„By człowiek był człowieka bratem, trzeba go wpierw przećwiczyć batem” – twierdził Janusz Szpotański w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak”. Pisał go w latach 70-tych, kiedy to partia musiała przetrzepać obywatelom skórę, żeby nie poprzewracało im się w głowach. Podobną sytuację, tylko znacznie wcześniejszą, wspominał Franciszek Fiszer. Chodziło o przyjęcie z okazji wizyty cara w Warszawie. Sprowadzono z Paryża 200 beczek zup, podano 2 tysiące bażantów. Uczta trwała trzy doby, a na trzeci dzień wszystkich biesiadników wyprowadzono na dziedziniec Zamku Królewskiego, gdzie Czerkiesi szarżowali na nich i płazowali ich szablami – żeby im się w głowach nie poprzewracało. Więc z jednej strony Szpotański nawiązywał do tradycji, ale z drugiej – wyprzedzał epokę. W latach 70-tych ludzie dobrze jeszcze pamiętali studencką rewoltę na Zachodzie, która rozpoczęła sie pod hasłem: „zabrania się zabraniać”. Chodziło oczywiście o tak zwane „bzykanie” – żeby każdy mógł bzykać się z każdym, kiedy tylko przyjdzie mu na to ochota – i nikomu nic do tego. Z czasem jednak prosta, jak by się na pierwszy rzut oka wydawało – sprawa bzykania – obrosła nie tyle mitem, co rewolucyjną teorią, która uzasadniała coraz to nowe rewolucyjne praktyki. Jeśli chodzi o rewolucyjną teorię, to przedstawiciele nauki postępowej odkrywali, a jeśli nie bardzo im z tym odkrywaniem szło – to zwyczajnie wymyślali coraz to nowe płcie – podobnie jak poprzednio, to znaczy – za komuny – fazy agonii kapitalizmu i rozwoju socjalizmu. Wraz z pojawianiem się coraz to nowych płci, bzykanie stawało się coraz bardziej skomplikowane – aż stało się centralnym punktem życia publicznego i polityki państwa. O tym, jaką daleką drogę znękana ludzkość przeszła od tamtej pory, świadczy memorandum, jakie jeszcze w styczniu tego roku ogłosił prezydent Stanów Zjednoczonych Józio Biden. Z jednej strony nadal zabrania się zabraniać – ale dotyczy to tylko bzykania, bo na przykład kiedy chodzi o płacenie podatków, to o żadnej liberalizacji nie ma mowy – ale z drugiej coraz bardziej wydłuża się lista nie tylko tematów, ale nawet sformułowań zakazanych. Nazywa się to mową nienawiści. Co to jest mowa nienawiści? To proste, jak budowa cepa. Mową nienawiści jest wszystko to, co na danym etapie nie podoba się partii. To ona w ostatniej instancji decydowała o tym, jak jest. Jak w 1968 roku koledze Antoniemu Zambrowskiemu wyjaśniał to współtowarzysz z więziennej celi: „nie ten Żyd, co Żyd, tylko ten, kogo partia wskaże!” Toteż, oczywiście w zależności od etapu, partia raz przykręcała śrubę, a innym razem – odkręcała. Sama jednak nic by nie zrobiła, dlatego angażowała do pomocy niezależnych dziennikarzy, którzy za pośrednictwem prasy, radia i telewizji, trasmitowali życzenia partii do mas.
Wszystko wskazuje na to, że obecnie wchodzimy w etap surowości, w związku z czym rola niezależnych dziennikarzy, jako pasa transmisyjnego woli partii do mas, nabiera coraz intensywniejszych rumieńców. Kiedyś, na poprzednim etapie, resortowa „Stokrotka”, czyli pani red. Monika Olejnik, była pionierem nowego dziennikarskiego stylu, który polegał na tym, że zaproszonego gościa poddawało się przesłuchaniu, sztorcując go w razie podawania nieprawidłowych odpowiedzi i tak go naprowadzając, żeby w końcu się przyznał. Czasami zdarzały się nieporozumienia, jak np. podczass rozmowy pani red. Olejnik z Leszkiem Balcerowiczem. Potraktowała go ona zwyczajnie, tak, jak innych zaproszonych gości. Pan Balcerowicz najpierw się zdumiał, a potem – jak nie zacznie pani Olejnik sztorcować! Ona dopiero wtedy zorientowała się w pomyłce i już do końca audycji była cicha i pokornego serca, chociaż widowisko było przednie – jakby tygrys schwycił bat i zaczął nim okładać pogromcę. Mimo takich nieporozumień, styl zapoczątkowany przez panią red. Olejnik rychło znalazł coraz więcej naśladowców i obecnie nie ma chyba dziennikarza – może poza panem Bogdanem Rymanowskim z Polsatu – który by ze swoim gościem rozmawiał normalnie.
