CZĘŚĆ PIERWSZA
Czy w stulecie odzyskania niepodległości mamy jakieś pożytki z historiografii PRL-owskiej?
Tak! Mamy! Po tym stwierdzeniu trwa nieznośnie długa pauza, w trakcie której wszyscy spoglądają po sobie ze zdziwieniem. Czy aby się nie przesłyszeli?
Od wielu już pokoleń nasza rodzima lewica republikańsko-demokratyczno-socjalistyczna poszukiwała w polskiej historii (a równolegle w historii innych narodów oczywiście też) protoplastów tej formacji politycznej, która dzierżyła u nas władzę w drugiej połowie XX wieku. Oczywiście, tamci dawniejsi ludzie jeszcze nie byli, bo z czysto chronologicznych powodów być nie mogli wyznawcami MELS-u (Marksizm-Engelsizm-Leninizm-Stalinizm), lecz przedstawiano ich jako poprzedników, jako owych poszukujących, którzy – każdy w swojej epoce – dołożyli swoją cegiełkę w wielowiekowym wznoszeniu budowli „dziejowego determinizmu”. Byli wśród nich i pisarze „Oświecenia”, i wygnani z kraju arianie, i występująca przeciwko królowi szlachta – ta protestancka w pierwszym i kolejnym pokoleniu, i owi uczestnicy „reakcji pogańskiej” po upadku Mieszka II, i ci co zamordowali Pięciu Braci Polskich Męczenników…
Idący za powyższym wezwaniem autorzy PRL-owskich podręczników szkolnych konserwatyzmem się przecież nie zajmowali, więc o twórczości takiego na przykład Plinio Correa de Oliveira najpewniej nie wiedzieli. Lecz czy narracja konserwatywna oraz socjalistyczna-komunistyczna nie są aby przynajmniej w omawianym tu wymiarze zbieżne? Przedstawiciele i jednej i drugiej narracji mówią przecież o Rewolucji i o Kontrrewolucji. I jedni i drudzy obydwa te procesy dziejowe definiują podobnie, o ile wprost nie tak samo, choć nadają im przeciwne znaki na skali Dobro-Zło. Powyżej przytoczone przykłady z dziejów Polski mieszczą się atoli gładko w paradygmacie Rewolucji – dobrej dla socjalistów, złej dla konserwatystów – czemu konserwatysta nie zaprzeczy, a co socjalista-komunista właśnie wydobywa, interpretuje i ukazuje. Jednakże my się pocieszamy, że wobec Wieczności Rewolucja się przecież obronić nie zdoła.
Spierać się można o przypisanie grup i osób do jednego albo drugiego paradygmatu. Swego czasu licealiści dziwili się, dlaczego na warszawskiej Bramie Straceń Romuald Traugutt, podobno kiedyś rozpatrywany jako kandydat na ołtarze, wymieniony jest jednym tchem z „Proletariatczykami” i z bojowcami (terrorystami) z PPS-u? Dlatego, że oni wszyscy stracili życie „na stokach Cytadeli” (tak przy okazji: wtedy był rosyjski „Fort Nikołajewski” – jak można nazwać Cytadelę – dziś mówi się o budowie na terenie Polski bazy innych obcych wojsk, o „Forcie Trump”).
Skoro zatem historycy okresu PRL-u byli prześledzili na przełomie lat 50. i 60. ubiegłego wieku owo „wrzenie rewolucyjne”, jakie lat już temu Sto towarzyszyło początkom Drugiej Polskiej Niepodległości, to by oznaczało, że oni dzisiejszych historyków niejako wyręczyli. Dzisiejsi zaś historycy niekiedy nawet pogardzają, i częstokroć słusznie, PRL-owską historiograficzną produkcją, lecz sami raczej się nie garną do falsyfikacji i lustracji tamtych dokonań poczynionych według ideowego paradygmatu MELS przed kilkudziesięciu już laty.
Rezultat jest zaś taki, że dziś, na Stulecie Odzyskania Niepodległości, dla wielu spraw sprzed Stu lat najnowszy – powtarzamy: najnowszy! – historyczny opis pochodzi z czasów Gomułki, najpóźniej Gierka. Później zaś tymi sprawami już się nie zajmowano, a i dzisiaj się o nich milczy, aby nie burzyć owej optymistycznej jubileuszowej, na powszechny użytek massmediów przygotowanej, a w rzeczy samej fałszywej, bo niepełnej narracji. Ta dzisiejsza narracja, firmowana – co stwierdzamy z najwyższym smutkiem – także przez osoby tytułujące się mianem profesorów uniwersyteckich, a nawet „belwederskich”, sprowadza się w największym skrócie do tego, że oto „ex machina” przyjechał w listopadzie 1918 roku Józef Piłsudski do Warszawy, i odtąd wszyscy żyli długo, szczęśliwie, w zgodzie i dostatku.
