Kontynuując rozważania o wyznaczonych Równo Sto Lat temu przez Zachód wschodnich oraz północno-wschodnich granicach „dla Polski” – „linii Curzon’a” i interesującej nas tu zwłaszcza „linii Foch’a” – zauważamy, że oto w roku 1919:
Po pierwsze: Obydwie linie graniczne były wyznaczane przez zwycięską zachodnią Ententę (aczkolwiek za poduszczeniem pewnych zakulisowych sił, które to zagadnienie wykracza już poza ramy niniejszego szkicu).
Po drugie: Akurat wtedy – rok 1919 – Niemcy nie miały w tej kwestii właściwie nic do gadania, pomimo że jeszcze jesienią roku ubiegłego to właśnie one po swojemu urządzały były Wschodnią Europę, i pomimo że wojska niemieckie z niektórych przynajmniej obszarów Wschodu – właśnie tamtych, przybałtyckich! – ustępowały nader powoli.
Po trzecie: Coś do gadania mieli wciąż jeszcze, przynajmniej do jesieni 1919 roku, „biali” Rosjanie, poprzez swoje paryskie przedstawicielstwo.
Po czwarte: Pomimo, że zachodnie mocarstwa liczyły się w znacznym zakresie z opinią na tematy wschodnie prezentowaną przez Romana Dmowskiego i kierowany przezeń Komitet Narodowy Polski (a w nim gromadzące polskich naukowców Biuro Prac Kongresowych – o jakim przypominaliśmy w jednym z artykułów – zamilczane już dziś całkowicie na Stulecie Swego Sukcesu!), to wyznaczenie przez Zachód zarówno „linii Curzon’a”, jak i „linii Foch’a” były to silne kontruderzenia przeciwko polskim ówczesnym żądaniom terytorialnym – patrz: „linia Dmowskiego”.
Przecież, dajmy na to, na południu, odległość pomiędzy podprzemyską Medyką (linia Curzon’a, uzupełniona o jej odcinek galicyjski) a wschodniopodolską rzeczką Uszyca (linia Dmowskiego) w prostej linii wynosi… 300 kilometrów. Na północy zaś Dmowski żądał w Paryżu dla Polski, jak już wiemy, całego etnicznego terytorium litewskiego, a nadto większość Prus Wschodnich (łącznie z ową protestancko-litewską tzw. Małą Litwą), pozostawiając dla Rzeszy tylko Królewiec z dookolnym powiatem. Dodajmy, że terytorium Rzeczypospolitej miało sięgać za Dźwinę i obejmować także Połock z przyległościami; lecz to już jest daleko poza ową Litwą etniczną, aczkolwiek wciąż na terytorium „byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego”.
Doprawdy, aż się prosi – jak w przypadku wszystkich innych ciągów tematycznych dotyczących dziejów Polski Sprzed Stu Lat – wydanie najnowszej, „poprawionej i uzupełnionej” monografii stosunków polsko-litewskich tamtego czasu. Na trwających teraz warszawskich Targach Książki Historycznej takiej pozycji nie odnaleźliśmy.
Bo co my tam mieliśmy, po kolei, jeszcze w roku 1919, owe Sto Lat Temu? Zatem omawianą już w niniejszym cyklu „na Stulecie” Wielkanoc 1919 roku, kiedy to wojska prowadzone przez naczelnika Józefa Piłsudskiego usunęły bolszewików z Wilna i z regionu wileńskiego, i posuwały się dalej, na wschód i na północny-wschód, lecz nie na zachód! Zatem nie ku Litwie etnicznej, zwanej także Kowieńszczyzną lub Litwą Kowieńską, dawniej zaś Żmudzią.
Dlaczego w kierunku zachodnim nie? Skoro także tam mieszkały rzesze Polaków-katolików. Dlaczego rychło nie spisano polsko-litewskich zasad współdziałania, na polu cywilnym i wojskowym, już wtedy, zanim doszło do pierwszych walk pomiędzy wojskami polskimi i litewskimi? Przecież to działo się, gdy jeszcze nie znano żadnej przez podmioty trzecie wyznaczanej „linii Foch’a”, gdyż ta ogłoszona została dopiero trzy (sic!) miesiące później; a Litwini też wtedy wojowali z bolszewikami, jak i Polacy, posuwając się równolegle z Wojskiem Polskim ku północo-wschodowi, czyli ku brzegom Dźwiny.
