Kontynuujemy nasze rozważania słowniczkowe; przed nami kolejne zakazane dzisiaj pojęcie „z życia wzięte”:
***
3-4) Bękart (niechrzczony)
Dzisiejsze bękarty mają gorzej niż dawniejsze. Dawniej starano się – o czym już mówiliśmy – aby w miarę możliwości żadne dziecko, by tak rzec, nie odstrychnęło się od chrześcijańskiego społeczeństwa. Bękart – nie bękart, ale trzeba go ochrzcić i po katolicku wychować. Przecież to nie jego wina, że jest bękartem. A skoro nim już jest – i to pozostaje nie do zmiany – to nie wypada mu tego w kółko przypominać.
W tamtych czasach jeszcze powszechnie wierzono w Boga, więc obawiano się, że Pan Bóg może odwrócić się od narodu, w którym przybywa osób nieochrzczonych.
Owszem, gdy rodzice takiego dziecka się pobiorą, zawrą ślub i założą wspólny dom, wtedy jego bękarctwo w zasadzie idzie w niepamięć. Przynajmniej następne ich dzieci bękartami już nie będą; to zaś, które urodziło się przed ślubem rodziców, cieszy się wszakże przywilejem pierworództwa i starszeństwa – tak chce biologia i chronologia.
Innym rozwiązaniem jest ślub „panny z dzieckiem” z mężczyzną, który nie jest tegoż dziecka ojcem. W ogóle, ludzkie społeczeństwa, także te najbardziej prymitywne, żyjące gdzieś w niedostępnej dżungli, dbały o to i usilnie się starały, aby każdy mężczyzna miał żonę (także i w tej dżungli, w głębokim pogaństwie), aby każda kobieta miała męża i aby każde dziecko wychowywane było przez rodziców (aczkolwiek na szerokim świecie tradycyjnych modeli rodziny i wspólnoty sąsiedzkiej jest wiele, co tu tylko odnotowujemy dla porządku).
My jednakże żyjemy w Tysiącletniej Katolickiej Polsce, gdzie za „bękarta” uznawano każde dziecko zrodzone poza małżeństwem sakramentalnym. I już.
Spójrzmy wstecz wskroś XX wieku, na jego drugą połowę. W znanej komedii – odwołujemy się tu więc nie do statystyk, lecz do tzw. pop-kultury – narzeczony wnuczki oznajmia na wsi niejakiemu Pawlakowi, że on, tenże narzeczony ma „światopogląd naukowy”, że zatem nie wierzy on w Boga. Ale w tamtych jeszcze czasach – skoro „miłość nie wybiera”, bo i „serce nie sługa” – strona niewierząca ulegała stronie wierzącej i dochodziło pomiędzy tymi dwiema do zawarcia Sakramentu Małżeństwa, w katolickiej świątyni (oczywiście poza przypadkiem zaciekłych partyjniaków z PZPR, bo ci mniej zaciekli też ulegali). Wtedy jeszcze strona niewierząca na ogół nie przeciwiła się ochrzczeniu dzieci i wychowywaniu ich po katolicku.
W XXI wieku, więc w następnym pokoleniu (sic!) – bo takie procesy, skoro są masowe, trwają nie za szybko – obserwujemy już wyraźne pęknięcie (co na to statystyki?):
Strona katolicka poddaje się dziś tej niewierzącej i poprzestaje tylko na „ślubie cywilnym” (że o „konkubinacie” już tu nie wspomnimy). Nie dość na tym – przecież oboje co poniektórzy młodzi-katolicy potrafią dziś „poprzestać na ślubie cywilnym”, a nawet na „konkubinacie” (czy zatem są to jeszcze katolicy?). W takich warunkach, w każdym z trzech w poprzednich zdaniach przywołanych wariantów, rozpowszechnia się praktykowanie zasady: „skoro bez Sakramentu Małżeństwa, to i bez Chrztu potomstwa”. No i oczywiście bez posyłania tego potomstwa na szkolną katechizację, aczkolwiek zajęcia z tego przedmiotu w coraz liczniejszych szkołach w Polsce prowadzone są tak, że lepiej by chyba było dla zachowania w naszych dzieciach Świętej Wiary Katolickiej, by ich na te zajęcia już nie posyłać.
