Historia

STO LAT TEMU – PRZEDWIOŚNIE AD 1920 – JESZCZE NIE BYŁO ZA PÓŹNO – FLANKA PÓŁNOCNA

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

Po stwierdzeniu, że w pierwszych miesiącach roku 1920 polskie sprawy zachodnie miały się całkiem dobrze, przemieszczamy się znad Zatoki Puckiej w kierunku naszego ówczesnego „narożnika” północno-wschodniego, czyli nad rzekę Dźwinę – o, jak to daleko!

Po drodze jest granica, ówcześnie także granica państwowa z tą jakże piękną i zawsze troszkę tajemniczą krainą zwaną wtedy potocznie, jak i urzędowo: Prusy Wschodnie, ale dziś i od wielu już dziesięcioleci chętniej: Warmia i Mazury.

Uwaga! Zgodnie z Traktatem Wersalskim tam także ma się odbyć plebiscyt, i to jeszcze wcześniej niż ten górnośląski. W okresie, jaki tu wspominamy, do działań terenowych przystępowały oto obydwa Polskie Komitety Plebiscytowe: Mazurski i Warmiński. Jak wiadomo, nader trudne miały one zadanie, a w lipcu tegoż 1920 roku poniosły klęskę.

Warto pamiętać, że niemiecka prowincja o nazwie Prusy Wschodnie na zachodzie wcale nie sięgała do Wisły, ale do jakże pięknego Jeziora Jeziorak. Kraj pomiędzy Jeziorakiem a Wisłą, jak i sama Dolna Wisła, przynależał do prowincji Prusy Zachodnie; i ten w swej większości na mocy Traktatu Wersalskiego przypadł Polsce. Natomiast z obszaru prowincji Prusy Wschodnie Traktat Polsce też coś przyznał – mianowicie Działdowo z okolicą. Te zatem kraje należały już do Rzeczypospolitej, więc plebiscyt ich nie obejmował.

No, ale gdy niebawem, bo w sierpniu 1920 roku, więc wkrótce po przegranym przez stronę polską plebiscycie, wdarła się i tu także Robotniczo-Chłopska Armia Czerwona, niemieccy ochotnicy z terenu Prus Wschodnich zasilali jej szeregi, niemieccy oficerowie występowali nawet w mundurach armii kajzerowskiej, Niemcy działdowscy i brodniccy powywieszali triumfalnie flagi cesarskie, a niektórzy nawet flagi czerwone, a polska obrona Działdowa upadła dlatego, że władze niemieckie pozwoliły bolszewikom obejść ją od północy, poprzez terytorium nadal należące, owszem, traktatowo i plebiscytowo, do Państwa Niemieckiego.

Warto pamiętać, że traktat dawał obywatelom Polski i Niemiec na pewien określony czas prawo opcji – kto nie chciał mieszkać jako nowo odgraniczony od swojej macierzy, ten mógł się przeprowadzić za kordon, do swoich – Polak do Polski, a Niemiec do Niemiec. Wielu zwłaszcza Niemców tak uczyniło, ale inni nie. Dość powiedzieć, że w roku 1920 młodzi Niemcy z Działdowszczyzny (ale i z innych ziem przynależnych Polsce na mocy Traktatu Wersalskiego), wszakże poborowi do Wojska Polskiego, najczystszą mazurską polszczyzną odżegnywali się, że oni są właśnie Niemcami, że zamierzają zgodnie z zapisami Traktatu Pokojowego optować za Państwem Niemieckim, więc że służba w Wojsku Polskim ich nie obowiązuje.

Ku zapowiedzianej północno-wschodniej rzece Dźwinie podróżujemy w wyobraźni nadal, teraz jakimś takim sztucznym pasem dzielącym starodawną Żmudź (tzw. Litwę Kowieńską, zachodnią) i starodawną Wileńszczyznę (czyli tzw. Litwę Środkową). Zagadnieniu litewskiemu poświęcone były nasze „Migawki polsko-litewskie…” z listopada 2019 roku, inspirowane doniesieniami o pogrzebaniu w Wilnie doczesnych szczątków powstańców styczniowych, odkrytych uprzednio na zboczu Góry Zamkowej; i do nich odsyłamy. Tu wystarczy zauważyć, że w – nazwijmy to – „bliższej pribałtyce” sprawa polska rysowała się na początku 1920 roku nie najlepiej. I rzeczywiście – minęło ledwie kilka miesięcy, gdy osłabiły ją, dzień za dniem (sic!) ciężkie ciosy:

1) W dniu 11 lipca 1920 roku Polska przegrała, we wiadomych okolicznościach wojny z Bolszewią, na razie rozgrywającej się jeszcze daleko od Prus Wschodnich, wzmiankowany już wyżej plebiscyt na Warmii i Mazurach, tracąc tym samym możliwość rozwoju terytorialnego na obszar Prus Wschodnich oraz prawobrzeżnego Powiśla;

2) Nazajutrz (sic!), bo w dniu 12 lipca 1920 roku młoda Republika Litewska zawarła antypolski sojusz z Bolszewią, co było równoznaczne z wezbraniem nowej fali wojny polsko-litewskiej; i ta nieszczęsna, niby to nie-domowa, a jakby i domowa wojna zakończyła się najpóźniej ze wszystkich prowadzonych w tamtej epoce – chciał nie chciał – przez stronę polską. I wciąż najmniej o niej wiemy.

W omawianej epoce nie brakło przykładów na ową tradycyjną antypolską współpracę niemiecko-rosyjską (sowiecką), nie koniecznie nawet skoordynowaną i nie koniecznie bezpośrednią. Nie po raz pierwszy i nie ostatni Niemcom i Rosji było najłatwiej podać sobie ręce wzdłuż południowego wybrzeża Bałtyku; albo i poprzez sam Bałtyk, jeśli tylko technologia na to pozwala, czego dzisiejszym przykładem jest gazociąg „Nordstream” (powtarzamy po raz kolejny własną opinię, że dzisiejsza Polska do tego gazociągu też powinna się zwyczajnie podpiąć!).

Oczywiście, że w roku 1920 ówcześni Niemcy, z generałem Hansem von Seeckt na czele, w pokonaniu Polski przez Rosję Bolszewicką widzieli kapitalną „antywersalską” szansę dla siebie, czego tu już nie będziemy rozwijać (a warto, lecz w osobnym artykule). Co by nie mówić, Niemcy-Wschodnioprusacy z ogniska ledwie w czerwcu-lipcu wznowionej wojny polsko-sowieckiej skwapliwie wygarnęli pieczone ziemniaki w postaci zwycięskiego dla siebie plebiscytu. Ale… są i tacy, co na tę sprawę spoglądają jeszcze inaczej. Oto pochodzący z Kongresówki pastor Juliusz Bursche, zwierzchnik ewangelików w Polsce (zamordowany przez hitlerowców w roku 1942) cieszył się w roku 1920 na myśl, że w przypadku wygranego przez Polskę, choćby i w jakiejś znacznej części, plebiscytu wschodniopruskiego nasza wspólna polska Ojczyzna zasilona zostanie wydatnie przez liczny i polskojęzyczny żywioł luterański. I odwrotnie – tego samego niektóre środowiska katolickie w Polsce szczególnie się obawiały; a były one w wielkiej rozterce – pomiędzy stanowiskiem po prostu prawowiernym katolickim, a narodowym-polskim (gdyż w Polsce, inaczej niż w Niemczech, polskojęzycznych Mazurów-protestantów uważano za Polaków).

Niemieccy zaś autorzy, także i dzisiaj, wcale nie okazują zdziwienia polską klęską we wschodniopruskim plebiscycie. Mają oni o tyle wygodnie, że zawsze mogą się powoływać na odwieczne zmagania Zachodu ze Wschodem, więc i na wspomnienie, w roku 1920 paląco świeże, owej wschodniej, czyli rosyjskiej inwazji na spokojne i ciche niemieckie Prusy Wschodnie z lat 1914-1915 (porównywanej z tym „kmicicowym” najazdem tatarskim z roku 1656, sic!).