Natomiast bolszewicy jeszcze w owym kwietniu roku 1919, także wkrótce później, urządzali kontrataki w celu odzyskania miasta Wilna, ale bezskutecznie. Dla władz litewskich Wilno było zaś nadal niedostępne.
Co przykre, nawet ten powszechny przekaz polsko-patriotyczny milczy dziś między innymi i o tych bolszewickich kontratakach. Puszcza się czasem na ekranie znany film dokumentalny, jak to polska kawaleria pośród wiwatów tłumu defiluje pod Ostrą Bramą, a polska artyleria rozkłada się na postoju na Placu Katedralnym. Jak by odtąd wszystko było już tylko cacy, a śmiertelny wróg się raz na zawsze zdematerializował. Nie ma zarazem pewności, czy film jest z kwietnia 1919 r., czy może z dopiero października 1920 r. O szykujących się w tym samym czasie (kwiecień 1919) do antypolskiego skoku Litwinach też się nic nie wspomina – co jest równie przykre.
A w ogóle to Wojsko-Polskie wojowało wtedy na tamtych obszarach z siłami zbrojnymi Lit-Biełu, czyli Litewsko-Białoruskiej Sowieckiej Socjalistycznej Republiki. Sowieci także, jak się okazało, lecz na swój sposób postrzegali ową jedność ziem „byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego”, może jednak nie wszystkich bez wyjątku. Lit-Bieł powołany został w niejakim pośpiechu – w lutym 1919 roku, gdy tyłowe eszelony armii niemieckiej właśnie odchodziły nieśpiesznie z tamtych ziem na zachód, a na ich miejsce nadchodziły z kierunku zachodniego pośpiesznie formowane oddziały Wojska Polskiego, na których spotkanie wychodziła polska miejscowa partyzantka. Nie raz biły się tam i wtedy przeciwko sobie wojska polskie-etniczne – z jednej strony te walczące za Odrodzoną Rzeczpospolitą, z drugiej „polskie” pułki Armii Czerwonej, czy też Lit-Biełu.
Na czele Lit-Biełu stał towarzysz Vincas Mickevičius (Mickiewicz) Kapsukas (do roku 1990 Uniwersytet Wileński oraz jedno z miast litewskich nosiły jego imię). We władzach tej sowieckiej „riespubliki” znajdujemy, obok litewskich, także nazwiska polskie i żydowskie, może też białoruskie.
Jak wiadomo, odkąd Wojsko Polskie ruszyło na Wschód, i zwłaszcza gdy dotarło do Mińska, w dniu 8 sierpnia 1919 r., i jeszcze przed końcem tego miesiąca do Berezyny, skończył się też i bolszewicki Lit-Bieł (ale „linia Dmowskiego”, przypomnijmy, sięgała za Berezynę!). Wielu jednak obawiało się, że skończył się on nie na zawsze, i miało – niestety – rację, aczkolwiek później w Sowietach były już osobne republiki Litewska i Białoruska.
Mińsk i Mińszczyzna – ojczyzna Stanisława Moniuszki, którego rocznicę się dziś obchodzi – Bobrujsk i Berezyna. Jak pamiętamy (bo było to tematem jednego ze wcześniejszych artykułów z cyklu Na Stulecie), w pierwszych miesiącach poprzedniego roku 1918 Wojsko Polskie już tam stało – Pierwszy Korpus gen. Józefa Dowbór-Muśnickiego. A gdzie ono stało, tam na bolszewizm miejsca nie było. Kto doprowadził do – że się tak wyrazimy – ustąpienia stamtąd Wojsk Polskich? Niemcy, wówczas jeszcze „kajzerowskie”, będące w tamtym okresie w zasadzie sprzymierzeńcem bolszewików (po podpisaniu z nimi pokoju w Brześciu w marcu 1918 roku). Przyznajcie sami, jak burzliwa i zarazem fascynująca była to epoka. Wojna i polityka wykonywały wówczas nader dynamiczne zwroty akcji.