Mamy więc oto w doczesnym wymiarze nawet szczęśliwą, kochającą się, wciąż jeszcze polską (po czym się to poznaje?) rodzinę, niewątpliwie rodzinę, wydającą na świat, starannie wychowującą i kształcącą… bękarty niechrzczone. Załóżmy, że dzieje się to obecnie zwłaszcza (acz nie tylko) w rodzinach wielkomiejskich, tzw. inteligenckich, tzw. dbających o rozwój dzieci, tzw. dobrze sytuowanych i z perspektywami. To te dzieci będą prawdopodobnie, gdy dorosną, kadrą zarządzającą naszym krajem – bękarty niechrzczone upewnione swoimi i ludzi ze swego środowiska życiowymi doczesnymi sukcesami, że oto ich sprawa jest słuszna i że oto… władza nad nami do nich należy!
Ale to już było, w późnym PRL-u, jednak na chyba wyraźnie mniejszą skalę, aniżeli ta rysująca się obecnie przed nami. Trwający prawie półwiecze PRL, jak i inne „demoludy” – a na obszarach Związku Sowieckiego procesy te trwały jeszcze dłużej i na skalę jeszcze większą – dochował się mianowicie zbiorowości takich właśnie ludzi. Co się z nimi dzieje teraz? W jakim kierunku podąża ich potomstwo? Czy całą tę zbiorowość, czy tylko jej część (jaką?) można określić znanym już od pewnego czasu mianem „resortowych dzieci i wnuków”? Oto frapujące pytania badawcze.
A jaki jest los bękartów niechrzczonych, ale tych rządzonych, składających się na owe szerokie ludowe masy, to można było sobie w telewizji przez długie miesiące pooglądać na przykładzie francuskich „żółtych kamizelek”, aczkolwiek jakaś część ludzi pośród tej zbiorowości musiała być, jak się spodziewamy, jednak ochrzczona.
* * * * *
Użyliśmy nieco wyżej pojęcia „narzeczony”, jak i inne dawniejsze usuniętego już ze współczesnego języka. Skoro bowiem nie chce się „małżeństwa”, „kawalerstwa” ani „panieństwa”, to i nie może być „narzeczeństwa”. Przecież „konkubinat” ani nie jest poprzedzony żadnym tam „narzeczeństwem”, ani sam nim nie jest. Jeszcze czego… Wszakże narzeczeni mają tę między innymi cechę, iż mieszkają osobno.
Wspominaliśmy, że z pojęcia „małżeństwa” co poniektóre osoby wyśmiewały się już w latach 90. XX wieku, atoli z pojęcia „narzeczeństwa” jeszcze bardziej. To dziwne, że obecny kler katolicki zamiast nauczać młodzież wprost o powinnościach „narzeczeńskich” – tak właśnie nazwanych – i w konsekwencji o powinnościach „małżeńskich”, wprowadza swoistą sacro-nowo-mowę przykrywając pole znaczeniowe „narzeczeństwa” propagowanym przez siebie „przedmałżeńskim ruchem czystych serc” (sic!).
Po co komu, w tak oczywistej powszechnej sprawie, aż tak bardzo zawoalowany zabieg językowy, i to stosowany przez duchownych? Przecież rzecz nie dotyczy tylko członków jakiegoś ruchu, czy sekty, ale wszystkich, albowiem Kościół Święty jest właśnie Powszechny-Katolicki.
5) Panna z dzieckiem
Na wstępie musimy zastrzec, że nie piszemy tu o całym zjawisku określanym: „kobieta samotnie wychowująca dzieci”. Jest ono bowiem rozległe. Przede wszystkiem: wdowa ze swoimi półsierotami – nie o niej tu piszemy. Nie piszemy też o kobiecie samotnej, która wzięła na wychowanie cudze dziecko, spokrewnione z nią lub nie (czy obecne prawo w ogóle pozwala na to osobie samotnej?). Nie piszemy o żonie marynarza, który popłynął w długi rejs, ani żołnierza, który wyruszył na długotrwałą wojnę. Nie piszemy tu nawet o ofierze gwałtu, która jednak postanowiła urodzić i wychować w ten akurat sposób wzbudzone do życia potomstwo.