Mówi się nam dzisiaj, a i w szkole PRL-u mówiono, lecz nieco innymi słowami, że wyniesienie Józefa Piłsudskiego do władzy nad Polską w listopadzie roku 1918 zapobiegło w naszym kraju Rewolucji, szalejącej już w krajach ościennych. Atoli PRL-owscy historycy mieli tendencję do doszukiwania się przejawów Rewolucji nawet tam, gdzie jej nie było. Walką „o wolność i demokrację” lub też „o wyzwolenie narodowe i społeczne” były dla nich także te spośród wybuchających w niektórych regionach Polski przed Stu Laty rozruchów głodowych, których socjalistyczni agitatorzy dla swoich celów wykorzystać nawet już nie zdążyli. Na to była gotowa, w rewolucyjnym paradygmacie mieszcząca się odpowiedź, że owi agitatorzy zdążać na te miejsca wcale nie musieli, skoro to sam lud, wiedziony nieomylnym swoim instynktem, występował był przeciwko „reakcji” w walce o swoje „słuszne i niezbywalne prawa”.
Jak się przekonamy, dopóki na ziemiach polskich stacjonowały wojska niemieckie oraz austro-węgierskie, i dopóki Piłsudski przebywał jeszcze w Magdeburgu, dopóty nasze rodzime polskie „wrzenie rewolucyjne” się jakoś nie objawiało. Lecz ledwie tylko Polacy znaleźli się w listopadzie 1918 roku sami ze sobą, więc już bez asysty żołnierzy niemieckich zakładających sobie zresztą czerwone kokardy na czapki, a nadto pod władzą Józefa Piłsudskiego i powołanego przezeń socjalistycznego rządu, sytuacja zmieniła się nie do poznania; nie wszędzie, na szczęście, lecz jednak w nader licznych regionach Kongresówki i zachodniej Galicji. Naiwnością byłoby skwitować całą sprawę li tylko zwykłym „zbiegiem okoliczności”. Tak potężną akcję rewolucyjną „ktoś” przecież na naszych ziemiach równo Sto Lat Temu świadomie i celowo „robił”.
Historyk PRL-owski podsumowuje rzecz następująco: „Do chwili uzyskania niepodległości na wsi występuje zjawisko gromadzenia sił do walki (sic!). Tylko w nielicznych miejscowościach dochodzi do pojedynczych konfliktów z dworem na tle wyrębu lasu, bądź wypasu bydła na łąkach dworskich. Szersza walka ogarniająca większe masy chłopskie rozwija się od pierwszych dni listopada 1918 r. i trwa w różnym stopniu napięcia w różnych miejscowościach kraju do końca 1919 r. Najsłabiej przebiega ona w b. zaborze pruskim, w Poznańskiem i na Pomorzu. Najsilniej natomiast na prawym brzegu Wisły, zwłaszcza w Lubelskiem; dość silnie w (późniejszych – M.D.) województwach kieleckim i łódzkim. W niektórych miejscowościach występują w tej walce próby zdobycia władzy” (adresy bibliograficzne dla cytatów podajemy na końcu, tu: Kuszyk, s. 59-60).
W czasie ostatnich, już XXVII, warszawskich Targów Książki Historycznej, odbytych na przełomie listopada i grudnia 2018 roku, kilkakrotnie przechadzaliśmy się z najwyższą uwagą pomiędzy targowymi stoiskami w poszukiwaniu jubileuszowych, na Stulecie Odzyskania Niepodległości szykowanych opracowań, z których by można nareszcie gruntownie poznać tę naszą dopełnioną narodową historię. Bez rezultatu! Może źle szukaliśmy? Ale – od czego dzieła historyków okresu PRL-u?!
Sięgnijmy do cytatu z prawdziwego cimelium, jakim jest książka zatytułowana „Rady Delegatów Robotniczych w Polsce w 1918-1919 r.”, wydana jeszcze dawniej, bo w roku 1934 w Moskwie (sic!), acz w języku polskim (sic!!!), przez Instytut Marksa-Engelsa-Lenina przy Komitecie Centralnym Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików), sygnowana przez niejakiego Henryka Bicza.