Od wspomnianej Wielkiejnocy Przed Stu Laty minęły nieco ponad dwa miesiące, więc nadszedł ów dzień 28 czerwca 1919 roku i podpisanie Traktatu Wersalskiego, czyli pokoju także i polsko-niemieckiego. Wyznaczony traktatem plebiscyt dawał Polsce nadzieje (które się, jak wiadomo, nie ziściły) na poszerzenie ku północy swego traktatowo przyznanego stanu posiadania na prawym brzegu Dolnej Wisły, lecz nie w części Prus Wschodnich graniczącej z Litwą. Bo i terytorium samej etnicznej Litwy przecież nie zostało Polsce przyznane, co mocarstwa Ententy potwierdziły, jak już wiemy, o kolejny miesiąc później, w lipcu 1919 roku, wyznaczając właśnie ową „linię Foch’a”, w następstwie czego jednakże Wilno, Sejny i Suwałki zostały przyznane Polsce.
Czy już wiemy to, komu spośród ówczesnych potęg najbardziej zależało na zachowaniu państwowej odrębności Litwy Kowieńskiej? Bo o tym, komu bardzo na tym zależało w Polsce, przecież wiemy, lecz tu nawet pisać o tym panu nie chcemy.
Najbardziej. Czy „białej” Rosji, aby nowa Polska nie wzmocniła się poprzez wcielenie do niej tego kraju? W takim przypadku na Zachodzie zadziałałby protektorat francuski, ten prorosyjski. Czy pokonanym dopiero co Niemcom, z tego samego powodu. Tu można się doszukiwać protektoratu brytyjskiego, działającego wedle doktryny utrzymania równowagi pomiędzy państwami kontynentu europejskiego, na tamtym więc etapie za Niemcami przeciwko Francji.
Jednakże od jesieni 1919 roku liczyła się na tamtych niezmierzonych obszarach już tylko Rosja „czerwona”. Ta natomiast, i wtedy gdy z Polską przegrywała – rok 1920 – i wtedy gdy wygrywała – rok 1939 – chętnie oddawała Wilno Litwinom, wcale nie komunistom, widząc w nich atoli stały antypolski żywioł działający wszakże… na korzyść Rosji. Dziel i rządź! Któż szerzej niźli Józef Mackiewicz nakreślił nam te sprawy, ubolewając zarazem nad ową krótkowzrocznością elit i wzajemną wrogością narodów Międzymorza – stających wobec wspólnego wroga, czyli bolszewizmu?
Lecz przecież w Wilnie już od jesieni roku 1917 (sic!), a z większym rozmachem od ogłoszenia przez siebie deklaracji niepodległości Litwy z dniem 16 lutego 1918 roku, nadal i jeszcze długo potem w warunkach ścisłej zależności od Niemiec i obecności wojsk niemieckich na litewskim terytorium, funkcjonowała Litewska Rada Państwowa, sławna Taryba, z Antanasem Smetoną na czele. Taryba oczywiście Wilno, a nie żadne inne miasto, ogłaszała stolicą Litwy, całkowicie odrębnej od Polski. Działo się to wówczas – przypomnijmy – na zasadach niemieckiej Mitteleuropy, więc podobnie jak w Warszawie, gdzie też jeszcze w roku 1917 powołano polską Tymczasową Radę Stanu, a po niej Radę Regencyjną! Nowa Litwa pierwotnie też miała być monarchią, z jednym z niemieckich książąt zasiadającym na jej tronie.