Przypadków może być więcej. Na boku pozostawiamy tu akurat zapłodnienie pozanaturalne, znane dzisiaj jako „in vitro”, w następstwie którego kobieta może rodzić nie spotkawszy się uprzednio z mężczyzną. Nie rozpatrujemy tu przypadku ani „matek-surogatek” ani „in vitro dla lesbijek”, o którym to projekcie, i o tym że miałby także i on być finansowany z kieszeni podatnika, zająknęły się ostatnio massmedia.
Spójrzcie tylko, jakimi to dziwnymi zaporami zostało w dzisiejszym medialnym obiegu przegrodzone owo pospolite zejście się mężczyzny i kobiety, powodowane ukierunkowaniem od samego Boga im danym. Lecz przecież nie jedyne to zapory, jakie tzw. nowoczesność stawia przed ludźmi w tej mierze.
Cudzołóstwo zatem jest przez ową pannę popełniane dobrowolnie, i przez mężczyznę-cudzołożnika zwykle też. Czy któreś spośród dwojga cudzołożników stosowało, czy nie stosowało „środki antykoncepcyjne”, tego tu nie rozważamy. Ważne, że cudzołożna panna zaszła w ciążę, a ojciec dziecka prędzej czy później „zniknął” lub, w najlepszym razie, „czasami się pojawia”, o ile w ogóle ta kobieta potrafi go zidentyfikować (dziś robi się wszakże badania genetyczne); więc że ta ciężarna kobieta nie jest nawet „konkubentką”, lecz nadal pojedyńczą panną (ang. single). Interesujący nas przypadek jest w dalszym ciągu zdarzeń ten oto, że panna wreszcie rodzi swoje potomstwo, niezależnie od swoich własnych wątpliwości, ani od możliwych czyichkolwiek nacisków.
Tu się pojawia kolejne rozdroże. W dzisiejszym społeczeństwie (i w dzisiejszym Kościele!) ona „ma prawo” wyzbyć się swojego własnego nowo narodzonego dziecka, a to pozostawiając je w szpitalu, a to oddając je gotowej na adopcję rodzinie (co państwo obwarowuje mozolnymi formalnościami), a to podrzucając je do prowadzonego przez siostry zakonne „okna życia” (a to znów, dla odmiany, jest wolne od jakichkolwiek formalności).
Lecz owa panna może przecież owo dziecko, nawet gdy zrazu niechciane, zachować jednak przy sobie. I to jest dzisiaj poczytywane za jeszcze większą chwałę, przy której ma zblednąć ta odwieczna potęga sakramentalnego małżeństwa-macierzyństwa! Dzieci z małżeństw sakramentalnych, „zrodzone pod prawem”, mają być w najlepszym razie traktowane co najwyżej tak dobrze, jak owe bękarty będące owocem cudzołóstwa owych panien. Tak więc w naszych czasach, inaczej aniżeli działo się to jeszcze w połowie XX wieku i wcześniej, „panna z dzieckiem” jest, przynajmniej w sferze przekazu medialnego, ulubienicą wszystkich, katolickiego duchowieństwa nie wyłączając.
Obecnie, jak to kiedyś mawiano, „poszła w kąt” zwyczajna sakramentalna żona i matka – ta, którą dotąd przez niezliczone stulecia sławiono, ta której, przecież osobie młodej, zdrowej i sprawnej, wszyscy ustępowali miejsca, gdy była w ciąży lub „z małym dzieckiem na ręku”, albo i podrośniętym już i za rączkę prowadzonym. To wszystko przestało być ważne. Teraz matka sakramentalna została w najlepszym razie zrównana w prawach z cudzołożnicą.
Zwyczajna żona i matka jest nieważna dlatego właśnie, że jest zwyczajna, że zatem swoim życiem ani nie wykracza, ani nie zamierza wykraczać poza ten z dawna ustalony porządek, od samych początków uświęcony przez Kościół.