Jakkolwiek Sto Lat Temu na ziemiach polskich bardzo czynnie działało kilka lewicowych partii polskojęzycznych (gdyż były też osobne partie żydowskie posługujące się jidysz), tu mamy spojrzenie na sprawy właśnie z Moskwy, od strony partii komunistycznej – i takie ono pozostało w polskojęzycznej krajowej historiografii do roku co najmniej 1989!
Albowiem w dniu 16 grudnia roku 1918 z połączenia się SDKPiL (Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy) oraz PPS-Lewicy (Polskiej Partii Socjalistycznej – Lewica) powstała KPRP (Komunistyczna Partia Robotnicza Polski). Wybija właśnie Setna Rocznica tego wydarzenia. Ku przestrodze! Nie inaczej, jak właśnie ku przestrodze! Lecz w szerokich massmediach zarówno o tym, jak i o innych podobnych ówczesnych zjawiskach nikt jakoś nie śpieszy się nas przestrzegać.
Ale partia ta się swoim mocodawcom nie sprawdziła, gdyż „popełniła błędy” i w ogóle popadła w „sekciarstwo”. Czytamy:
„Błędy ideologiczne i taktyczne popełnione przez partię w r. 1918-1919 spowodowały, że partia nie potrafiła należycie wyzyskać sytuacji rewolucyjnej, wysokiej aktywności politycznej najszerszych mas robotników i biedoty chłopskiej oraz istnienia Rad Delegatów Robotniczych, aby wznieść się do roli wodza i organizatora rewolucji proletariackiej w Polsce, aby skupić pod przewodem proletariatu wszystkie siły napędowe rewolucji w Polsce dla rzucenia ich w bój ostateczny przeciwko kapitalizmowi w imię komunizmu i Polskiej Republiki Radzieckiej”. Błędem miało też być zbojkotowanie przez komunistów styczniowych wyborów sejmowych roku 1919, pierwszych w Polsce Odrodzonej (Bicz, s. 60).
Choćby tylko z powyższego cytatu wynika, że na ziemiach polskich począwszy od listopada roku 1918 ową „sytuację rewolucyjną” wywoływał, „wysoką aktywność polityczną najszerszych mas” nakręcał i Rady Delegatów Robotniczych w miastach, a na wsi rozmaite komitety zakładał kto inny; i to z takim rozmachem, że kierowani z rewolucyjnej Moskwy komuniści najwyraźniej za tym wszystkim, w skali całego kraju, nie nadążali, więc „do roli wodza i organizatora rewolucji proletariackiej w Polsce” doskoczyć już nie zdołali (nawet w roku 1920, kiedy to najazd Armii Czerwonej stwarzał ku temu najlepszą okazję).
Kto to taki? To rodzima polska lewica, która atoli nie życzyła sobie rosyjsko-bolszewickiej, czyli obcej zwierzchności nad Polską, gdyż tą zwierzchność sama chciała sprawować (nieco później taką postawę nazywano „odchyleniem prawicowo-nacjonalistycznym”). Partii takich było wszakże kilka, lecz najpotężniejsza z nich to Polskie Stronnictwo Ludowe „Wyzwolenie”, działające na licznych obszarach wiejskich byłego zaboru rosyjskiego oraz Polska Partia Socjalistyczna czynna w miastach.
Zanotujmy tu od razu, że obydwie partie, nie licząc ich pomniejszych sojuszników, w wyborach z dnia 26 stycznia 1919 r. wprowadziły do Sejmu swoich posłów w liczbie odpowiednio 16.3% oraz 10.1% ogółu, co samo tylko „Wyzwolenie” uczyniło drugim ugrupowaniem w Sejmie (pierwszym była Narodowa Demokracja). Niebawem, w miarę wygaszania dookolnych wojen i wybierania z uwolnionych ziem polskich kolejnych grup posłów procentowy stan posiadania sejmowej lewicy nieco zmalał. Naród polski w swej większości nie chciał rewolucji, ale chciał ewolucji (różnica jednej litery). Na czym by owa ewolucja miała polegać? To już osobna sprawa.
PSL „Wyzwolenie” było zatem czymś w rodzaju PPS-u dla wsi, zważywszy, że w ówczesnej Polsce, jak i w innych krajach naszej części świata mieszkańcy wsi byli wielokrotnie liczniejsi od miejskich robotników.
