Dlaczego? Bo statystyki są dokładnie odwrotne! Z październikowego sondażu przeprowadzonego przez GfK Polonia wynika, że liczba zwolenników wspólnej waluty znowu spadła – do nieco ponad 18 procent, a liczba przeciwników wzrosła do ponad 76 procent. W „bilansie” nie było też ani słowa o skokowym wzroście zadłużenia nie tylko budżetu centralnego, ale właśnie nieproporcjonalnie większym wzroście w samorządach, które zajmowały się absorpcją brukselskiej jałmużny. Warto podać tu liczby, bo są szokujące. W 2004 roku łączne zadłużenie samorządów wynosiło 18,4 mld zł, podczas gdy w 2014 roku jest to już ponad 75 mld zł (i to bez ukrytych długów w spółkach i zakładach komunalnych), czyli wzrost wyniósł ponad 300 procent! Podczas prezentacji więcej było tego typu „kwiatków”. A potem prowadząca Katarzyna Sumisławska z wrocławskiego przedstawicielstwa Komisji Europejskiej oburzyła się na mnie, kiedy powiedziałem, że prezentacja to nic więcej jak zwykła propaganda.
Sprawa dla prokuratora
Po obejrzeniu tego subiektywnego „bilansu” przez dwa dni wożono dziennikarzy, aby pokazać wspaniałe rezultaty inwestycyjne, które nie byłyby możliwe, gdyby nie nasza wspaniała Unia Europejska. Były to następujące obiekty, których (roz)budowa czy remonty w różnym stopniu zostały sfinansowane z pieniędzy unijnego podatnika: wieża wyciągowa „Sztygarka” w Chorzowie, Laboratorium Wirtualnego Latania na Politechnice Śląskiej w Gliwicach, Muzeum Górnictwa Węglowego „Guido” z Zabrzu, Park Technologiczny i Śląski Park Technologii Medycznych Kardiomed Silesia w Zabrzu, Galeria Sztuki Współczesnej „Elektrownia” w Czeladzi, centrum wspinaczkowe Sport Poziom 450 w Sosnowcu, Muzeum Historii Katowic na Nikiszowcu oraz Muzeum Śląskie w Katowicach. Z tych wszystkich inwestycji wydaje się, że jedyną sensowną, do której nie trzeba teraz dokładać jest wybudowanie w Sosnowcu przez prywatną firmę jednej z największych ścian wspinaczkowych w Polsce (na terenie zlikwidowanej kopalni „Sosnowiec”). Unia bynajmniej nie przekazała na ten projekt 85 procent wartości inwestycji, jak się w zwyczaju opowiada, a znacznie mniej. Unijni podatnicy, za pośrednictwem urzędników z Brukseli, Warszawy i Katowic, „dali” niecałe 750 tysięcy złotych, podczas gdy cała inwestycja kosztowała – jak mówił właściciel Piotr Banasik – około 3 mln zł (25 procent). Jedno jest pewne – obiekt jest w rękach prywatnych, utrzymuje się sam i nie dopłacają do niego podatnicy. Ciekawe przesłanie niesie natomiast Muzeum Historii Katowic na Nikiszowcu. Okazuje się, że to ci wstrętni XIX-wieczni kapitaliści z własnej kieszeni i bez regulacji państwowych fundowali zatrudnianym górnikom i ich rodzinom całkiem nowoczesne jak na owe czasy mieszkania, szpitale, szkoły, kościoły, parki czy darmowe pralnie oraz łaźnie i inne udogodnienia.