I w ogóle to, o czego zaledwie fragmentach tu piszemy, czyli owa natura, nazywana dziś przez ludzi, którzy się przecież greki ani łaciny już nie uczyli, „heteroseksualną”, też ma być nieważna, przemilczana, zaniedbana dlatego właśnie, że jest zwyczajna, naturalna. Ale o chronionej przez policję („za nasze pieniądze”), publicznej paradzie kilkudziesięciu, a niechby i kilkuset propagatorów „homoseksualizmu”, jaka odbyła się w tym lub innym polskim mieście, massmedia, także te państwowe, przypominają swoim odbiorcom tygodniami, a nawet miesiącami – żeby odbiorcy medialnego przekazu, jak by już nie mieli do rozmyślania o niczym innym, właśnie na treści wyrażane przez uczestników owej parady swoją uwagę koniecznie kierowali i aby koniecznie dla tych treści w swojej pamięci stałe miejsce rezerwowali. W jakim celu?
A zatem to właśnie „panna z dzieckiem”, jak najbardziej „heteroseksualna”, a jakże, przedstawiana jest dziś przez licznych świeckich i duchownych jako ta najprawdziwsza piastunka życia. No bo to ona „uchroniła życie”, „życie zagrożone”, „w tak trudnych warunkach”… Przy czym o tym, na czym właściwie polegała owa „trudność warunków”, nie wspomina się ani słówkiem. Przecież „panny z dzieckiem” pochodzą z rodzin zarówno biednych, jak i bogatych. Jedne mieszkają ze swoimi rodzicami, bo tak chcą one, bo tak chcą owi rodzice, albo dlatego, że muszą. Inne, dla odmiany, mieszkają koniecznie same, ze swoim potomstwem, bo tak chcą i dlatego, że je na to stać. Bywa więc różnie…
Czytaliśmy niedawno „Z otchłani” Zofii Kossak – literacką relację z uwięzienia w żeńskim obozie śmierci Birkenau… tak, w tym samym. Kiedyś wspominano, acz ostatnio już się tego nie czyni, Sługę Bożą Stanisławę Leszczyńską, najszerzej znaną obozową położną. A rodzące więźniarki na ogół nie były żadnymi pannami, ale żonami-matkami wydartymi rodzinom przez niemieckich hitlerowskich zbrodniarzy.
Pewna nieżyjąca już dziś osoba wspominała jak to tuż obok niej, w hali pruszkowskiego „Durchganglagru”, przepełnionej wyganianymi właśnie z ich zburzonego miasta warszawiakami, przez całą noc kwiliło tulone w objęciach matczynych niemowlę… i nad ranem zmarło.
Mówienie zatem dzisiaj o „trudnych warunkach”, w jakich znajduje się współczesna nam, cudzołożna i zarazem uprzywilejowana „panna z dzieckiem”, jest najzwyczajniej obelżywe dla tamtych niezliczonych kobiet rodzących i cierpiących w czasie wojny w rozmaitych więzieniach i obozach, niemieckich i sowieckich, a bywało, że i pod bombami.
„Panna z dzieckiem” wszakże też dziś dostaje premię „na dziecko”, owe „pięścet plus” i… nie musi się tą kwotą dzielić z nikim, czyli z ojcem owego dziecka. To właśnie ona z jej nieślubnym, więc będącym owocem cudzołóstwa potomstwem ma rozmaite inne ustawowe przywileje, o jakich często nawet nie wiedziała i jakich nawet nie oczekiwała. Ale są tacy projektanci „nowego społeczeństwa”, którzy już za nią o to zadbali.
Znawcy tematu akcentują okoliczność, że to właśnie podtrzymywanie „systemu ubezpieczeń społecznych” i, szerzej, rozwijanie całego „systemu świadczeń społecznych” – ale nie ono jedno – wpływa na spadek dzietności, rozpad rodziny, deprecjację ojcostwa i małżeństwa, więc na rozpowszechnienie się modelu „panna z dzieckiem”, a także „rozwódka z dzieckiem”. Jest to frapujące zagadnienie badawcze, acz wyniki badań są chyba dość łatwe do przewidzenia.