W bieżącym 2018 roku w sam dzień 11 listopada najwyższe władze Rzeczypospolitej Polskiej odsłoniły w Warszawie pomnik Ignacego Daszyńskiego – przywódcy socjalistów pierwotnie pod zaborem austriackim, posła do wiedeńskiej Rady Państwa i do lwowskiego Sejmu Krajowego (dopóki istniały obydwa te gremia). Jak wiadomo, Sto Lat wcześniej, w dniu 7 listopada roku 1918 tenże Daszyński ogłosił się w Lublinie całkiem nielegalnie premierem Tymczasowego Rządu Ludowego Republiki Polskiej, którego ministrem wojny został Edward Rydz-Śmigły, dowódca socjalistycznej tajnej Polskiej Organizacji Wojskowej i prawa ręka komendanta Józefa Piłsudskiego, który właśnie szykował się w dalekim Magdeburgu do przybycia do Warszawy i do objęcia – ale jakim sposobem? – władzy nad Polską.
I spójrzcie tylko, co to się w tych pierwszych dniach listopada Sto Lat temu w naszym kraju stało. Oto zwłaszcza w byłej Kongresówce (zabór rosyjski), lecz także w wielu miejscach byłego zaboru austriackiego zaczęły jak na komendę powstawać rewolucyjne, według sprawdzonego już rosyjskiego wzorca pomyślane i jakże liczne „Rady Delegatów Robotniczych, Rady Delegatów Chłopskich, Rady Robotniczo-Chłopskie, komitety fabryczne, folwarczne oraz inne organizacje klasy robotniczej i radykalnego chłopstwa” (Rybicki, s. 7); oczywiście konkurencyjne wobec legalnej „władzy warszawskiej” lub, jak kto woli, „warszawsko-krakowskiej”, a to z uwagi na czynną jeszcze wówczas galicyjską Polską Komisję Likwidacyjną.
Równo Sto Lat Temu!!! W listopadzie, który nam dziś już minął. W grudniu, który właśnie trwa. W nadchodzących kolejnych miesiącach roku 1919/2019. Czy te fakty historyczne, wszystko jedno, czy „wygodne” dla nas obecnie, czy „niewygodne” – to rozpalające Polskę Sto Lat Temu istne „wrzenie rewolucyjne” – są dzisiaj przez kogokolwiek Narodowi przypominane? Nie! Całkiem odwrotnie niż w PRL-u. Wtedy chlubiono się rewolucją w Polsce, pomimo że w latach 1918-1920 nieudaną i pomimo że „robioną” wówczas nie przez tych co trzeba, bo przez partie „niezależne od Moskwy”; a o sukcesach Polski Odrodzonej mówiono w PRL-u mało bądź wcale. Dzisiaj zaś każdy dzień Sprzed Lat Stu jest przedstawiany jako sukces Polski wręcz rewelacyjny, a o tamtej wstydliwej i zarazem potężnej części naszej historii ani słówkiem; nawet żadnych najmętniejszych sugestii. A Daszyńskiemu stawia się właśnie teraz pomnik, ot tak, bez żadnego komentarza. I taka to jest u nas dzisiaj propaganda. Natomiast w PRL-u pisano triumfalnie:
„Ruch organizowania Rad objął w listopadzie 1918 r. szeroko ziemie polskie. Na terenach byłej Kongresówki liczba Rad sięgała stu dwudziestu (sic!). Największe środowiska robotnicze reprezentują Rady w Warszawie, Łodzi, Zagłębiu Dąbrowskim, Częstochowie, Tomaszowie, Zawierciu” (Rybicki, s. 8)
„Jako pierwsza powstaje RDR w Lublinie, której zebranie organizacyjne odbyło się 5 listopada 1918 r.; 8. tegoż miesiąca powstaje Rada w Dąbrowie Górniczej, a 11 – w Warszawie” (Rybicki, s. 9).
Spójrzcie tylko, jaka synchronizacja, co do dnia! Dziś, czyli w roku 2018 wspominano wprawdzie wydarzenia z pierwszych dni listopada roku 1918, ale zupełnie inne; a o tych wyżej wymienionych ani słówkiem.
„8. listopada (1918 r.) stanęły wszystkie kopalnie, fabryki i huty Dąbrowy (Górniczej). Rano odbył się wielki wiec na placu przed szkołą sztygarów. Po wiecu demonstrujące rzesze robotników ruszyły pod gmach Resursy Kupieckiej, gdzie miało odbyć się posiedzenie Rady. Gmach ten jednak został obsadzony przez ‘besselerczyków’. Gdy robotnicy zbliżali się do lokalu chcąc go zająć, posypały się strzały. Zginął jeden z manifestujących (…).