Od wyznaczenia „linii Foch’a” rozwija się poprzez dalsze miesiące roku 1919 historia wciąż nieznana, gdyż na Stulecie Tamtych Wydarzeń w ogóle w Polsce nie przypominana. Więc nadal pokrótce, rozwinięcie zagadnienia pozostawiając znawcom tematu (dziś chętnie mówi się: ekspertom) ją tu przypominamy:
Na Suwalszczyźnie i Kowieńszczyźnie swoje liczne komórki miała tajna, podległa Józefowi Piłsudskiemu, Polska Organizacja Wojskowa (POW). Litwini nie uszanowali „linii Foch’a” i przynajmniej jej południowo-zachodni odcinek wojsko litewskie przekroczyło, za aprobatą dowództwa przebywających tam wciąż jeszcze wojsko niemieckich, zaprowadzając swoją administrację w Sejnach i w okolicy. Jednocześnie strona polska, a ściślej ta jej część, jakiej przewodził Piłsudski, szykowała – o tak! – przewrót rządowy w Kownie, aby władzę w teraz już Republice Litewskiej przejęły żywioły przyjazne Polsce. W jakim celu i z jakimi nadziejami? Skoro Zachód, nasz przynajmniej formalny sojusznik i mentor, wyraźnie stwierdził dopiero co, że Litwa Kowieńska ma być państwem od Polski niezależnym, czego zarówno Niemcy, jak i Rosja zawsze bardzo chętne były przypilnować.
Piłsudski jednak nie rezygnował jeszcze z forsowanych przez siebie i swoje środowisko planów „federacyjnych”. „Federacyjne” w treści i duchu odezwy wydawał on przecież w Wilnie, już w kwietniu roku 1919, po wyzwoleniu tego miasta przez Wojsko Polskie, i później w Mińsku Litewskim (Białoruskim), takoż po wyrzuceniu stamtąd bolszewików – „do mieszkańców byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego”.
Bo i to nowe „Księstwo” pomyślane było jako federacja trzech „kantonów”: kowieńskiego-litewskiego, wileńskiego-grodzieńskiego-polskiego i mińskiego-białoruskiego. Czy już wiemy, jakie są praźródła tego pomysłu i czy są one rzeczywiście polskie? Czy już ktoś spośród historyków przebadał pod tym kątem archiwa, zwłaszcza… niemieckie? Bo sowieckie są dzisiaj niedostępne.
Projekt właśnie polski, wyrażony poprzez nakreślenie wspomnianej „linii Dmowskiego”, opiewał, że wspomniane krainy będą po prostu polskimi województwami, podobnie jak przed rozbiorami. Projekt zaś „kantonalny” miał tę zwłaszcza cechę, że krainy te (i inne ciągnące się aż do Karpat na południu) – przeciwnie – nie miały należeć do Rzeczypospolitej Polskiej, tak jak dzieje się to przecież dzisiaj. W czyim interesie było tak znaczne uszczuplenie terytorium Rzeczypospolitej, odpowiedziała historia XX wieku, w kilku wariantach-etapach. Historia zaś wieku XXI na naszych oczach dopisuje swój rozdział, zwłaszcza w odniesieniu do Ukrainy jakże od pewnego czasu zaskakujący (lecz o tym, co tam tak najbardziej zaskakuje, polskojęzyczne dzisiejsze media głównego obiegu ani pisną).
Oczywiście – im dalej na Wschód, tym większy będzie w Państwie Polskim odsetek ludności niepolskiej, w znacznej swej części nieprzychylnej polskim władzom. Tę kwestię mierzono Sto Lat Temu bezustannie, i wtedy gdy wykreślano „linię Dmowskiego”, i wtedy gdy wyznaczano „granicę ryską”.
Wróćmy atoli na pogranicze suwalsko-kowieńskie. Do polskiego, a właściwie piłsudczykowsko-peowiackiego zamachu stanu w Kownie, planowanego na przełom sierpnia i września 1919 roku nie doszło, a to z przyczyny – jak tłumaczą historycy – przeprowadzonego uprzednio, też przez POW, polskiego powstania, jakie wybuchło przeciwko władzy Litwinów w Sejnach w dniu 23 sierpnia 1919 r. – nazajutrz po opuszczeniu nieodległych Suwałk przez wojska niemieckie (dopiero wtedy!) – i trwało do mniej więcej 9 września tegoż roku. Powstanie było zwycięskie – kolejne polskie zwycięskie powstanie w latach 1918-1919. Lecz nie ma chyba bardziej zamilczanego, jak właśnie to sejneńskie.