Oczywiście w centrum zainteresowania niezależnych mediów, jak i postępowych polityków, pozostaje bzykanie. Oto Parlament Europejski właśnie uchwalił rezolucję, zabezpieczającą bzykających przed konsekwencjami. Oczywiście nie wszystkimi, co to, to nie, zresztą takie zabezpieczenia przekraczałyby możliwości umysłu ludzkiego w sytuacji, gdy liczba płci rośnie lawinowo, a wraz z nią lawinowo rośnie też liczba kombinacji, w jakie bzykający mogą się uwikłać. Na przykład kto może wiedzieć, ile płci wzięło udział w niedawnym Marszu Zboczeńców na Warszawę? Pani Manuela Gretkowska, studiując rozmaite otwory ciała doszła do wniosku, że absolutnie nie można już mówić o dwóch płciach. Jest ich więcej. Ile? Na to pytanie nauka przodująca stara się odpowiedzieć, ale przed nią jeszcze długa droga, bo jak tylko odkryją jakąś nową płeć, to zaraz liczba kombinacji nie tylko rośnie w postępie geometrycznym, ale w dodatku generuje nowe płcie, podobnie jak Supernowa – pierwiastki.
Wszystko to – i zdobycze nauki przodującej i nieubłagana walka zboczeńców o przywileje, składa się na ideologię. Co to jest ideologia? To nic innego, jak metoda. Gdybyśmy na przykład zamknęli Umiłowanych Przywódców z obydwu antagonistycznych obozów i zapowiedzieli, że ich nie wypuścimy nawet do toalety, dopóki nie odpowiedzą na pytanie, czy chcą, żeby w Polsce był dobrobyt – to jestem pewien, że wszyscy udzielą odpowiedzi twierdzącej, bo jeśli nawet któryś by nie chciał, to przecież ze strachu się nie przyzna. Zatem wszyscy chcą tego samego, więc dlaczego u diabła tak się spierają? Przede wszystkim, kto pierwszy zyska dostęp do tak zwanych „konfitur” – ale bywają również spory istotne. Dobrobyt można bowiem próbować osiągać, albo skupiając w ręku państwa coraz więcej własności i coraz bardziej uzależniając ekonomicznie obywateli od władzy – jak to ma miejce w „Polskim Ładzie” – albo upowszechniając własność prywatną, wprowadzając jasne i proste prawa, łapiąc złodziei, wieszając bandytów itd. Problem w tym, że te metody osiągania tego samego celu nawzajem się wykluczają, więc trzeba zdecydować sie na jedną z nich. To jest właśnie wybór ideologiczny.
I wydawałoby się, że taka duża dziewczynka, jak pani red. Katarzyna Kolenda-Zaleska, powinna takie proste rzeczy rozumieć. Tymczasem podczas rozmowy z posłem Żalkiem, który określił przedsięwzięcia podejmowane przez zboczeńców i ich promotorów jako „ideololgię”, pani redaktor rozmowę zakończyła. Ponieważ nie miała pozwolenia, by się z tą opinią zgodzić, to zapłonęła świętym oburzeniem. Tymczasem nie było powodów do oburzenia: zboczeńcy to oczywiście ludzie, którzy w większości wyznają konkretną ideologię. Nie ma w tym nic osobliwego – ale żeby to zrozumieć, trzeba myśleć samodzielnie, podczas gdy totalniaki i totalnice najwyraźniej mają to surowo zakazane.
Stanisław Michalkiewicz
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!