(Na posiedzeniu w dniu 10 listopada 1918 r.) PPS-owska większość uchwaliła wniosek o zamknięciu obrad i powitaniu utworzonego rządu ludowego w Lublinie. (…)
(W Sosnowcu) 10 listopada (1918 r.) odbył się wiec 3 tysięcy robotników. Zwolennicy Narodowego Związku Robotniczego, Chrześcijańskiej Demokracji i Polskich Związków Zawodowych próbowali bezskutecznie zakłócić porządek manifestacji. Zebrani na wiecu postanowili przesłać pozdrowienia proletariatowi rosyjskiemu i rządowi radzieckiemu (…). Następnego dnia (…) wkraczające oddziały kontrrewolucyjne były natychmiast rozbrajane przez Czerwoną Gwardię, która jednolicie umundurowana, pełniła funkcje bezpieczeństwa. Istnienie uzbrojonej siły robotniczej budziło wściekłość organów powstającego państwa polskiego. Nic więc dziwnego, że od pierwszych dni powstania Czerwonej Gwardii mnożą się próby jej rozbrojenia i zlikwidowania” (Rybicki, ss. 22-23).
Co za smakowity (chociaż z PRL-u) cytat na Stulecie Odzyskania Niepodległości! Oto mamy sytuację, kiedy Polska jest już niepodległa, także w Zagłębiu nie ma już obcych wojsk, ale wolności też nie ma, skoro rozwija się właśnie rewolucyjne zniewolenie. Wszelako komunistyczny dziejopis jednak „obce” oddziały znalazł, bo zamiast nazwać je po prostu Odrodzonym Wojskiem Polskim, pisze a to o „besselerczykach” (to coś jak „wersalczycy” w czasie Komuny Paryskiej roku 1871); a to, zresztą całkiem szczerze i poprawnie, o „oddziałach kontrrewolucyjnych”, i nadal szczerze o rozwścieczonych „organach powstającego państwa polskiego”. Zauważmy, że to państwo traktowane jest przez piszącego właśnie „po PRL-owsku”, więc jako byt odrębny i zewnętrzny wobec referowanych rewolucyjnych wydarzeń.
Nie wiemy, z jakich jednostek odrodzonego wojska lub żandarmerii byli przysłani ci „kontrrewolucyjni besselerczycy”; ale mieli oni przeciwnika w postaci, powołanej na rewolucyjny wzór sowiecki i ówcześnie także niemiecki, rodzimej polskiej Czerwonej Gwardii. I jeśli nawet PRL-owski autor coś tam na swoją stronę naciągał, i jeśli nawet co do rozmachu tamtego rewolucyjnego ruchu przesadzał, to jednak zręby wydarzeń Sprzed Stu Lat, tych w Zagłębiu i w setkach innych miejsc w Polsce są właśnie takie. Dlaczego dziś wcale się o tym nie mówi? My chcemy prawdy – całej prawdy o Naszej Ojczyźnie Sprzed Stu Lat! Dla nauki i ku przestrodze!
Do tej prawdy należy między innymi ów wzmiankowany już wyżej rozziew w poczynaniach rewolucyjnych Rad, wynikający z tego, że o przywództwo nad tymi gremiami zażarcie walczyły co najmniej dwa lewicowe ugrupowania. Powiedzmy tu od razu, że w dużym stopniu to właśnie owa niezgoda w łonie lewicy uratowała wówczas Polskę przed wpadnięciem w odmęty Rewolucji – tej czynionej „w imię komunizmu i Polskiej Republiki Radzieckiej”, jak o tym czytaliśmy wyżej.
Bo przecież w Radzie, w omawianym przypadku sosnowieckiej, postulat „przesłania pozdrowienia proletariatowi rosyjskiemu i rządowi radzieckiemu” musieli zgłosić niewątpliwie komuniści, gdy w Dąbrowie to socjaliści z PPS-u witali powstały trzy dni wcześniej w Lublinie i właśnie socjalistyczny samozwańczy rząd Daszyńskiego. Świadomie – i zarazem inaczej, niż to było przez dziesięciolecia podawane w szkolnych i akademickich podręcznikach – piszemy tutaj nie o rządzie „polskim”, gdyż taki istniał wtedy w Warszawie pod zwierzchnością Rady Regencyjnej, lecz właśnie o samozwańczym socjalistycznym.