Ale władze kowieńskie miały mocniejszy pretekst do aresztowania i prześladowania tamtejszych Polaków, także tych nie związanych z konspiracją piłsudczykowsko-peowiacką, co dla wielu z nich miało następstwa w postaci wieloletniego uwięzienia.
Na odcinku suwalsko-sejneńskim Litwini zostali w końcu wypchnięci poza „linię Foch’a”, której jednak – co widzimy – żadna ze stron konfliktu nie uważała jeszcze wówczas za ostateczną granicę pomiędzy Polską i Litwą. A to właśnie jest – na tamtym odcinku, że powtórzymy – przez Całe Stulecie granica państwowa do dzisiaj, przez prawie połowę XX wieku granica nawet pomiędzy Polską Rzecząpospolitą Ludową i… Związkiem Sowieckim.
Co się tam działo dalej? Trzeba by wykroczyć jeszcze szerzej poza rok 1919, co do pewnego stopnia już wyżej czyniliśmy. Dość powiedzieć, że antypolską kartą litewską nadal grali wszyscy, którzy widzieli w tym korzyść – niebawem kolej przyszła znowu na bolszewików. Jednakże w tym samym czasie, w jakim rozgrywały się przywołane wyżej walki sejneńskie, o prawie czterysta kilometrów na wschód, wciąż na rozległych obszarach „byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego”, owi bolszewicy coraz to brali srogie cięgi od Wojska Polskiego… i wciąż musieli się cofać. I niech ktoś jeszcze poważy się przekonywać, że tenże Całkowicie Zamilczany dziś Rok 1919 nie był Rokiem Polski Mocarstwowej.
W bardzo ciekawym i obfitującym w archiwalne ilustracje opracowaniu Bartosza Kruszyńskiego pt. „Poznańczycy w wojnie polsko-bolszewickiej 1919-1921” (Poznań 2010), w rozdziale „Zdobycie Bobrujska, 28 sierpnia 1919” czytamy m.in.:
„Sprawne przemieszczanie (sił polskich – M.D.) utrudniał ogień cofającego się na Bobrujsk sowieckiego pociągu pancernego. Zacięty opór oddziały te napotkały w rejonie wsi Bybkowszczyzna; jednak wkrótce kryzys bitwy został przełamany. (…) Równie silny opór nieprzyjaciela napotkała na swej drodze kolumna, która wyruszyła z rejonu Baranowicze. (…) Odcinek ten był najsilniej ufortyfikowany. Dlatego też najpierw uderzyły czołgi. Po zniszczeniu zasieków do akcji weszła piechota. Po zdobyciu okopów nieprzyjaciela nad rzeką Wołczanką saperzy przystąpili do natychmiastowej budowy przeprawy. Po jej ukończeniu czołgi ruszyły do dalszego natarcia. Do kolejnego starcia doszło pod Sierakowem, jednak i tu opór nieprzyjaciela został złamany. W czasie marszu na Bobrujsk kompania czołgów została ostrzelana przez (sowiecki) pociąg pancerny. Następnie zajęty został dworzec kolejowy Bobrujsk. (…) Artyleria kolumny (polskiej, jeszcze innej – M.D.) celnie ostrzelała pozycje piechoty nieprzyjaciela, w rejonie Pobokowicze-Horbacewicze-Starce. Pozwoliło to skutecznie przełamać pierwszą linię obrony sił bolszewickich. Oddziały przeprawiły się przez rzekę Wołczankę , po czym natychmiast ruszyły do ataku. Do przeciwuderzenia ruszyły bolszewickie samochody pancerne. Jeden z plutonów 3. baterii (wielkopolskiej) zajechał nieprzyjacielowi drogę, obsługa odprzodkowała działo i celnym ogniem rozbiła samochód pancerny. Równocześnie inne plutony prowadziły ogień na stanowiska wroga. Szturm piechoty wielkopolskiej doprowadził do przełamania pozycji oddziałów Armii Czerwonej” (ss. 143-144).