Patologia, jaką tu staramy się naszkicować, trwa wszakże od trzech pokoleń, więc mamy już także widoczny „nowy model rodziny trzypokoleniowej”: babka-matka-córka, przy czym dwie pierwsze są to właśnie rozwódki, byłe konkubentki lub panny „z dzieckiem”. A ta trzecia, najmłodsza? Przed nią stoi wybór, przed nią „stoi otworem cały świat”. Czy mężczyznowstręt zaszczepiony jej przez – co by nie mówić – najbliższe jej i najbliżej z nią spokrewnione osoby, jest już tak silny, że uniemożliwia jej swobodne zamążpójście, założenie szczęśliwej rodziny, wydanie na świat i wychowanie potomstwa, z pożytkiem dla ludzi i na chwałę Bożą? No bo przecież na takich międzypokoleniowych progach patologii rodzinnej religijność też wygasa. „Bez ślubu kościelnego, to i bez chrztu dziecka!”. Bo i z kim tu – w omawianym przypadku – brać ten ślub, skoro „systemowo” stroni się od mężczyzn? I nie daje pociechy westchnienie, że „wszystko już było”, więc wspomnienie choćby na będące przez długi czas lekturą szkolną „Śluby panieńskie” autorstwa Aleksandra hrabiego Fredry.
Jeśli nawet nie druga z trzech wymienionych – córka – to już coraz częściej ta najmłodsza, dorastająca wnuczka, jest niechrzczona, i nadto jest bękartem (patrz wyżej). Doprawdy, do powołania takiej nieszczęśliwej w rzeczy samej istoty nie trzeba aż „prawa adopcji dla lesbijek”, ani „in vitro dla lesbijek”. Wszystko odbywa się, wciąż jeszcze, „heteroseksualnie”, aczkolwiek ta cierpliwa „heteroseksualność” aż trzeszczy w posadach.
Sprawy o jakich tu piszemy ciężko jest nawet nazwać „spoganieniem”. Więc jak to nazwać? Skoro o nazywaniu rzeczy tu się wypowiadamy. Stara to nazwa – „pogaństwo” – a określała ona nie-chrześcijan, którzy przecież jednak sprawy małżeństwa i prokreacji mieli także stanowczo uregulowane, na swoje pogańskie sposoby, a niektóre z owych sposobów były nawet podobne do tego chrześcijańskiego, że wspomnimy choćby na starożytnych Rzymian.
A teraz weźmy inną dzisiejszą i na powyższy sposób scharakteryzowaną triadę: babka-matka-syn. No bo urodził się akurat chłopiec.
Żeby nie było pomyłki – jak i w przypadku „trudnych warunków”, w jakie ni stąd ni zowąd wskoczyła dzisiejsza „panna z dzieckiem” – nie mówimy tu o przypadku, jakże tragicznym, także poprzez swoje niegdyś liczebne rozpowszechnienie, że oto:
Dziadek zginął na wojnie, ojciec zginął na wojnie; pozostała babka-wdowa i matka-wdowa, które wychowują osieroconego syna, także jego rodzeństwo, jeśli takie tam też jest. Inny przypadek, o jakim też tu nie mówimy – bo i on przedstawianej tu sprawy nie dotyczy – a jaki tak wyraźnie zarysował Mistrz Zanussi w filmie „Cwał”:
Ojciec, bohater wojenny (w filmie w ogóle nie pokazywany – nieobecny), nie mogąc wrócić do komunistycznej Polski pozostał na Zachodzie, a żona z synem w wieku szkolnym tęsknią w Polsce. O tym, tak jak i o owych lagrach, i innych wojennych oraz rewolucyjnych przypadkach, nie da się pisać spokojnie. Jak wiele najlepszych polskich rodzin zostało w takie oto sposoby rozdartych, zniszczonych, stłamszonych… I tym osamotnionym kobietom, jak i m.in. wdowom katyńskim, przez nieomal całe ich życie nie wolno się było, ze względów bezpieczeństwa, nawet użalić nad swoim i swego potomstwa ciężkim losem. Ale… w „Cwale” jest też przecież wesoła i dzielna ciotka, choć i ona ciężko doświadczona przez rewolucję i wojnę, to jednak „rozładowuje sytuację”, a siostrzeńcowi, ryzykując, umożliwia nawet… zamienienie z jego ojcem kilku słów przez telefon. Tylko kilku… i aż kilku.