Autor przywołanego cytatu sam demaskuje komunistyczną i w ogóle lewicową obłudę polegającą na przywłaszczeniu sobie pojęcia „ruch robotniczy”. Zamiast rzecz tu rozbudowywać przypomnijmy sobie z nowszych czasów, jak to przeciwko komunistycznej i programowo ateistycznej Polskiej Zjednoczonej Partii (właśnie) Robotniczej wystąpili (właśnie) robotnicy wielkoprzemysłowi, którzy zażądali m.in. księdza, aby ich wyspowiadał i aby im Mszę Świętą na terenie socjalistycznego zakładu pracy odprawił. Zatem – na przekór PRL-owskiej szkole – „robotnicy” to nie jest i nigdy nie było to samo, co „komuna” (aczkolwiek w pewnych warunkach może to być to samo, jak uczy historia).
Tak więc do instytucji reklamowanej jako Rada Delegatów Robotniczych dobijali się także robotnicy katolicy i nie-socjaliści należący do wymienionych wyżej z nazwy organizacji. Nie wiemy, na czym polegało owo „zakłócanie porządku manifestacji”. Czy na tym, aby ją rozpędzić; czy na tym, aby ją przejąć? Lecz ani jedno, ani drugie się wtedy nie udało.
Istna perwersja owego polskiego „wrzenia rewolucyjnego” sprzed Stu Lat polegała na tym, że ten szeroki rodzimy lewicowy nurt polityczny, do jakiego należały i PPS, i PSL „Wyzwolenie”, grał wówczas „na dwa fronty”, czy też „na dwóch fortepianach jednocześnie”. Pod kierunkiem zrazu i bardzo krótko Daszyńskiego, a do dnia 16 stycznia następnego 1919 roku Jędrzeja Moraczewskiego, i pod ogólnym zwierzchnictwem Naczelnika Piłsudskiego, sprawował on władzę nad Polską w stolicy, i jednocześnie – jakby z pozoru przeciwko swojemu własnemu rządowi – pobudzał rewolucję po całym kraju. Rewolucja była rozniecana zarazem w ramach kampanii wyborczej (sic!) i na wypadek, gdyby wyznaczone na dzień 26 stycznia 1919 roku wybory sejmowe nie dały pożądanego przez lewicę rezultatu. A skoro go rzeczywiście nie dały – sami tylko narodowi demokraci, bez pomniejszych sojuszników, uzyskali w Sejmie aż (i zarazem tylko) 31.3% miejsc poselskich – to rewolucja była kontynuowana, teraz już przeciwko innemu rządowi – pod kierunkiem w praktyce Stanisława Wojciechowskiego, pod nieobecność przebywającego na konferencji pokojowej premiera Paderewskiego – lecz przecież z kilkoma ministrami ze starego rządu w swym składzie (sic!). Zresztą, już w tamtych czasach, podobnie jak w naszych, rządzić mogli przeważnie „sami swoi”. Przecież sam Wojciechowski był starym socjalistą, w młodości współpracownikiem Piłsudskiego przy redagowaniu i kolportowaniu „legendarnego” tajnego PPS-owskiego „Robotnika”.
Wszystko to się działo w warunkach opasującej Polskę wojny z prawie wszystkimi sąsiadami i zarazem w stanie obejmującego znaczne rzesze Polaków głodu, któremu już wkrótce starała się zaradzić swymi dostawami humanitarna misja amerykańska.
Pamiętajmy, że wielkoobszarowe rolnictwo, czyli prywatne tak zwane wówczas folwarki, było w praktyce jedynym żywicielem polskich miast oraz Polskiego z konieczności bardzo się rozbudowującego Wojska, a także głównym wówczas źródłem podatków i główną gwarancją dla ewentualnych zagranicznych kredytodawców dla polskiego rządu. Natomiast strajk rolny polegał – co zrozumiałe – na zaprzestaniu pracy właśnie przez robotników folwarcznych, więc w konsekwencji na zmarnowaniu tych wielkich ilości żywności produkowanej przez folwark. Strajk więc oznaczał w tamtych polskich warunkach po prostu gwałtowne rozprzestrzenianie się głodu (że już zmilczymy o utracie szans na zagraniczne kredyty).
Jedne zatem masy żywności przywożą zza oceanu do wyniszczonej wojną Polski Amerykanie, gdy inne masy żywności już w samej Polsce produkowanej niszczy „na pniu” rodzima polska lewica!
