„Po co ci Leoś to wszystko? Ta Polska? Niech ją gryzą! Ty spróbuj, może homo się zseksualizuj!” – pisał jeszcze przed wojną Konstanty Ildefons Gałczyński, ilustrując rozmaite rozterki ideowe i wskazując drogę wyjścia, którą dzisiaj podążają rosnące rzesze sodomitów wszystkich siedemdziesięciu płci – no i oczywiście – wpatrzonych w nich mikrocefali, tresowanych zarówno przez żydowską gazetę dla Polaków, jak i nierządną, żydowską telewizję, pozostającą pod ochronnym parasolem wpływowej pani Żorżety.
Nie wszyscy jednak są wpatrzeni wyłącznie w swoje genitalia („takie widzi świata koło, jakie tępymi zakreśla oczy…”) i zdecydowali się homo zseksualizować, więc po staremu zadają sobie pytanie – po co nam właściwie ta cała Polska? Tego, że takie pytania warto sobie stawiać, dowodzi choćby przykład syjonistów. Twórca tej ideologii, Teodor Herzl wychodził z założenia, że Żydzi są takim samym narodem, jak każdy inny i z tego właśnie wyprowadzał jego prawo do własnego państwa. W XIX wieku kłopot polegał na tym, że Żydzi nie mieli swojej, geograficznie określonej siedziby narodowej, więc kiedy tylko nastręczyła się okazja, w 1917 roku namówili brytyjskiego premiera Artura Balfoura do złożenia deklaracji zawierającej obietnicę utworzenia takiej narodowej siedziby dla Żydów. Taki był początek obecnego Izraela, w którym dominującą ideologią polityczną jest właśnie syjonizm i to w postaci szowinistycznej, co wynika z niedawnej uchwały tamtejszego Knesetu, że Izrael jest państwem „żydowskim”. Znaczy, że Izrael jest dla Żydów, podobnie jak Polska powinna być dla Polaków – ale w Polsce podszczuwani przez Żydów mikrocefale, a za nimi – niezawisłe sądy – uważają to za myślozbrodnię, rodzaj przestępczej „ksenofobii”, a nawet „rasizmu”, który jest przez postępactwo tak samo potępiony, jak „mowa nienawiści”, to znaczy wszystko, co akurat im się nie podoba. Na tym tle widać, że „co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie”, że są narody eksportowe i mniej wartościowe narody tubylcze, które te eksportowe mogą sobie traktować instrumentalnie, jako rodzaj stada użytkowego („trzeba doić, strzyc to bydło, a kiedy padnie – zrobić mydło”).
Mniejsza zresztą o to, bo choćby z tego wynika, że i „Polskę” można rozumieć trojako. Po pierwsze – jako terytorium, będące narodową siedzibą Polaków, którzy w tym zakątku świata są u siebie. U siebie każdy czuje się trochę swobodniej, niż będąc u kogoś, więc nic dziwnego, że narody są zainteresowane posiadaniem geograficznie określonej siedziby narodowej, a niekiedy starają się nawet o jej powiększenie. Jest to możliwe na dwa sposoby; albo drogą kupna, albo drogą podboju. Na przykład Stany Zjednoczone w 1800 roku kupiły od Francji Luizjanę, a w roku 1867 za 7,2 mln dolarów od Rosji Alaskę. Inaczej było np. z Teksasem, który częściowo został wyłudzony od Meksyku, a częściowo – podbity przez amerykańskich osadników, którzy – podobnie jak to było z republikami bałtyckimi, które w roku 1940 poprosiły Stalina, by przyłączył je do Związku Sowieckiego – poprosili Stany Zjednoczone, by go przyłączyć do USA jako kolejny stan. I tak się stało – ale w 1848 roku Meksyk próbował to odwojować. Nie udało się i w traktacie pokojowym, w zamian za… (Czytaj całość w najnowszym numerze Magna Polonia – kliknij)
Kupując Magna Polonia wspieracie Państwo nie tylko polskie media, ale także autorów. Dziękujemy za patriotyczną postawę!
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!