Jedna rosyjska armia inwazyjna nazywała się w roku 1914 „Niemen”, a druga „Narew”. A teraz znowu, po kilku zaledwie latach – rok 1920 – nie dość że jakieś nowe, tym razem polskie, więc nadal wschodnie, Narew z Niemnem chcą, jak tamte, zawładnąć „niewinnymi Prusami”, lecz jakże podstępnie, gdyż za pomocą zaledwie plebiscytu, to w dodatku jedzie im na karku sowiecka Armia Czerwona, znacznie dziksza przecież od tej z lat 1914-1915. Przyznajmy, że to były bardzo mocne argumenty propagandowe, zważywszy ponadto, że odbudowa Prus Wschodnich po odparciu rosyjskiej inwazji rozpoczęła się była natychmiast, w czasie trwania wojny. Różne miasta i powiaty z głębi Niemiec i Austrii obejmowały patronat nad poszczególnymi powiatami wschodniopruskimi – na przykład nad powiatem Lyck (Ełk) sojuszniczy Wiedeń.

Co zaś tyczy tej dzikiej Armii Czerwonej, czy też jej niedobitków, to im przecież w Prusach Wschodnich udzielono w sierpniu 1920 roku azylu ratującego je przed wyniszczeniem przez tych upartych Polaków, i uczynnie przetransportowano bolszewickie wojska ku ich wschodnim podstawom wyjściowym, aby stamtąd uderzyły one na Polaków jeszcze raz. Lecz Armia Czerwona wdzięczności za te uprzejmości nie okazała i ćwierć wieku później, czyli w roku 1945 Prusy Wschodnie i ich mieszkańców potraktowała bardzo okrutnie.

Tak, jesteśmy niepoprawni, gdyż zamiast trzymać się przedwiośnia roku 1920 wybiegamy myślą aż tak daleko do przodu.

Co zaś tyczy drugiego członu tej, jak ją nazwaliśmy, „bliskiej pribałtyki”, czyli sąsiadującej z Prusami tzw. Litwy Kowieńskiej, to z trzech rywalizujących o ten teren (o wpływy na nim) ówczesnych sił – Niemiec, Rosji i Polski – ta ostatnia, sama dopiero co odrodzona po z górą wieku niewoli, okazała się najmniej skuteczna; do czego się przyczyniła nie tylko siła rywali, lecz także pewne czynniki wewnątrzpolskie, nadal dość tajemnicze (sic!).

Przypomnijmy albowiem, że pan Prezes Dmowski jeszcze w poprzednim 1919 roku żądał dla Polski na paryskiej Konferencji Pokojowej wybrzeża Bałtyku od kurlandzkiej Libawy do Jeziora Łebsko (a może i Gardno?), z wyłączeniem niemieckiego Królewca i okalającego go obszaru wielkości kilku powiatów (który w zamyśle Dmowskiego miał być bynajmniej nie zamorską częścią Niemiec, ale wolnym miastem pod kontrolą Ligi Narodów; wrogowie Polski za tę „śmiałość” się zemścili, z Gdańska robiąc taki właśnie twór, gdy Królewiec pozostał przy Niemczech).

Tym zatem planom kres położył na odcinku pruskim lipcowy plebiscyt roku 1920, wzmocniony na niekorzyść Polski klęskami właśnie zadawanymi jej przez Armię Czerwoną; co na przeciwległej flance ośmieliło Niemców śląskich do zbrojnego wystąpienia przeciwko tamtejszym Polakom – skoro „saisonstaat Polen kaput” – na co polska zbrojna odpowiedź nosi w historii nazwę Drugiego Powstania Śląskiego.

Co zaś tyczy Litwy Kowieńskiej, to jej los ważył się do września 1920 roku (znowu wybiegamy tak daleko w przyszłość!). Otóż, gdyby Bitwa nad Niemnem poprowadzona była inaczej niż w rzeczywistości, więc nie z północy na południowy-wschód, ale z południa ku północo-zachodowi, to – kto wie – czy paryski postulat Prezesa Dmowskiego odnośnie tego obszaru nie byłby zrealizowany? Atoli, jest to już inny, bo późniejszych wydarzeń dotyczący temat.

Pamiętajmy wszelako i wbijmy sobie do głów – że tamte wydarzenia, Sprzed Stu i Więcej Lat, bardzo silnie oddziaływują, choćby i pośrednio, na naszą dzisiejszą sytuację (rok 2020) i na przyszłość.