Jakże więc wziąć Polskę, tę niezdobytą twierdzę, jeśli nie głodem właśnie? Oto jest zadanie! Kto je wtedy postawił? Ile śmiertelnych ofiar spowodował Sto Lat Temu sam tylko głód w Polsce, spotęgowany przez mnożące się strajki rolne? Czy i tego wciąż jeszcze nie wiemy?
Na temat wydarzeń wciąż z początku listopada 1918 roku, konkretnie zaś o trwających od tego czasu miesiącami na Lubelszczyźnie i w kilku innych regionach strajkach chłopskich i strajkach robotników rolnych, czytamy co następuje:
„W pierwszych dniach powstania Rządu Tymczasowego w Lublinie (…) Ministerstwo Propagandy tego rządu rozesłało po wsiach licznych propagandystów. Objaśniali oni manifest listopadowy i ogólne założenia programowe rządu ‘ludowego’, nakłaniając chłopów do wpłacenia podatku zbożowego. Ludzie ci, przeważnie młodzież inteligencka radykalnie nastrojona, odegrała także pewną rolę w agitacji strajkowej” (Kuszyk, 132). Atoli pamiętajmy zarazem, że ów ogłoszony przez rząd Daszyńskiego „manifest lubelski” był pierwowzorem dla późniejszego o 26 lat „manifestu PKWN” ogłoszonego też w tamtym regionie, bo w Chełmie.
Nieszczęsna Lubelszczyzna. To nie przypadek, ale geopolityka. Już od wielu miesięcy powracały tamtędy z rewolucyjnej Rosji wielkie rzesze wojennych cywilnych wygnańców oraz żołnierzy-Polaków, ciężko doświadczone tym, co były przeżywały na Wschodzie. W takim tłumie łatwo kryli się bolszewiccy agenci i agitatorzy, z narodowości i języka przecież Polacy (ale nie tylko); jesienią roku 1918 chodziło o to, aby na ziemie polskie dostać się płynnie zaraz za plecami ustępującej z nich armii niemieckiej i austro-węgierskiej. Lecz ci agitatorzy nie mieli aż tak wiele do roboty, skoro każdy każdemu opowiadał już po całej Polsce o nowych sowieckich „porządkach”, jakie był sam ledwie co w Rosji oglądał. W warunkach powojennej nędzy i głodu bardzo wielu postanowiło to samo wdrożyć na ziemiach polskich, jeszcze nie rozumiejąc, że niesie to ze sobą jedynie gwałtowne pogłębienie owej nędzy i głodu. Sowieccy agitatorzy mogli tylko zacierać ręce i radośnie meldować do swojej centrali o powodzeniu akcji.
Wszyscy przywoływani przez nas PRL-owscy historycy, niekiedy może trochę na wyrost i nie dość w zgodzie ze źródłami, rytualnie podkreślają, iż omawiane tu polskie „wrzenie rewolucyjne” było koniecznie, obowiązkowo i w całości inspirowane rosyjską Wielką Socjalistyczną Rewolucją Październikową.
Dwuwładza – administracja państwowa i Rady, Robotnicze lub Chłopskie – sprzyjała zmianom kadrowym pierwszej z tych instytucji. Czy jest jakieś źródłowe opracowanie o tym, jak to socjalistyczne rządy Daszyńskiego i Moraczewskiego wymieniały starostów powiatowych z czasów Rady Regencyjnej na swoich ludzi, a wraz z tym zmieniały nazwę urzędu na „powiatowego komisarza ludowego”? Jak rekrutowali swe kadry? Jak je rekrutował poprzednik, czyli Rada Regencyjna? Przecież to są kapitalne pytania, na które polska historiografia wystarczającej odpowiedzi wciąż chyba nie zna. Przypomnijcie sobie z czasów nowszych owe „sto tysięcy publicznych stanowisk do obsadzenia”. Lecz my dziś żyjemy w czasach biurokratycznych przerostów, więc obecnie owych „stanowisk” w kraju jest – niestety – znacznie więcej niż sto tysięcy; a wszystkie oczywiście opłacane z kieszeni wynędzniałego polskiego podatnika. Lecz Sto Lat temu był on rzeczywiście wynędzniały, a na „rządy partyjno-socjalistyczne” nie chciał płacić, aż dopiero na rząd „ogólnonarodowy”.