A teraz pojawią się nazwiska dwóch polskich generałów, z samej ówczesnej zwycięskiej czołówki, i z tego zapewne powodu tak uparcie dziś zamilczane. Z datą 29 sierpnia 1919 r. gen. Stanisław Szeptycki, dowódca Frontu Litewsko-Białoruskiego, gratuluje w krótkich żołnierskich słowach gen. Danielowi Konarzewskiemu, dowódcy Dywizji Wielkopolskiej i jego podkomendnym:
„Przed chwilą otrzymałem wiadomość o zajęciu Bobrujska przez dzielne oddziały Dywizji Wielkopolan. Wielkie zwycięstwo, osiągnięte przez Pana Generała, jest ładnym i pełnym doniosłości wypadkiem, prowadzonych przez nas obecnie operacyj, oddając w nasze ręce tak ważny punkt strategiczny, jakim jest twierdza Bobrujsk, z radością zostanie przyjęte przez cały kraj. Panu Generałowi, wszystkim oficerom, dzielnym Poznaniakom, i dowództwu czołgów (z „błękitnych” wojsk hallerowskich – M.D.), które tak świetnie współdziałały tworząc całość z atakującą piechotą, składam wyrazy podziękowania i głębokiego uznania za bohaterską i pełną samozaparcia się służbę dla Ojczyzny. Czołem!!!” (s. 145).
O, tak! Czołem, o Czcigodni Nasi Przodkowie! I niech Pan Bóg wynagrodzi Was za waszą ofiarną żołnierską służbę w obronie, Sto Lat Temu, w rzeczy samej wziętych razem: Wiary, Ojczyzny i Cywilizacji.
My zaś, potomni, nieustannie zapytujemy i pytać będziemy, do skutku, bo wciąż dużo nie wiemy: Kto i jak, na zewnątrz i wewnątrz Polski, wytrącił nam z rąk, z rąk naszych Pradziadów, ten jakże wyraźny sukces i jego niosące nadzieję skutki – całe pasmo sukcesów tamtego Wielkiego Roku 1919? Przecież szukanie odpowiedzi na to pytanie powinno być dziś tematem popularnych debat telewizyjnych, radiowych i we wszystkich innych mediach też. Niebawem, w roku 2020, będzie mowa o „wielkim polskim zwycięstwie nad bolszewikami”. O nie. Wprawdzie o zwycięstwie, lecz już nie wielkim, i w znacznym stopniu zmarnowanym. Prawdziwie wielkie było ono, i takie miało możliwość pozostać właśnie w roku 1919 – Równo Sto Lat Temu. Lecz stało się inaczej. Ostatnimi siłami wyprowadzane przeciw napierającej Armii Czerwonej polskie kontrataki – dziękować Panu Bogu i Matce Najświętszej, zwycięskie – podejmowano dokładnie rok później, w sierpniu 1920, gdzieś pod pojezierną Brodnicą, skąd blisko już do Torunia, i pod nadwiślańskim Włocławkiem – aż siedemset (sic!) kilometrów na zachód od wspominanego wyżej Bobrujska! Aż tak daleko nas wtedy zagnali, i nie potrzebowali na to wcale roku, lecz zaledwie kilku tygodni!
Kto do tego dopuścił? Do tej katastrofy, na szczęście nie dopełnionej, ale brzemiennej przecież w śmierć, cierpienie i zniszczenie. W podstawowych przynajmniej zarysach już dobrze wiadomo kto – czyje było rzeczywiste polityczne przywództwo i sprawstwo. I dlatego owa profesorsko-medialna propaganda staje dziś na głowie, i na kolejne filmidła sprzeniewierza pieniądze wynędzniałego polskiego podatnika, aby Naród się o tym szerzej nie dowiedział i aby pewnych spraw Sprzed Stu Lat sobie nie uświadomił. Ta dzisiejsza „profesorsko-akademicka szkoła znad Wieprza” (aczkolwiek nazwa ta przecież mieszkańców dorzecza rzeki Wieprz absolutnie nie dotyczy).
Poznańczycy – bo tak wówczas mówiono – z Wielkopolski, która już wtedy swój państwowo-prawny status utrwaliła, lecz przecież Górny Śląsk jeszcze nie. Przyznajemy, że akurat Setną Rocznicę Pierwszego Powstania Śląskiego świętowano w mijającym 2019 roku nader hucznie. Co będzie z kolejnymi dwiema śląskimi rocznicami?