Ot, weźmy, z ostatnich tygodni, szumne doniesienia o sukcesie Polskiego Koncernu Naftowego „Orlen” odniesionym w położonej na obszarze dzisiejszej Republiki Litewskiej Rafinerii Możejki. Otóż – przypomnijcie to sobie – „Orlenowi” udało się teraz wreszcie, wraz z nowymi władzami Litwy, ułożyć z powrotem te kilka, czy może kilkanaście kilometrów torów kolejowych z Możejek do najbliższej stacji na obszarze Republiki Łotewskiej (cały odcinek do granicy mierzy niespełna 20 km), które to tory już wiele lat temu rozebrały były poprzednie, bardziej antypolskie władze Litwy. I jakiś wtedy, dawniej, pożar był, o wciąż niewyjaśnionych przyczynach, w tej należącej wszakże do „Orlenu” Rafinerii.

Spójrzmy na mapę. Prosta droga żelazna z litewskich Możejek, przez łotewską graniczną stację Renge, do Jelgavy-Mitawy (a stamtąd dalej do portowej Rygi) mierzy około 94 kilometrów. Wobec zerwania torów na początkowym, litewskim odcinku tej trasy pociągi z Możejek do Jelgavy-Mitawy musiały jechać przez litewskie Szawle (znane ze sławnej Góry Krzyży, nawiedzonej przez Jana Pawła Drugiego), pokonując dystans 165 kilometrów. I taka to była wyrządzona stronie polskiej, „orlenowskiej”, owa chamsko-prostacka złośliwość – na miarę tych 71 kilometrów nakładu drogi, pociągającego wszak za sobą jakieś koszta.

„Niby tu działajcie, niby woźcie te swoje benzyny i inne wyroby rafineryjne, niby tu na Litwie płaćcie podatki, dawajcie zatrudnienie naszym ludziom miejscowym, ale… żeby was jednocześnie cośkolwiek zabolało”. Przyznacie sami, jakie to… małe i podłe.

Głucho było natomiast w mediach o innej trasie kolejowej z Możejek – patrz: mapa – wiodącej na zachód, do odległego o 90 kilometrów łotewskiego portu w Libawie. Bąknęły za to polskojęzyczne massmedia, ale niewyraźnie, że Rafineria Możejki od lat jest deficytowa i że to ma się teraz zmienić.

Co by było, gdyby… gdyby historia Sprzed Stu Lat potoczyła się inaczej. Przecież numer z tymi torami kolejowymi jest powtórką sprzed trzech pokoleń, z międzywojnia, kiedy to władze Litwy Kowieńskiej zerwały i rozkopały wszelkie połączenia drogowe, kolejowe, czy telegraficzne z Rzecząpospolitą Polską. Tak bardzo mocne się one wówczas czuły mając stałe, acz ciche poparcie niemieckie.

A teraz my mamy przecież z Litwą traktat bilateralny (język!? szkoła!? własność!? ziemia!? i inne!?) oraz umowy multilateralne, z udziałem m.in. nieco obecnie odległych Niemiec, czyli wspólne uczestnictwo w sojuszu cywilnym – Unii Europejskiej – oraz wojskowym – Pakcie Północnoatlantyckim.

Niemcy są więc także dziś bliskim patronem Litwy, która też całkiem niedawno przyjęła ową „niemiecką” walutę euro; a rolę „czarnego luda” gra obecnie Rosja. Ale, życie ma przecież swoje prawa… W Wilnie albowiem, przynajmniej w jego centralnej historycznej części, język rosyjski rozbrzmiewa dziś czasami czy nie głośniej, aniżeli litewski.

Ale co tam w Wilnie – przecież dzisiaj w… Warszawie, o tak, w samym środeczku Warszawy wystarczy przejść się ulicą, wsiąść do tramwaju, autobusu, kolejki podmiejskiej czy do wagoniku metra, aby sobie posłuchać języka… właśnie rosyjskiego. Ukraińskiego też, trochę, lecz zwłaszcza rosyjskiego – w Warszawie, teraz!, nie pod jakimś carskim zaborem sto z okładem lat temu! Jeszcze kilka lat temu – nie do pomyślenia!

Tak się prowadzi jakże skuteczną inwazję i kolonizację – i to bez wystrzału! Jakże głęboko „sformatowany” musi być naród – dzisiaj polski naród – który na swoim własnym historycznym i kanonicznym terytorium biernie przygląda się tej wycelowanej w niego obcej inwazji!