Po przeciwległym krańcu skali jest Muzeum Śląskie na terenie byłej kopalni „Katowice” w Katowicach, na które zostały wydane gigantyczne pieniądze i od początku zakładano, że będzie trzeba do niego cały czas dopłacać. Z przekazanych informacji wynika, że na jego budowę wydano 324,2 mln zł, z czego dofinansowanie z UE wyniosło 225,5 mln zł (69,5 procent), choć Aleksandra Gajewska, była wicemarszałek województwa śląskiego z PO, wspominała o kwocie aż 463 mln zł! Resztę też zapłacili podatnicy: samorząd województwa śląskiego (96,4 mln zł) oraz Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego (2,3 mln zł). Co gorsza, jak poinformował przewodnik, utrzymanie tego obiektu będzie kosztowało podatników około 36 mln zł rocznie, gdyż w muzeum już pracuje sto osób, a docelowo (po zrealizowaniu kolejnych inwestycji) ma ich być aż 200! Właściwie nie wiadomo, po co komu potrzebny taki gigantyczny czterokondygnacyjny budynek schowany w ziemi. Muzeum zajmuje powierzchnię prawie 3 hektarów, a łączna powierzchnia użytkowa to prawie 25 tysięcy metrów kwadratowych! Samą budowę muzeum uzasadnia urzędniczy bełkot: „Zmiany w tym obszarze pozwolą na wykreowanie nowoczesnego społeczeństwa, otwartego i kreatywnego przyczyniając się do wzrostu wartości zasobów ludzkich. Rozwój infrastruktury kultury, przyczyni się do zwiększenia atrakcyjności inwestycyjnej i turystycznej województwa śląskiego. W ramach działania będą wspierane inicjatywy z zakresu pielęgnowania istniejącego dziedzictwa kulturowego i tradycji, historii, osiągnięć kulturalnych, lokalnych obyczajów i języka”. Czy osobami, które zdecydowały o tej budowie i zmarnowaniu takich pieniędzy nie powinien zająć się prokurator?
Muzea zamiast kopalni
Równie celowe i sensowne było wyremontowanie dawnej kopalnianej elektrowni i utworzenie Galerii Sztuki Współczesnej „Elektrownia” (w miejscu po zlikwidowanej kopalni „Saturn”) w Czeladzi. Projekt kosztował ponad 12 mln zł, a czego ponad 10 mln zł wyniosło unijne dofinansowanie. Niestety Unia nie będzie finansować bieżącego utrzymania obiektu i pracujących w nim ludzi. Oprowadzająca nas przewodniczka nie była w stanie powiedzieć, ile roczne kosztuje czeladzkich podatników utrzymanie tego przybytku.
Tak wyglądają inwestycje „europejskie”, które mają przynosić nam dobrobyt i rozwój. No ale jakich innych rezultatów można się spodziewać, kiedy za inwestowanie zabierają się urzędnicy? Większość odwiedzonych obiektów znajduje się na terenach pokopalnianych. Unia Europejska w ramach absurdalnej walki z nadmierną emisją dwutlenku węgla najpierw kazała Polsce pozamykać kopalnie i zwolnić dziesiątki tysięcy górników, a potem dała część pieniędzy, by na poprzemysłowych terenach otworzyć w większości publiczne muzea i zatrudnić w nich setki pracowników. Tylko niestety muzea, do których trzeba cały czas dokładać, w przeciwieństwie do przemysłu, nie generują dobrobytu, a jedynie koszty.
Z poszczególnych obiektów dziennikarze otrzymali materiały reklamowe, od władz województwa śląskiego propagandowy przewodnik turystyczny „Śladem projektów unijnych”, a od wrocławskiego przedstawicielstwa Komisji Europejskiej porządnie wydany na kredowym papierze, 470-stronicowy, bogato ilustrowany przewodnik turystyczny „Śladem funduszy europejskich” i kilka innych propagandowych broszurek o Unii Europejskiej. Całe seminarium nie było oczywiście tanie – oszczędność przecież nie jest domeną biurokratów, a w szczególności tych unijnych. Jak poinformowała Katarzyna Sumisławska, „koszty na uczestnika wyniosły ok. 800 zł”. A uczestników było 18, więc łatwo policzyć, że prawie 15 tysięcy złotych z pieniędzy unijnych podatników poszło w błoto. A czym w ogóle zajmuje się zatrudniający sześć osób twór o nazwie Przedstawicielstwo Regionalne Komisji Europejskiej z siedzibą we Wrocławiu? Jak podano w oficjalnej informacji, „jest to drugie obok Przedstawicielstwa Komisji Europejskiej z siedzibą w Warszawie przedstawicielstwo dyplomatyczne, które reprezentuje interesy Unii Europejskiej w Polsce. Oprócz zwykłej działalności dyplomatycznej, polegającej m.in. na raportowaniu do Brukseli o ważnych wydarzeniach oraz sytuacji politycznej, społecznej i ekonomicznej w Polsce, oba przedstawicielstwa aktywnie uczestniczą w realizacji polityki komunikacyjnej Komisji Europejskiej w naszym kraju”. Co to oznacza? Niech każdy sobie sam dopowie.
Tomasz Cukiernik
Niniejszy artykuł został opublikowany w nr 49 tygodnika “Najwyższy CZAS!” z 2014 r.
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!