Otóż właśnie – Górny Śląsk. A mieliśmy pisać o Litwie i Wileńszczyźnie! W części pierwszej niniejszego artykułu zastanawialiśmy się nad okolicznościami, w jakich przynajmniej część kresowych Polaków – na Kresach Wschodnich – przegapiła gdzieś w początkach XX wieku owe zaczyny wzbierającego niebawem gwałtownie, plebejskiego i antypolskiego nacjonalizmu litewskiego oraz ukraińskiego. Jak się okazuje, owo „gapiostwo” nie była to bynajmniej „specjalność” polska, ani wschodnia. Przecież w tejże samej epoce – że tu już akurat w szczegóły wstępować nie będziemy – nawet Niemcy, potężna Rzesza Niemiecka, wielkie Cesarstwo, całkiem podobnie przegapili ów gwałtowny rozwój nacjonalizmu polskiego, poza Wielkopolską, i owszem, bo zwłaszcza na Górnym Śląsku. Przecież górnośląscy górnicy, hutnicy, chłopi i robotnicy głosowali dotąd w wyborach do Reichstagu i do pruskiego Landtagu na niemiecką partię Zentrum – bo katolicka. Aż tu pewnego razu zagłosowali oni nie na Zentrum, lecz na kandydatów narodowo-polskich. A po pewnym czasie w ogóle nie chcieli brać udziału w wyborach niemieckich stwierdzając gromadnie, że oni są przecież… Polakami. To była zasługa Wojciecha Korfantego i jego współpracowników, lecz jest to już inna historia.
Owego „gapiostwa” niektórych przynajmniej Polaków-kresowiaków i nie-kresowiaków Sprzed Stu Lat będziemy się wstydzić jeszcze mniej, a może już i wcale, gdy przyjrzymy się ówczesnym stosunkom w jakże bardzo uporządkowanej, acz pomimo to mającej się ku upadkowi Monarchii Habsburskiej (w roku 1919 już jej nie było, aczkolwiek bł. Król Karol IV jeszcze podejmował usiłowania powrotu na swój Apostolski Tron Węgierski). Oto ojciec, zasłużony cesarsko-królewski oficer lub urzędnik, z rosnącym niepokojem patrzył, jak to państwowo-polityczna lojalność jego syna, którego był przecież wychowywał jak najbardziej starannie, kieruje się na coś innego niźli Cesarsko-Królewski Majestat, mianowicie na ową zbiorowość narodowo-językową, do jakiej oni obaj, ojciec z synem, z natury rzeczy przynależeli – a takich zbiorowości było w Austro-Węgrzech, jak wiadomo, kilkanaście. Z nich to powstały nieco ponad już Sto Lat Temu – jak to ktoś złośliwie nazwał – owe wschodnie małe krzykliwe narodowe państewka. Całkiem tak samo, i w gorszych jeszcze słowach, ówcześni Polacy określali ową „niemiecką” Republikę Litewską. Jednakże ówczesna Odrodzona Rzeczpospolita Polska, kilkakrotnie większa przecież od Republiki Litewskiej, z kolei na Zachodzie przedstawiana była przez swych wrogów, a przez wielu zachodnich polityków postrzegana jako jedno z tych – wschodnich małych krzykliwych narodowych państewek, które wciąż jest niezadowolone, nienasycone i wciąż chce więcej kosztem sąsiadów, którzy też są przecież… mali, krzykliwi itd. Dla tego rodzaju polityki międzypaństwowej utarto jeszcze przed pierwszą wojną światową nazwę „bałkanizacja”.
No cóż, takie to były czasy. Trzeba je badać, poznawać, dla nauki na przyszłość.
Jest i teraźniejszość. I właśnie w teraźniejszości, na skutek przeprowadzonego ponad już ćwierć wieku temu rozpadu Związku Sowieckiego, Jugosławii i Czechosłowacji, państw wschodnich mamy dziś w Europie więcej, aniżeli przed drugą wojną światową, czy po niej. Lepiej to, czy gorzej?
Marcin Drewicz
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!