Temat jest to tak bardzo szeroki, jak bardzo w massmediach zamilczany. Jako ciekawostkę podamy tu tylko, że na plakatach porozwieszanych przed warszawskim Centrum Obsługi Cudzoziemców widnieją flagi następujących państw: Rosja, Ukraina, Białoruś, Gruzja, lecz także – uwaga! – Indie, Sri Lanka (Cejlon) oraz Nepal (sic!).

Że zatem młodzi oraz ci nie dość już młodzi postsowieci napierają na Polskę, to wynika z mapy i z przesłanek historii minionych Stu i Więcej Lat. Ale tamci – Hindusi, chociaż nie muzułmanie (nie ma flag Pakistanu, Bangladeszu itp.).

Zapytajmy: Czy aby nie ma jakiegoś super-tajnego porozumienia pomiędzy warszawskim rządem „dobrej zmiany”, a Wielką Brytanią i innymi krajami Zachodu? „Wy, Polacy, możecie, skoro tak bardzo chcecie, osiedlać się już na Zachodzie, ale tamci Hindusi niech już do Wielkiej Brytanii, ani w ogóle na Zachód nie jadą, lecz niech się w zamian zatrzymują tam u was, w Polsce”.

I tych ciemnoskórych młodych mężczyzn rzeczywiście widać na mieście, wszędzie, a przede wszystkiem na dalekich przedmieściach-blokowiskach, no bo tam zakwaterowanie jest tańsze, aniżeli bliżej centrum. Ktoś z tego żyje, ktoś ich kwateruje i dostaje za to pieniądze.

A jakie obce flagi pokazano w Waszym mieście? Możemy tylko przypuszczać, że flagi zarządzających tym całym bałaganem są jeszcze inne.

Nie dość, że nam się gdzieś ponownie zagubiło przedwiośnie roku 1920, to i zamiast trzymać się Litwy zdryfowaliśmy stamtąd wprost do Warszawy.

Tak więc polskie i inne myśliwce F-16 patrolują dziś litewskie i w ogóle nadbałtyckie niebo wypatrując na nim rosyjskich statków powietrznych, gdy jednocześnie na dole, na ziemi rosyjskojęzyczna postsowiecka młodzież właśnie chyłkiem kolonizuje Wilno, Warszawę i wiele więcej. To ci dopiero udany szmonces!

Słusznie niedawno zapytał w polskim Sejmie pewien poseł: „A czy ci Litwini przynajmniej co jakiś czas chociaż zatankują nam te nasze polskie F-16?”.

No i nareszcie jesteśmy nad Dźwiną, na jej lewym brzegu, vis a vis Dyneburga (Daugavpils, Dźwińsk); jest początek stycznia 1920 roku. Tak, owszem, w dniach 3-4 stycznia bieżącego 2020 roku polskojęzyczne massmedia większego zasięgu zająknęły się na temat tamtejszych wydarzeń wojennych Sprzed Równo Stu Lat. Ale, uczyniły to one tylko dlatego, że rzecz dotyczy historii, jaka rozgrywała się Sto Lat Temu na terenach dzisiaj (sic!), by tak rzec, „obłaskawionych”, gdyż na obszarze obecnej Republiki Łotewskiej, z którą mamy stosunki dziś traktatowo uregulowane podobnie, o ile nie tak samo, jak te wspomniane wyżej z Republiką Litewską.

Bo o równoczesnych i nawet o większym znaczeniu wydarzeniach, a na pewno liczniejszych, przed Stu Laty, z udziałem Wojska Polskiego rozgrywających się na obszarach dzisiejszej sąsiedniej Republiki Białorusi – cicho sza. No bo dziś Białoruś jest „be”.

A na Łotwę, na początku stycznia 2020 roku, przybył na uroczystości także sam Szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, jego zaś odpowiednik łotewski przemawiał w Telewizji Polskiej, w porze wysokiej oglądalności. Dobrze! Przynajmniej stamtąd szersze rzesze polskich widzów i słuchaczy miały jakiś, choćby i drobny, lecz życzliwy sygnał na temat wydarzeń Sprzed Stu Lat. Stoi przecież w Dyneburgu-Daugavpils pomnik-krzyż upamiętniający żołnierzy polskich!