No bo tam i wtedy mieliśmy do czynienia z normalną rodziną, w której mężczyzna-ojciec pozostawał na swoim miejscu, nawet wtedy, gdy z przyczyny wrogiej przemocy nie był z rodziną fizycznie obecny, ale przecież duchowo… zawsze, zawsze.
Dzisiaj mamy do czynienia z nieznanym jeszcze kilkadziesiąt lat temu, a uparcie przez „niektóre środowiska” forsowanym mężczyznowstrętem – i to życie ludzi i społeczeństw wywraca do góry nogami. Skoro o filmach mowa, nieodparcie przychodzi na myśl także owa frywolna „Seksmisja” Juliusza Machulskiego. Jest to obraz nader dzisiaj pouczający. Autorzy i sponsorzy filmu chcieli nam „coś przekazać”, już wtedy, przed kilkudziesięciu laty. Podobnie jak w filmie „Deja vu” przekazywali oni obraz totalnej inwigilacji, znany już wszakże z „życia sowieckiego”, lecz inwigilacji prowadzonej wtedy jeszcze nie w oparciu o rozbudowany system urządzeń elektromagnetycznych. A z jakich to praźródeł kultury brane są te obrazy? Niech na to pytanie odpowiadają filmoznawcy i kulturoznawcy.
* * * * *
Co z tak bardzo pesymistycznych rozważań ma wynikać? Oczywiście, nauka na przyszłość oparta na nadziei i skierowana na odzyskiwanie ludzkiej upadłej godności. Atoli bez nazwania rzeczy po imieniu nic w dobrym kierunku nie podąży. Rzeczy muszą być nazwane i zdefiniowane – niezależnie od tego, jak przykra prawda zostanie tym sposobem przez nas uświadomiona – abyśmy, no właśnie… poznali prawdę. I to prawda ma być, właśnie ona, wyzwalająca! Najpierw niech każdy-każda pozna i uzna prawdę o sobie samym, o sobie samej, zrazu na swój osobisty użytek. Aby przynajmniej siebie samego/siebie samej nie oszukiwać. Następnym krokiem będzie zaszczepienie prawdy we własnym otoczeniu i zwłaszcza we własnym potomstwie, oczywiście stopniowo, gdyż w miarę jak ono będzie dorastać i stawać się gotowym na kolejnych prawd przyjmowanie.
Jednych braków, jakie na kim ciążą, usunąć się już nie da. Lecz inne się da usunąć – i tym tropem trzeba podążać. Były i są „panny z dzieckiem”, które swoje potomstwo pięknie i po katolicku zdołały wychować i wyedukować. Więc można. Były i są małżeństwa „cywilne” (jedno lub oboje małżonków są uprzednimi rozwodnikami), a skoro tak, to przecież cudzołożne (tak!, przed Bogiem i Kościołem), które – jak wyżej – swoje potomstwo pięknie i po katolicku zdołały wychować i wyedukować. Chodzi więc o uratowanie młodego pokolenia i poprzez nie samego Narodu; aby młodzieży nie skazywać na powielanie błędów poprzedników, lecz wychować ją do normalnego katolickiego małżeństwa i rodzicielstwa, takiego jakim cieszyli się ongiś nasi Czcigodni Drodzy Przodkowie. Na „pannach z dzieckiem” i na innych cudzołożnikach ciąży więc dodatkowe zadanie: wyprowadzić „na prostą” życie własnego potomstwa, pomimo błędów, jakie znajduje ono w życiorysie własnych rodziców. A właściwie, szerzej: wyprowadzić toczące się pokolenie za pokoleniem życie własnej rodziny z błędu, w jaki się samemu, we własnym pokoleniu popadło, „na prostą” jaką, wzorem pokoleń wcześniejszych, ma podążać pokolenie najmłodsze.
Lecz żeby to osiągnąć, trzeba polubić nazywanie rzeczy po imieniu, co najmniej przed sobą samym. Najlepiej, aby nikogo obcy ludzie w tym nie ubiegli, ani niczyjego potomstwa jakimiś rewelacjami nie w porę nie zaskakiwali.
Marcin Drewicz, październik 2019
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!