Tak zwane ruchy kadrowe musiały być jednak znaczne, skoro – jak zauważa PRL-owski historyk – „wielu komisarzy rządowych nastrojonych radykalnie, zwłaszcza członków Polskiego Stronnictwa Ludowego „Wyzwolenie” lub członków PPS-Frakcji, sympatyzowało ze strajkującymi robotnikami często udzielając im zachęty i pomocy” (Kuszyk, s. 97). Oto jest przykład owej wspomnianej już wyżej, a uprawianej przez ówczesną rodzimą polską lewicę „gry na dwa fronty” – komisarze, czyli inaczej mówiąc starostowie, a zatem przedstawiciele rządu na dany powiat, wspierają w imieniu tegoż rządu przemoc jednych obywateli stosowaną przeciwko innym obywatelom. Czy to „prawem”, czy to „lewem”, aby tylko pognębić „burżuja-obszarnika”.
Z tego wszystkiego już wtedy, w roku 1918, miała powstać Nowa Polska, przeciwna tej Dawnej Polsce „księżo-pańskiej” (sic!).
Pamiętajmy wszakże, iż w każdym miejscu i czasie było i jest tak, że miasto konsumuje to, co wyprodukuje wieś, i odwrotnie. Pomiędzy obydwoma środowiskami trwa zatem rywalizacja o zbyt i o ceny, lecz zarazem symbioza i współpraca. Jedno bez drugiego słabnie, w pierwszej kolejności miasto.
Wtedy jeszcze rozróżniano pomiędzy Polską Socjalistyczną, a Polską Ludową, biorącą swoją nazwę od nazwy danego obozu politycznego. Polska Socjalistyczna to taka, w jakiej rządzi partia miejska, przemysłowa, więc wtedy, jak sama nazwa wskazuje: Polska Partia Socjalistyczna.
Polska Ludowa miała być nieco inna, rządzona przez partię wiejską, ludowcową (sic!), bądź to chłopską (samodzielni gospodarze), bądź fornalską (pracownicy najemni), bądź też mieszaną. Partii ludowcowych było wtedy w Polsce kilka; przez następne lata trwał mozolny proces ich jednoczenia – „jedności ruchu ludowego”.
Lecz nawet dla dość pobieżnie rzecz traktującego czytelnika opracowań i źródeł z epoki staje się jasne, że w rzeczy samej była to jedna „partia”, mająca swoje sekcje przeznaczone i dla wsi, i dla miasta, i dla fabryk oraz dla w inny jeszcze sposób wyodrębnionych środowisk i zbiorowości (a nawet dla ugrupowań o „odmiennym profilu ideowym”; prawdziwym sukcesem jest przeciągnąć do siebie kogoś „stamtąd”).
Czym się bowiem pomiędzy sobą różnili wiodący działacze PPS i PSL „Wyzwolenie”, sprawujący wspólnie i niepodzielnie rządy nad Polską od listopada roku 1918 do stycznia roku 1919? Równo Sto Lat Temu! Później też rządzili, acz musieli się władzą dzielić z innymi, w warunkach demokracji parlamentarnej. Atoli zamach majowy roku 1926 był właśnie po to, aby te środowiska odzyskały pełnię władzy; lecz wtedy się wewnętrznie poróżniły, i to bynajmniej nie wedle osi wiejski-miejski.
Lecz tzw. doły partyjne oglądały rzecz z innej perspektywy. Spory wokół władzy toczone pomiędzy odłamami lewicy – miejskimi socjalistami i wiejskimi ludowcami – rozstrzygnął w Polsce już po następnej wojnie światowej sam towarzysz Stalin, nakazując zawarcie owego „sojuszu robotniczo-chłopskiego”. Ale to już dalsza historia.
Koniec części pierwszej
W obu częściach artykułu posiłkowano się literaturą:
Henryk Bicz, „Rady Delegatów Robotniczych w Polsce w 1918-1919 r.”, Moskwa 1934;
Władysław Kuszyk, „Wrzenie rewolucyjne na wsi polskiej w latach 1917-1919”, Warszawa 1957;
Tadeusz Kuźmiński, „Wieś w walce o Polskę Ludową 1918-1920”, Warszawa 1960;
Zygmunt Rybicki, „Rady Delegatów Robotniczych w Polsce 1918-1919”, Warszawa 1962;
Witold Stankiewicz, „Konflikty społeczne na wsi polskiej 1918-1920”, Warszawa 1963;
Józef Ławnik, „Represje policyjne wobec ruchu robotniczego 1918-1939”, Warszawa 1979
Marcin Drewicz, grudzień 2018
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!