W trakcie owych tajnych, a dla nas wciąż tajemniczych rozmów pomiędzy przedstawicielami Lenina i Piłsudskiego, prowadzonych na jesieni 1919 roku w poleskich Mikaszewiczach (pisaliśmy także i o nich) dało się poznać, że bolszewikom bardzo przeszkadzało wspieranie przez Polskę owych młodych, mniej lub bardziej okrzepłych narodowych państwowości zawiązanych na obszarach byłego Imperium Rosyjskiego. Jedną z nich była wszakże Republika Łotewska. Owszem, bolszewicy też ochoczo powoływali swoje republiki „narodowe”, lecz przecież bezwzględnie podporządkowane moskiewskiej centrali.

Niech nam historycy przedstawią, czy niepodległa Łotwa przetrwała by bez owej styczniowej polskiej ofensywy poprowadzonej przez zamarzniętą Dźwinę na Dyneburg i dalej ku Łatgalii, czyli ku dawnym tzw. Inflantom Polskim. Piłsudski posłał tam swoich ulubieńców, czyli 1 Dywizję Piechoty Legionów i inne jeszcze jednostki dowodzone przez gen. Edwarda Rydza-Śmigłego. Ciekawe, że te polskie wojska lewobrzeżny przyczółek Dyneburga, ze starym fortem Grzywa jako wysuniętym sowieckim punktem oporu, szturmowały już na przełomie sierpnia i września poprzedniego 1919 roku, acz bez rozstrzygających rezultatów. Ale… minęło trochę czasu, nadeszła sroga zima, a Dźwinę skuł lód. No i wkrótce po Nowym Roku po tym lodzie dokonano szturmu już wprost na leżące na prawym brzegu rzeki miasto i na tamtejszą Cytadelę.

Na tym etapie walk – a bolszewicy trzymali się na terenie Łatgalii jeszcze do lutego 1920 roku – obie strony ponosiły większe straty w wyniku odmrożeń, aniżeli z rąk przeciwnika. Mrozy trzymały tam i wtedy albowiem co najmniej trzydziestostopniowe. Taktyka była więc taka, że skoro nieprzyjaciel siedzi we wsi, w ciepłych chałupach, to aby go pokonać trzeba go gwałtownym atakiem po prostu wyrzucić z tych chałup, a wtedy już mróz i zawieja dopełnią na nieprzyjacielu dzieła zniszczenia.

Atoli, w Łatgalii objawił się inny jeszcze problem. Oto po tamtej stronie Dźwiny też mieszkało dużo Polaków-katolików (tam też, w Agłonie, znajduje się sławne Sanktuarium Maryjne). Więc może i ich także połączyć z Macierzą? Przecież Prezes Dmowski przewidywał w roku 1919 włączenie do Polski Odrodzonej zarówno Dyneburga, jak i również na prawym brzegu Dźwiny położonego Połocka. Ale… generał Rydz-Śmigły słuchał Piłsudskiego. Ostatecznie, polsko-łotewski cichy spór terytorialny ograniczony został do pewnego niewielkiego obszaru na Dźwiny brzegu… lewym (sic!); i tak sobie trwał przez cały okres międzywojnia, jakby go prawie wcale nie było. Zresztą, pierwotnie także Litwini zgłaszali pretensje do miasta i twierdzy Dyneburg, lecz ostatecznie także i młoda państwowość litewska rzeki Dźwiny nie przekroczyła.

Lecz niech nasza uwaga nie chybia sprawy najważniejszej. Albowiem najważniejsze w owej wojennej historii ówczesnego polskiego „narożnika” północno-wschodniego jest to, że został on właśnie wtedy, Sto Lat Temu, jeszcze w roku 1919 utworzony; że zatem terytorium odradzającej się Rzeczypospolitej Polskiej zostało przez Wojsko Polskie, w kolejnym zwycięskim starciu z Armią Czerwoną, oparte właśnie o brzeg Dźwiny, poza którą rozciągała się wprawdzie niewielka, lecz w przeciwieństwie do Litwy sprzyjająca Polsce Republika Łotewska, wolna już od wojsk bolszewickich.

„Bolszewickich” to nie znaczy, że tylko rosyjskojęzycznych. Przecież „w październiku” roku 1917 tą czerwoną gwardią Lenina byli właśnie Strzelcy Łotewscy. Każdy albowiem „naród Rosji” uległ w tamtych czasach podziałowi na „białych”, „czerwonych” oraz tych nader licznych, jacy na próżno starali się być w wybuchłym dziejowym sporze niezaangażowani.

c.d.n.

Marcin Drewicz

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!